W naszej pokrętnej rzeczywistości dnia codziennego bywają momenty, gdy ma się ochotę kopnąć owo tu i teraz w cztery litery, okręcić wokół własnej osi i wydać przeciągły okrzyk! Cokolwiek by o takiej ewentualności nie mówić, definitywnie warto rozładowywać emocje, zwłaszcza te złe, każdą dostępną metodą (oczywiście, dozwoloną zasadami życia społecznego).
Do takich działań warto mieć dobrą … ścieżkę dźwiękową, specjalną
play-listę, która pozwala bez szwanku na umyśle, czynić porządek z wybuchającymi
raz za razem emocjami. Trybuna Muzyki
Spontanicznej dziś taki soundtrack
dla Was przygotowała.
Sześć mocnych, mrocznych i bardzo emocjonalnych nagrań!
Dźwięków, które potrafią boleśnie ranić, ale i rozbujać steraną wyobraźnię.
Mniej w nich będzie tym razem improwizacji, więcej post-rockowych, wręcz
black-metalowych doznań! Po świecie tego muzycznego szaleństwa oprowadzą nas wszakże
nasi dobrzy znajomi z bezgranicznej planety improwizacji – Diego Caicedo, Rene
Aquarius, czy Matt Cargill! Wrócimy do pewnego kalifornijskiego doom duetu, którym zachwycaliśmy się
wiosną tego roku. Będzie głośno, czasami drapieżnie, czasami bardzo swobodnie i
psychodelicznie. A zakończymy ten ultra
trip w obłokach post-elektroniki, której zadaniem nie będzie jednak koić
naszych zszarganych nerwów! Oj, nie!
Malignae Enemigo
Vital (Diego Caicedo’
bandcamp, DL 2021)
Debiut Maligny był
niczym choroba dwubiegunowa, z jednej strony zawierał psychodeliczne, mroczne
improwizacje na kilka kontrabasów, z drugiej black-metalowe mięcho, podane z gracją baletnicy! Na
drugiej swej odsłonie załoga Diego Caicedo (gitara, kompozycje) mówi już do nas
prosto z mostu – siłą rażenia, prostolinijnością artystycznego przekazu, dziką bezpretensjonalnością
rockowej kapeli. Naszego ulubionego gitarzystę z Barcelony wspierają tu: Carlos
Jorge – głos, Javi Garrabella – gitara basowa oraz Cristian Sarmiento – perkusja.
Całość, to pięć utworów, które trwają 37 minut z sekundami. Dodajmy, iż płyta
nagrana została po rockowemu – każda ścieżka osobno, a gałki potencjometrów
znalazły się w rękach różnych producentów.
Kompozycje zawarte na płycie Enemigo Vital mają chwilami epicką wręcz rozpiętość, trwają nawet
osiem czy dziewięć minut. Bazują na dynamicznym wstępie z riffami gitary, godnymi
nie tyle klasyków ciężkiego metalu, ale raczej grunge’u, a nawet noise rocka,
zwinnym rozwinięciu i niemal w każdym przypadku efektownym interludium, które przekierowuje
narrację w otchłań mrocznego, gitarowego dark-ambientu, tak charakterystycznego
dla solowych płyt Caicedo. W podobnym klimacie następuje zwieńczenie każdego z utworów,
które potrafi trwać nawet kilkadziesiąt sekund. Narracja rockowego bandu
zdobiona jest tu wokalem w estetyce black metalu, po części growlem, ale na tyle wyraźnie
artykułowanym, iż zdecydowanie słyszymy, iż tekst został napisany w konkretnym języku
(zapewne katalońskim).
Caicedo prowadzi band twardą ręką, ale nie komplikuje zadania
sobie, ani partnerom. Po typową heavy
rockową solówkę sięga bodaj tylko raz. Intrygująco frazuje w trzecim utworze,
gdy w jego grze słychać echa prog-rocka, a nawet riffy przypominające najlepsze
momenty kanadyjskiej grupy Rush. Tempo dyktuje tu prosty, ale bardziej punkowy
niż metalowy drumming. Świetnie
kreuje on zmienność akcji w utworze numer cztery, w którym także gitara zdaje
się pokazywać więcej niż jedną twarz. Z kolei wyjątkowo intrygująco rozpoczyna
się ostatnia kompozycja - gęsta magma progresywnej perkusji, która sunie na
dużej prędkości, ciężki riff gitary godny najlepszych chwil Black Sabbath i
milion rockowych pętli narracyjnych. Po zaskakującym stoppingu opowieść nabiera punkowego przyspieszenia. Flow gitary brudzi się, opowieść na moment
staje w cmentarnej mgle, po czym rusza na finałowe złamanie karku! Co za
emocje!
Cryptae Decrepit
Collection (Cryptae’ bandcamp, LP/DL 2021)
Czas na dwa spotkania z naszym kolejnym, stałym już
przewodnikiem po świecie mrocznych, brudnych i zapalczywych dźwięków –
perkusistą René Aquariusem. Najpierw duet z Keesem Peerdermanem (gitara, bas,
syntezator?). W ramach pierwszego kontaktu z muzyką Cryptae proponujemy Nieudolną Kolekcję, reedycję dwóch
pierwszych mini albumów, nagranych w latach 2017 i 2019. Muzycy przygotowali
dla nas pięć meta rockowych petard, z
których ta ostatnia trwa dłużej niż cztery poprzednie razem wzięte (całość, to niewiele
ponad dwa kwadranse).
Model stylistyczny Cryptae, to motoryczna, prosta, punkowa perkusja
i definitywnie szalona, kwaśna, ekstremalnie sfuzzowana gitara, która wraz z
basem tworzy jeden strumień harsh-post-rocka. W ramach wisienki na torcie
zmutowany kolejnym fuzzem (?) wrzask, który jako jedyny wskazuje na black metalowe inklinacje duetu. Jeśli w
grze gitary chcielibyśmy dopatrzeć się bardziej oczywistych tropów
stylistycznych, to kierunek naszych poszukiwań winien być definitywnie amerykański
– dekady temu, w ramach szeroko rozumianego noise
rocka, brzmienia bandów związanych choćby z Amphetamine Reptile, takie jak Tar
(tu bardzo zagęszczony), prostolinijny, ale silnie zmutowany Guzzard, wreszcie wczesny,
jakże surowy, na poły metaliczny Helmet.
Pierwsze dwa utwory mają dość rozbudowaną formę, trwają łącznie
prawie 10 minut. Tempa, na ogół zróżnicowane dyktuje drummer, gitara zaś hasa do lewej do prawej i zdaje się nie mieć jakichkolwiek
zahamowań. Rży jak koń, rzęzi jak gruźlik, pakuje w nas tony emocji w estetyce black & punky. Dwie kolejne petardy,
choć krótsze w formie, zdają się do tego tygla zła wlewać nieco urozmaicenia. Choćby
kwaśne frazy, ale i szczyptę melodii ukrytą za ścianą sfuzzowanej gitary. Ów chocholi
taniec nad grobem rocka zdaje się być efektownym festynem, pełnym fajerwerków. Ostatni
utwór, trwający prawie 19 minut, to już prawdziwie eksplozywna psycho-drama. Duża
zmienność akcji, punkowe przyspieszenia, wokalne strumienie wymiocin, ale i pasma
post-rockowych znaków zapytania, incydentalnych spowolnień i piekielnych
autorefleksji. Pojawiają się pasma suchego, czysto brzmiącego syntezatora. Te ostatnie
wieńczą zresztą cały utwór. Jako pierwszy gaśnie gitarowy fuzz, dzięki czemu usłyszeć
możemy melodyjną gitarę, takiż bas, no i perkusję, która bije żwawy rytm do
samego końca. Ostatecznie opowieść umiera na tle zawieszonej plamy syntezatora.
Dead Neanderthals Rat
Licker (wielu wydawców, 7” EP 2021)
Idziemy za ciosem! René Aquarius na perkusji oraz Otto Kokke
na saksofonie – ten kompulsywny, ale dalece konceptualny duet znamy na tych
łamach dokładnie z każdego nagrania, jakie poczynił przez jedenaście lat
swojego istnienia. Ich niebywała przygoda muzyczna startowała od mini albumów,
które mieściły w sobie po kilkanaście ledwie minutowych wyziewów punkrockowej nadekspresji,
granych w jakże … free jazzowym składzie. Teraz Dead Neanderthals proponują nam
śmiały powrót do przeszłości. Na siedmiocalowej płycie mają dla nas … 12 petard
o horrendalnej mocy. Co ciekawe, w ramach wspierania umierających wydawców
muzyki niepokornej, płyta udostępniana jest przez muzyków jednocześnie na
bandcampach kilku labeli. Uwaga, całość tej szalonej historii, to ledwie 9
minut muzyki, nagranej tradycyjnie w White
Noise Studio.
Punkowy, prosty jak tylko się da, motoryczny drumming i rozwrzeszczany saksofon,
sfuzzowany niczym outsiderska gitara,
siarczyście brzmiąca i kąsająca złą energią, to baza tej fantastycznej
eksplozji heavy jazzu (tak onegdaj DN
się samookreślali!). Tempa różne, na ogół szybkie, nanosekundowe chwile
zawahania i całe kilometry jazdy na dramaturgicznym wydechu. W wielu momentach saksofon
brzmi tu w kilku płaszczyznach, czasami przypomina nisko zawieszony, czerstwy
syntezator, który znamy z wielu nagrań DN (credits
o tym ostatnim nie wspominają).
Szczególnie wyraziste zdają się być ultrakrótkie parsknięcia
dźwiękowe. Czwarty numer trwa 11 sekund, piąty 21, z kolei ósmy 25, a dziewiąty
całe 18 sekund. Emocje, co chwila sięgają tu zenitu, a Rene i Otto, jak zawsze
konsekwentni artystycznie, nie pozostawiają nam czasu na głębszą refleksję.
Ostatni numer, choć nie trwa nawet minuty stanowi jakby stylistyczne resume tej płyty. Ostre frazy, efektowne
zwolnienia, rockowe przełomy i post-gitarowe sprzężenia! Kochamy Dead
Neanderthals lub … nienawidzimy. To równie gorące uczucia!
Hellish Form Remains
(Hellish Form’ bandcamp, CD/LP 2021)
Na ubiegłorocznej, pierwszej płycie kalifornijski duet zabrał
nas swym niebywałym doom metalowym
walcem (ostatnie słowo ma tu chyba podwójne znaczenie!) nie tyle do piekła, co
do muzycznego nieba. Ich druga płyta delikatnie nasz entuzjazm dla ich dokonań
temperuje, ale Hellish Form pozostaje jednym z najciekawszych nowych głosów w
gatunku. Za dźwięki odpowiadają tu: Willow Ryan – gitara, syntezator, głos i
teksty oraz Jacob Lee – gitara, bas i głos. Jak widać, płytowe credits nie wymienia perkusji, która
zdaje się być niezwykle ważnym medium tego muzycznego szaleństwa (czyżby ów doom walec grany był metodami syntetycznymi?).
Remains składa się z czterech części
i trwa 44 minuty. Muzyka powstała wiosną ubiegłego roku.
Początek płyty buduje typowy dla tej formacji klimat –
silnie sfuzzowany riff gitarowy, świetnie korelujący z wczesnymi dokonaniami
Black Sabbath i pracująca step by step perkusja,
która ryje doom bruzdę w ziemi.
Narracja gęsta, ale z oddechem egzystencjalnej refleksji, jakże typowej dla
dobrego black metalu. Głos szyje desperackim ściegiem, ale śle nam teksty,
które przy odrobinie skupienia dają się sklecić w zdania mające sens logiczny.
W dalszej części pierwszego utworu pojawia się pasmo syntezatorowe, które
istotnie łagodzi ów fantastyczny do tej pory klimat trwogi. W ramach kolejnych dodatków,
które zdobią narrację pozostającą w stanie wiecznej repryzy, nieco bardziej melodyjne
frazy gitary i ponownie pasmo syntezatorowe. Druga opowieść delikatnie zwalnia
(o ile to w ogóle możliwe!), znów stawia na delikatniejsze frazy gitary (oczywiście
główny wątek gitarowy na mocnym fuzzie pracuje w sposób niezakłócony). Najpierw
flow gęstnieje, po czym opada niemal
na dno i z mozołem wstaje w formie syntezatorowego pasma, wyjętego z dumnej historii
… new romantic from the 80’s.
Trzeci odcinek ponawia żmudną drogę przed siebie, jak zwykle
bez jasno nakreślonego celu, gdzie nieustanne powtarzanie frazy jest naczelną konstytucją.
Kolejne wejścia syntezatora niosą tym razem na swych barkach sporo mrocznych,
definitywnie post-romantycznych skojarzeń. Muzyka zdaje się na tym etapie albumu
nabierać chłodu, pewnej zimnofalowej (znów sięgamy do nomenklatury lat 80.)
ornamentyki. Oto post-doom w nowej, jakże
piekielnej formie. Ostatnią kompozycję
kreują na wstępie liderujący fuzz gitary i nieco skonfundowane frazy syntezatora.
Elementem porządkującym ów pozorny chaos zdaje się być wiecznie żywe doom drums. W ramach kolejnego
urozmaicenia pojawia się tu pasmo gitarowe, które brzmi wręcz avant-popowo.
Jedno z pasm syntezatora czyni równie istotne, stylistyczne spustoszenie. W
połowie najdłuższej części płyty nasz walcowy doom niespodziewanie przyspiesza. Na samo zakończenie narracja znów
równa krok do szyku podstawowego, a opowieść rozlewa się bardzo łagodnym, ale
szerokim korytem dźwięków gitary i perkusji.
Sly & The Family Drone
Jamaica!! Meets Sly - Celebrating The End Together In The Good Time
Swamp (Sly’ bandcamp, Cassette 2021)
Pozostajemy w kręgu muzyki definitywnie szalonej! Tym razem
Matt Cargill i jego ponadgatunkowa załoga o przeuroczej nazwie Sly & The
Family Drone (James Allsopp, Callum Buckland, Matt Cargill, Ed Dudley, w roli
gościa Alan Courtis). Zwariowani Anglicy spotykają na swej drodze inną, równie
zwariowaną załogę o nazwie Jamaica!! (Leon, Roberto, Mary, Josh, Richie, John,
Jason, Duane, Eddy, Darren, Sebastian) i postanawiają wspólnie pocelebrować koniec. Nie wiadomo jedynie
- ich, czy kogoś innego. Prawdziwa post-post jazda składa się tu z dwóch rozbudowanych
meta improwizacji, które trwają
łącznie niemal pełne 44 minuty. Nagranie nosi znamiona wstępu live.
Początek owego tajemniczego koncertu rozsyła błędne tropy.
Łagodne, akustyczne dźwięki, które giną w głuchej przestrzeni pracującego wytrwale
echa. Słychać odgłosy uśpionego miasta, pierwsze frazy perkusji i elektroakustycznego
backgroundu. Powstaje nerwowy flow, który dramaturgicznie bazuje na
powtórzeniach. Z martwych wstaje także saksofon, który śle roztańczone frazy,
ale głęboko zanurzone w półmrocznym ambiencie. Narracja snuje się jak poranny
deliryk, którego spacer po pustych ulicach zdobią jedynie incydentalne wybuchy
żywej perkusji. Mniej więcej w połowie nagrania beat tej mocnej maszyny stabilizuje swój marszowy krok w nieznane.
Oto sytuacyjny chaos, który jest w stanie zaskoczyć nas w każdej sekundzie
swojego istnienia.
Początek drugiej części sprawia wrażenie, jakby był
popromienną mutacją pierwszej. Post-psychodelia meta rockowych popłuczyn szuka dramaturgicznego punktu zaczepienia.
Beat perkusji przypomina dobre,
trip-hopowe wzorce sprzed trzech dekad. Napięcie rośnie, nie wiadomo jedynie, w
którym kierunku. Pojawia się hiphopowy MC, który stara się budować flow, ale jego próby toną w hałasie
przetworników gitarowych, pogłosie i delayach.
Narracja staje w miejscu, po czym rusza od nowa i buduje kolejny, chaotyczny
wątek, który prowadzi donikąd. Nie brakuje atrybutów rockowych, jest bas,
zmutowana gitara (?), na powrót pijany saksofon i cudownie odnaleziony MC.
Kwaśne frazy, efektowny rozgardiasz, podróż bez jakichkolwiek drogowskazów - aż
trudno uwierzyć, jak dobrze można czuć się przy akompaniamencie takiego soundtracku! Docieramy zatem do mety cali
i zdrowi.
Sune Soundtracks Rituals
(Głowa Konia Nagrania, DL 2021)
Na finał naszej dzisiejszej autodestrukcyjnej play-listy
garść post-elektroniki, jaką proponuje nam Paweł Nałysnik. Swój gęsty, zaborczy
meta ambient produkuje przy
wykorzystaniu gitary, basu, organów i całej masy efektownych … efektów. Muzyka
nagrana tego lata, składa się z sześciu części i trwa 37 minut.
Muzyk buduje napięcie bardzo stopniowo i z rozwagą sięga po
kolejne narzędzia tortur. Najpierw wypuszcza dronowy passus, który brzmi
definitywnie syntetycznie. Coś w nim pulsuje, coś żyje, coś próbuje oddychać. W
kolejnej części pojawia się brud. Wgryza się w każdy dźwięk, repetuje, jak
zepsuta prasa hydrauliczna, zanurzona w mrocznym pogłosie. Flow zdaje się już teraz posiadać bardzo bogate życie wewnętrzne. W
kolejnej części zdaje się, że słyszymy pracę silnika wysokoprężnego, którego
otacza mgła na poły harmonijnej pracy syntezatora. A może gitary? Coś zaczyna
melodyjnie seplenić w czeluści tej elektromechaniki.
Najciekawsze na tej płycie zaczyna się wraz z utworem
czwartym. Pulsujące echo post-techno daje tu rytm, plamy gitarowej syntetyki
sycą zaś przestrzeń pewną równowagą emocjonalną, nieco czerstwą, ale dalece zmysłową. Dancing
ambient in the blue dark. Zaraz potem dostajemy się w chroboczącą
przestrzeń, która zdaje się nie mieć końca. Ambient otacza nas z każdej strony,
pulsuje pasmo basu, a całość nabiera charakteru otrzeźwiającej medytacji.
Finałową ekspozycję otwiera wysoko zawieszony, syntetyczny dron. Jego sound znów pachnie siarką, on sam rezonuje
niczym pijany robotnik przy pasie transmisyjnym. Nerwowa, gęsta końcówka
dodatkowo buduje jakość całej płyty. Czekamy na followerów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz