wtorek, 12 października 2021

Cecil Taylor Ensemble at Göttingen! *)


Pośmiertnej parady niepublikowanych nagrań legendy freejazzowego fortepianu, Cecila Taylora ciąg dalszy! I to po raz trzeci w szeregach krajowej Fundacji Słuchaj!

Po duecie i kwintecie, czas na trzynastoosobowy ansambl. Taylora spotykamy oczywiście w Europie, a jeśli na przełomie lata 80. i 90. ubiegłego stulecia, to oczywiście w Niemczech. Rzeczony Ensemble skrzyknięty zostaje przez saksofonistę i klarnecistę Ove Volquartza w dwa lata po pierwszym spotkaniu tego składu, którego efekt uwieczniono na krążku Legba Crossing. Znów warsztaty, zabawa i wspólne spędzanie wolnego czasu, a potem wielki koncert zorganizowany w obiekcie teatralnym - dwa długie sety, dwa kompaktowe dyski upchane dźwiękami niemal po brzegi.

Wedle wspomnień Volquartza muzycy improwizowali zgodnie ze wskazówkami Taylora, zarówno przekazywanymi werbalnie, jak i przedstawianymi graficznie. Pozornie wydają się one dość precyzyjne (patrz: okładka płyty), ale praktyka koncertowa dowodzi jedynie tego, iż swobodna improwizacja trzynastu muzyków miała swój kierunek, pewne ramy dramaturgiczne i garść naprawdę drobnych instrukcji. Oba sety zasadnicze oczywiście były nieprzerwanymi strumieniami dźwięków, podzielonym na dyskach i w plikach elektronicznych jedynie dla wygody słuchaczy.

 


Set 1. Orkiestra złożona z pięciu dęciaków (w tym dwóch blaszaków), trzech kontrabasów, dwóch perkusji, jednego zestawu rozbudowanych perkusjonalii, pojedynczych skrzypiec, wreszcie pianisty i jego głosu zaczyna swą opowieść w sposób dość typowy dla produkcji Taylora – zabawą w głosy i wielogłosy, teatralne gagi, rytualne bębny, nie bez afro posmaku, tudzież groźne, basowe pomruki smyczkowe. Pierwsze dźwięki piana słyszymy dopiero po upływie 5 minuty koncertu. Narracja budzi się do życia właściwego bardzo leniwie i rusza z kopyta dopiero wtedy, gdy do gry podłączają się na poważnie instrumenty dęte, rozśpiewane i pełne ochoty na improwizowane figle. Nim wybije 10 minuta, duży ansambl osiąga już swój pierwszy stan emocjonalnego wrzenia – atakuje całą szerokością sceny, kolektywnym wrzaskiem bystrych, świeżych dźwięków. Zgodnie z maksymą Taylora – ok, everybody plays solo! Oto szczytowa intensywność ustrukturyzowanego, chwilami brutalnego chaosu chwili, która zdaje się trwać w nieskończoność. Wytrawni fani free jazzu kochają takie sytuacje! Pierwsze istotne spowolnienie następuje po upływie kwadransa (i zdaje się, że zasadą pierwszego seta będzie to, iż zmiana trybu narracyjnego odbywa się w cyklach pięciominutowych). W ramach stoppingu dostajemy garść swobodnej kameralistyki, z pianem na czele i pięknym backgroudem dętej frakcji. Po kolejnej pięciominutówce załoga znów kipi emocjami, ale jej flow zdaje się być rozlany niczym farba na obrazach Pollocka! Kilka swoich typowych, ostrych, jakże kanciastych fraz serwuje nam teraz Taylor, a my mamy wrażenie, iż jego instrument ma kilka pięter. Przy kolejnym spowolnieniu odnotujmy bystre, polirytmiczne frazy percussion, a przy kolejnym dramaturgicznym rise-up błyskotliwe ekspozycje piana i trąbki. Swoje dokładają instrumenty dęte, które nie boją się frazować unisono, a także skrzypce, które po raz pierwszy (i nie ostatni!) potrafią efektownie wyjść przed szereg orkiestry, która chwilami naprawdę nieźle hałasuje. Po jakże zmysłowym expo tychże skrzypiec odnotowujemy piękny atak puzonu i trąbki, jako rodzaj kontrapunktu dla perkusyjnych dywagacji i pytań o kierunek dalszej drogi. Ogień improwizacji gaśnie na dłużej i w sposób bardziej zdecydowany w połowie 42 minuty. Muzycy prowadzą teraz grę na małe pola, frazują nawet dość delikatnie, a utwór pierwszy na dysku numer jeden niespodziewanie przechodzi w utwór numer dwa. Ansambl potrzebuje jeszcze kilku pętli, by ponownie nabrać freejazzowej mocy. Tu piano w roli głównej, także skrzypce i perkusjonalia. Opowieść rozkręca się tym razem z woli strunowców, które piłują struny aż do czerwoności. Muzycy bawią się teraz w teatr, wydają dźwięki zarówno otworami gębowymi, jak i swoimi instrumentami. Ów wielogatunkowy interwał czeka na saksofonowe salwy, które po niedługiej chwili dają sygnał do ataku. Emocje rosną teraz w tempie geometrycznym – część załogi podaje rytm, inna część (głównie dęta) uroczo histeryzuje. Po kwadransie narracja efektownie wyhamowuje. Ciche piano, wybrzmiewające kontrabasy, smyczek i trąbka - kolejna faza krótkotrwałych wymian poglądów z jakże czułymi reakcjami. Na finał seta opowieść gęstnieje i kolektywnie gna przed siebie, ale każdy z instrumentów zdaje się być wyposażony w arsenał zachowań dalece melodyjnych. Ostatnie słowo należy wszakże do chóru złych!

Set 2. Drugą odsłonę koncertu muzycy zaczynają jeszcze leniwiej niż pierwszą. Znów dobrze się bawią, robią miny i odrobinę się wygłupiają. Czy to pijackie zawodzenia, czy rytuał freejazzowej inicjacji, niech pozostanie pytaniem retorycznym. Małe perkusjonalia, drobne preparacje na strunach, deep piano, słowa i melorecytacje. Musi minąć 10 minuta, by saksofonowe i smyczkowe śpiewy zdołały wybudzić orkiestrę z letargu. To niemal romantyczne śpiewy, ale prowadzone już na dość nerwowym drive’ie rozbudowanej sekcji rytmu. Tymczasem dzieło tworzenia biorą w swoje ręce skrzypce i ciągną opowieść efektownym expo po rozdrożach kolektywnej, bardzo swobodnej improwizacji. Co ciekawe, pierwsze stadium ognistej kipieli ansambl osiąga niemal bez udziału frakcji dętej! Saksofony, trąbki, puzony i klarnety wchodzą do gry jeden po drugim, zapewne zgodnie z przyjętym harmonogramem prac. A skrzypce za swą ciężką pracę zostają nagrodzone burzą oklasków! Tuż potem czeka nas drobne spowolnienie, dające przestrzeń dla bardziej ekspresyjnych harców piana, które zostają skomentowane dętym unisono. Kolektywna narracja zaczyna rosnąć ponownie po 25 minucie, by po … 5 minutach (a jednak!) delikatnie zwolnić i wypuścić na łowy trio piana, basu i perkusji, którego zadaniem jest czynienie nowego. Gdy dochodzą dęciaki i skrzypce, moc ansamblu znów strzela do samego nieba. Dynamiczna opowieść wije się spod klawiatury piana i jest efektownie kontrapunktowana separatywnymi popisami dętych, zwłaszcza puzonu, aż do momentu, gdy wykipi i zejdzie w stan ciszy, gwałtownie przerwanej sporą porcją oklasków. Po kilku sekundach łagodnych fraz następuje ostry strzał z piana i saksofonu, który jest przy okazji startem drugiej części drugiego seta. Tu flow od początku zdaje się być mocno nerwowy, ale melodyjne śpiewy dętych łagodzą wrażenie ogólne. Orkiestra dzieli się na mniejsze frakcje – świetne expo dostajemy do tria piano, sax and drums. Na tej bazie powstaje bardzo efektowna ekspozycja (znów brawa dla skrzypiec!), którą śmiało możemy nazwać dramaturgicznym peakiem całego koncertu! Po 9 minucie następuje efektowne hamowanie wprost w kameralną zadumę, która wieńczy set i zostawia nas z niemal trzyminutowymi oklaskami.

Encore. Konstrukcja blisko 10-minutowego bisu zdaje się być w kontekście obu setów nad wyraz prosta. Spokojne intro piana i skrzypiec, potem zwarta kolektywna porcja everybody plays solo, ciągnięta do samego nieba, z dużą porcją hałasu, wreszcie naprawdę urokliwe hamowanie po szóstej minucie, które trwa aż do końca minuty dziewiątej, gdy wrzawa trybun zdaje się nieść muzyków bardzo wysokim wzgórzem.

 

Cecil Taylor Ensemble Göttingen (Fundacja Słuchaj! 2 CD 2021). Koncert w Junges Theater, Göttingen, 15 września 1990r. Cecil Taylor – fortepian, poezja, kompozycja, dyrygentura, Tobias Netta – trąbka, Heinz-Erich Gödecke – puzon, Joachim Gies – saksofon altowy i sopranowy, Martin Speicher – saksofon altowy i basowy, Ove Volquartz – saksofon sopranowy i tenorowy, klarnet basowy I kontraltowy, Harald Kimmig – skrzypce, Alexander Frangenheim – kontrabas, Uwe Martin – kontrabas, Georg Wolf – kontrabas, Kojo Samuels – instrumenty perkusyjne, balafon, elephanthorn, Lukas Lindenmaier – perkusja, Peeter Uuskyla – perkusja. Dwa sety, dwa utwory i encore, na dyskach podzielone na pięć części, łącznie 138 i pół minuty.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, latem roku bieżącego



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz