Pośmiertnej parady niepublikowanych nagrań legendy freejazzowego fortepianu, Cecila Taylora ciąg dalszy! I to po raz trzeci w szeregach krajowej Fundacji Słuchaj!
Po duecie i kwintecie, czas na trzynastoosobowy ansambl. Taylora
spotykamy oczywiście w Europie, a jeśli na przełomie lata 80. i 90. ubiegłego
stulecia, to oczywiście w Niemczech. Rzeczony Ensemble skrzyknięty zostaje przez saksofonistę i klarnecistę Ove Volquartza
w dwa lata po pierwszym spotkaniu tego składu, którego efekt uwieczniono na
krążku Legba Crossing. Znów
warsztaty, zabawa i wspólne spędzanie wolnego czasu, a potem wielki koncert
zorganizowany w obiekcie teatralnym - dwa długie sety, dwa kompaktowe dyski
upchane dźwiękami niemal po brzegi.
Wedle wspomnień Volquartza muzycy improwizowali zgodnie ze
wskazówkami Taylora, zarówno przekazywanymi werbalnie, jak i przedstawianymi
graficznie. Pozornie wydają się one dość precyzyjne (patrz: okładka płyty), ale
praktyka koncertowa dowodzi jedynie tego, iż swobodna improwizacja trzynastu
muzyków miała swój kierunek, pewne ramy dramaturgiczne i garść naprawdę
drobnych instrukcji. Oba sety zasadnicze oczywiście były nieprzerwanymi
strumieniami dźwięków, podzielonym na dyskach i w plikach elektronicznych
jedynie dla wygody słuchaczy.
Set 1. Orkiestra
złożona z pięciu dęciaków (w tym
dwóch blaszaków), trzech kontrabasów,
dwóch perkusji, jednego zestawu rozbudowanych perkusjonalii, pojedynczych skrzypiec,
wreszcie pianisty i jego głosu zaczyna swą opowieść w sposób dość typowy dla
produkcji Taylora – zabawą w głosy i wielogłosy, teatralne gagi, rytualne
bębny, nie bez afro posmaku, tudzież
groźne, basowe pomruki smyczkowe. Pierwsze dźwięki piana słyszymy dopiero po upływie
5 minuty koncertu. Narracja budzi się do życia właściwego bardzo leniwie i
rusza z kopyta dopiero wtedy, gdy do gry podłączają się na poważnie instrumenty
dęte, rozśpiewane i pełne ochoty na improwizowane figle. Nim wybije 10 minuta,
duży ansambl osiąga już swój pierwszy stan emocjonalnego wrzenia – atakuje całą
szerokością sceny, kolektywnym wrzaskiem bystrych, świeżych dźwięków. Zgodnie z
maksymą Taylora – ok, everybody plays
solo! Oto szczytowa intensywność ustrukturyzowanego, chwilami brutalnego chaosu
chwili, która zdaje się trwać w nieskończoność. Wytrawni fani free jazzu
kochają takie sytuacje! Pierwsze istotne spowolnienie następuje po upływie
kwadransa (i zdaje się, że zasadą pierwszego seta będzie to, iż zmiana trybu
narracyjnego odbywa się w cyklach pięciominutowych). W ramach stoppingu dostajemy garść swobodnej
kameralistyki, z pianem na czele i pięknym backgroudem
dętej frakcji. Po kolejnej pięciominutówce
załoga znów kipi emocjami, ale jej flow zdaje
się być rozlany niczym farba na obrazach Pollocka! Kilka swoich typowych,
ostrych, jakże kanciastych fraz serwuje nam teraz Taylor, a my mamy wrażenie,
iż jego instrument ma kilka pięter. Przy kolejnym spowolnieniu odnotujmy
bystre, polirytmiczne frazy percussion,
a przy kolejnym dramaturgicznym rise-up
błyskotliwe ekspozycje piana i trąbki. Swoje dokładają instrumenty dęte, które
nie boją się frazować unisono, a także
skrzypce, które po raz pierwszy (i nie ostatni!) potrafią efektownie wyjść
przed szereg orkiestry, która chwilami naprawdę nieźle hałasuje. Po jakże
zmysłowym expo tychże skrzypiec
odnotowujemy piękny atak puzonu i trąbki, jako rodzaj kontrapunktu dla
perkusyjnych dywagacji i pytań o kierunek dalszej drogi. Ogień improwizacji gaśnie
na dłużej i w sposób bardziej zdecydowany w połowie 42 minuty. Muzycy prowadzą
teraz grę na małe pola, frazują nawet dość delikatnie, a utwór pierwszy na
dysku numer jeden niespodziewanie przechodzi w utwór numer dwa. Ansambl
potrzebuje jeszcze kilku pętli, by ponownie nabrać freejazzowej mocy. Tu piano
w roli głównej, także skrzypce i perkusjonalia. Opowieść rozkręca się tym razem
z woli strunowców, które piłują
struny aż do czerwoności. Muzycy bawią się teraz w teatr, wydają dźwięki
zarówno otworami gębowymi, jak i swoimi instrumentami. Ów wielogatunkowy
interwał czeka na saksofonowe salwy, które po niedługiej chwili dają sygnał do
ataku. Emocje rosną teraz w tempie geometrycznym – część załogi podaje rytm,
inna część (głównie dęta) uroczo histeryzuje. Po kwadransie narracja efektownie
wyhamowuje. Ciche piano, wybrzmiewające kontrabasy, smyczek i trąbka - kolejna
faza krótkotrwałych wymian poglądów z jakże czułymi reakcjami. Na finał seta
opowieść gęstnieje i kolektywnie gna przed siebie, ale każdy z instrumentów
zdaje się być wyposażony w arsenał zachowań dalece melodyjnych. Ostatnie słowo
należy wszakże do chóru złych!
Set 2. Drugą
odsłonę koncertu muzycy zaczynają jeszcze leniwiej niż pierwszą. Znów dobrze
się bawią, robią miny i odrobinę się wygłupiają. Czy to pijackie zawodzenia,
czy rytuał freejazzowej inicjacji, niech pozostanie pytaniem retorycznym. Małe
perkusjonalia, drobne preparacje na strunach, deep piano, słowa i melorecytacje. Musi minąć 10 minuta, by saksofonowe
i smyczkowe śpiewy zdołały wybudzić orkiestrę z letargu. To niemal romantyczne
śpiewy, ale prowadzone już na dość nerwowym drive’ie
rozbudowanej sekcji rytmu. Tymczasem dzieło tworzenia biorą w swoje ręce
skrzypce i ciągną opowieść efektownym expo
po rozdrożach kolektywnej, bardzo swobodnej improwizacji. Co ciekawe,
pierwsze stadium ognistej kipieli ansambl osiąga niemal bez udziału frakcji
dętej! Saksofony, trąbki, puzony i klarnety wchodzą do gry jeden po drugim,
zapewne zgodnie z przyjętym harmonogramem prac. A skrzypce za swą ciężką pracę
zostają nagrodzone burzą oklasków! Tuż potem czeka nas drobne spowolnienie,
dające przestrzeń dla bardziej ekspresyjnych harców piana, które zostają skomentowane
dętym unisono. Kolektywna narracja
zaczyna rosnąć ponownie po 25 minucie, by po … 5 minutach (a jednak!) delikatnie
zwolnić i wypuścić na łowy trio piana, basu i perkusji, którego zadaniem jest
czynienie nowego. Gdy dochodzą dęciaki i skrzypce, moc ansamblu znów
strzela do samego nieba. Dynamiczna opowieść wije się spod klawiatury piana i
jest efektownie kontrapunktowana separatywnymi popisami dętych, zwłaszcza
puzonu, aż do momentu, gdy wykipi i zejdzie w stan ciszy, gwałtownie przerwanej
sporą porcją oklasków. Po kilku sekundach łagodnych fraz następuje ostry strzał
z piana i saksofonu, który jest przy okazji startem drugiej części drugiego
seta. Tu flow od początku zdaje się
być mocno nerwowy, ale melodyjne śpiewy dętych łagodzą wrażenie ogólne. Orkiestra
dzieli się na mniejsze frakcje – świetne expo
dostajemy do tria piano, sax and drums.
Na tej bazie powstaje bardzo efektowna ekspozycja (znów brawa dla skrzypiec!),
którą śmiało możemy nazwać dramaturgicznym peakiem
całego koncertu! Po 9 minucie następuje efektowne hamowanie wprost w kameralną
zadumę, która wieńczy set i zostawia nas z niemal trzyminutowymi oklaskami.
Encore. Konstrukcja
blisko 10-minutowego bisu zdaje się być w kontekście obu setów nad wyraz
prosta. Spokojne intro piana i skrzypiec, potem zwarta kolektywna porcja everybody plays solo, ciągnięta do
samego nieba, z dużą porcją hałasu, wreszcie naprawdę urokliwe hamowanie po
szóstej minucie, które trwa aż do końca minuty dziewiątej, gdy wrzawa trybun
zdaje się nieść muzyków bardzo wysokim wzgórzem.
Cecil Taylor Ensemble Göttingen
(Fundacja Słuchaj! 2 CD 2021). Koncert w Junges
Theater, Göttingen, 15 września 1990r. Cecil Taylor – fortepian, poezja, kompozycja, dyrygentura, Tobias
Netta – trąbka, Heinz-Erich Gödecke – puzon, Joachim Gies – saksofon altowy i
sopranowy, Martin Speicher – saksofon altowy i basowy, Ove Volquartz – saksofon
sopranowy i tenorowy, klarnet basowy I kontraltowy, Harald Kimmig – skrzypce,
Alexander Frangenheim – kontrabas, Uwe Martin – kontrabas, Georg Wolf –
kontrabas, Kojo Samuels – instrumenty perkusyjne, balafon, elephanthorn, Lukas Lindenmaier – perkusja, Peeter Uuskyla –
perkusja. Dwa sety, dwa utwory i encore,
na dyskach podzielone na pięć części, łącznie 138 i pół minuty.
*) recenzja powstała
na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, latem
roku bieżącego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz