Wydawnictwo Ayler Records, to nazwa, która miłośnikom free jazu i muzyki improwizowanej znana jest od lat. Inicjatywa edytorska o takiej właśnie nazwie zawiązana została na przełomie wieku w Szwecji, ale od roku 2009 jej siedzibą główną jest Paryż. Wraz ze zmianą miejsca zamieszkania zmieniła się oczywiście tożsamość podmiotowa wydawnictwa, pojawili się w nim inni artyści, ale stwierdzenie, że Francuzi weszli w buty Skandynawów wydaje się sporym uproszczeniem. Zarówno bowiem szwedzki Ayler, jak i jego francuska młodsza wersja od zawsze lubiły choćby muzyków amerykańskich.
Trybuna przyznaje,
iż w ostatnich latach rzadziej sięgała po dokonania labelu, ale prawda jest
także taka, iż kierunek artystyczny wydawnictwa dość szybko odkleił się od idiomu
free jazz & free impro, który na tych łamach definitywnie preferujemy. Nic
wszakże nie powinno trwać wiecznie, wracamy do nagrań Ayler Records i pochylamy się nad dwoma absolutnymi świeżynkami. Choć teza sprzed kilku
chwil zdaje się być wciąż prawdziwa - na nowych płytach znajdujemy wiele ciekawych
dźwięków, koncepcji dramaturgicznych, tudzież innych szalonych pomysłów, ale free
jazzu i swobodnej improwizacji jakby najmniej.
Pierwsza z omawianych dziś płyt, to autorski projekt doskonałego
drummera Didiera Lasserre’a, którego znamy
choćby z nagrań, w trakcie których towarzyszył naszemu ulubionemu francuskiemu
kontrabasiście Benjaminowi Dubocowi. Muzyk dobrał sobie siedmioro partnerów, skomponował
cały materiał i ubrał go w dalece ponadgatunkowe szaty. Emocji dostarczył nam
co niemiara, jakkolwiek także dużo kameralnej, a nawet post-barokowej zadumy.
Muzyczny melting pot, z pewnością nie
dla każdego, ale z ogromnie dużym znakiem jakości.
Druga nowość, to dzieło dwóch (incydentalnie trzech) Pań, które
zabierają nas w podróż odrobinę piosenkową (ale z bassoonem w roli głównej!).
Opowieść ciekawie skonstruowana, tajemnicza, chwilami świetnie nadającą się na
filmowy soundtrack. Nam najbardziej
taka ścieżka dźwiękowa pasowałaby do … kolejnego sezonu serialu wszechczasów,
czyli lynchowego Twin Peaks! Dużo
smakowitych skojarzeń, także z właśnie co zmarłą Julee Cruise, niesie nade
wszystko niekłamaną przyjemność z odsłuchu.
So, welcome to the new
life of Ayler Records!
Silence was pleased
Dzieło Lasserre’a składa się z siedmiu utworów, pogrupowanych
w trzy podczęści – Światło (trzy
pierwsze), Dzień (dwie kolejne) oraz Noc (dwie ostatnie). Cały strumień
dźwiękowy albumu zdaje się być sklejony w jeden ciąg przyczynowo-skutkowy, a
napotykane okazjonalnie momenty ciszy stanowią raczej element gry, nie zaś pauzy
pomiędzy poszczególnymi utworami. Sam początek Światła, to elektroakustyczna cisza, która ścieli się sprzężeniami
i szumami. Po chwili dramaturgicznego bezwładu, do pracy przestępuje trąbka, a
zaraz potem klarnet. Muzycy formują swoje frazy w gęsty, niemal freejazzowy flow. Ich dialog szybko przyjmuje formę krótkotrwałych
westchnień, które świetnie ze sobą korelują, po czym obumiera w kolejnym paśmie
szumów. Teraz do gry wchodzą perkusyjne talerze oraz inside piano. Ten duet ma swoją kulminację, całkiem głośną, po czym
gaśnie w strunowej poświacie tła. Pierwsza opowieść wydaje się mocno
zaplanowana, ale imponuje brzmieniem, dramaturgicznym rozmachem … i mrokiem niedopowiedzeń.
Drugi utwór prowadzi wiolonczela i czyni to w zasadzie jedynie w towarzystwie
czerstwej ciszy, brzmiąc przy tym pięknym, post-barokowym tembrem. Po chwili
dołącza do niej wokalistka, ale dzieje się to już … w traku trzecim. Kobiecemu głosowi altowemu towarzyszyć zaczyna minimalistycznie
piano, które potrafi zaakcentować swoją obecność drobną dawką hałasu.
W blask Dnia wprowadza
nas ponownie wiolonczela, która rezonuje z piskliwą elektroakustyką, a po
chwili z agresywnymi frazami piana i mocą pogłosu. Narracja zyskuje na
abstrakcyjności, stara się uciekać od zaplanowanej kameralistyki w bezmiar
swobodnej improwizacji. W połowie utworu pojawia się perkusja, a flow nabiera pewnej rytmiczności. Duet piana
i tejże perkusji kreśli nam kilka niemal free jazowych, rozbudowanych pętli. Po
chwili do zabawy podłączają się inne instrumenty, a całość narracji osiąga ekspresyjny
szczyt. Gaśnie przy westchnieniach klarnetu i wiolonczeli. Przy okazji opowieść
płynnie przechodzi do części piątej, którą na swych ramionach dźwigać będzie drummer. Po talerzach, po suchych
tomach, kreuje on open-jazzowe solo i
ewidentnie czeka na chętnego do tanga, chwilami sięgając nawet do granic ciszy.
Wejście w strefę Nocy
także nie potrzebuje tu jakiejkolwiek pauzy. Tym, który podłącza się pod perkusyjne
ekscesy jest trębacz. Zmysłowe, wysoko zawieszone duo donikąd się nie spieszy.
Po kilku pętlach narracyjnych trębacza zastępuje pianistka i jej minimalistyczny
mrok. Na jej zaproszenie reagują nade wszystko klarnet i wiolonczela, a opowieść
przybiera barwy dość swobodnej kameralistyki. Na final utworu na scenie pozostaje
jedynie pianistka, a po niej, tylko kłęby natarczywego szumu. Końcowy utwór poprzedza
coś, co moglibyśmy nazwać ciszą pomiędzy utworami. Na wejściu pracuje elektroakustyczna
przestrzeń - szumy, szmery i dźwięki akustyczne, których źródła nie jesteśmy w
stanie precyzyjnie wskazać. Tym najaktywniejszym wydaje się być teraz klarnecista.
Wszelkie jednak próby budowania narracji giną w narastającym szumie. Ostatnią,
która nie daje za wygraną jest pianistka. Znów szyje abstrakcyjnym, minimalistycznym
ściegiem, a gdy znajduje wsparcie w odgłosach percussion, można odnieść wrażenie, że duch współczesnego AMM jest
także na scenie. Po niedługiej chwili zaczyna bić dzwon, śpiewa wokalistka,
znaki życia dają ciepła trąbka, brudna wiolonczela i śpiewny klarnet. Zakończenie
płynie wprost z nakazów kompozytora, ale zdaje się być wyjątkowo zmysłowe.
Arashiyama
Kolejna płyta także składa się z trzech podczęści. Najpierw
mamy Intro, potem - od drugiego do
szóstego utworu - Podróż, a ostatnie
pięć części, to Wspomnienia z Podróży.
Album otwiera samotny bassoon, który zaczyna kameralnym tembrem i dość matowym brzmieniem,
a kończy w nastroju silnie rozimprowizowanym. Uprzedźmy wypadki - w trakcie
rzeczonej Podróży będzie nam dostarczał
takich improwizowanych akcentów dość dużo, z kolei we Wspomnieniach … raczej przejmie na siebie rolę budowania rytmu i
kreowania sfery basowej dla bardziej ustrukturyzowanych narracji.
Druga opowieść zaczyna się od brzmienia masywnego dęciaka, którego narracja systematycznie
otaczana jest powłoką dość dynamicznej, ambientowej elektroniki, a także
kolejnymi ścieżkami dętymi, budowanymi jednak w nieco wyższym rejestrze. Flow przypomina samo multiplikującą się
ścieżkę dźwiękową, coraz silnej zanurzającą się w ambiencie i repetycji. Dodatkowym
elementem łagodzenia strumienia fonii i budowania piosenkowej narracji jest
zmysłowy, kobiecy wokal. W kolejnej opowieści pojawia się recytacja z off-u, a głos wokalistki wydaje się być przepuszczony
przez wokoder. W czwartej części na wejściu dostajemy garść dźwięków otoczenia,
przypominających zgiełk stacji kolejowej. Bassoon przemyca teraz do narracji
nieco post-jazzowych fraz, brzmiąc przy tym dość siarczyście. Elektronika robi
swoje, innymi słowy – znów najpierw łagodzi obyczaje, a potem gęstnieję i sieje
niepokój mroczną aurą. Piąta historia ciekawie się piętrzy, pod koniec przyjmuje
formę zbiorowego krzyku, stanowiąc przy okazji chyba najbardziej efektowny fragment
całej plyty. Finałowa część Podróży znów
pod dyktando dęciaka, który nabiera
intrygującej intensywności, po czym ściele się do snu w kolejnych warstwach
ambientu.
W części Wspomnieniowej
pojawiają się japońskie organy ustne,
które w dwóch utworach w zasadzie przejmują rolę budowania warstwy melodyjnej.
Bassoon albo milczy, albo bierze na siebie ciężar kreowania rytmu i warstwy
basowej, dając przestrzeń pozostałym dźwiękom do swobodnego hasania po scenie. Czasami
pachnie tu rockowym koncertem, czasami zgrabną piosenką, w tle jednak zawsze liczyć
możemy na ciekawe, ambientowe spiętrzenia. W części dziewiątej szczególnie imponujące
jest tempo, w jakim bassoon podaje rytm. Ostatnie dwa utwory nieco gubią jakość.
Przedostatni, to w zasadzie solowa ekspozycja mouth organ, z kolei finałowy utwór zdaje się być dość przesłodzony,
ale też budzi urokliwe skojarzania z … Julee Cruise.
Didier Lasserre Silence
was pleased (CD, 2022). Nagrane w Confort
Moderne, Poitiers, Francja, maj 2021: Benjamin Bondonneau – klarnet,
Christine Wodrascka – fortepian, Jean-Luc Cappozzo - trąbka, flugelhorn,
Laurent Cerciat - głos (alt), Gaël Mevel – wiolonczela, Denis Cointe - live ‘tinnitus’ sounds, Loïc Lachaize –
koncepcja dźwiękowej maszynerii i
nagrywania oraz Didier Lasserre – perkusja, barokowe tympani, dzwon, kompozycja
i aranżacja. W nagraniu wykorzystano słowa Johna Miltona (1608–1674) z dzieła Paradise Lost, Book IV. Siedem utworów,
52:54.
Lila Bazooka Arashiyama
(CD, 2022). Nagrane w Lamaguère, Francja, luty 2021: Sophie Bernado - bassoon,
głos i elektronika, teksty, Céline Grangey - sound design, elektronika oraz Ko Ishikawa - mouth organ (sho) w utworach 7 i 10. Jedenaście utworów, 59:14.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz