Zgodnie z zapowiedzią sprzed kilka dni, zapraszamy na szybki overview kolejnych nowości amerykańskiego labelu Relative Pitch Records. W dzisiejszym zestawie trio, kwartet, duet i aż trzy płyty solowe autorstwa zarówno muzyków uznanych w historii gatunku, jak i tych, których dane personalne zapisujemy w naszych podręcznych kajetach po raz pierwszy.
Jak to często bywa w katalogu RPR, na nowych albumach
odnajdujemy sporo wątków kameralistycznych. Jedne bywają rozszarpywane free jazzowymi
emocjami, inne uciekają niekiedy w minimalistyczną muzykę współczesną, a
jeszcze inne nie stronią od eksperymentów brzmieniowych i naszych ulubionych
dźwięków preparowanych, które zwykliśmy czasami nazywać fake sounds. W podgrupie zaś płyt solowych napotykamy sporo
wykwintnej improwizacji, także dobrze radzącej sobie w obrębie nieco czystszego
frazowania. Aż chciałoby się rzec: dla każdego coś miłego, ale nie przesadzajmy
z tego typu metaforyką, wszak wciąż płyniemy gęstą strugą prawdziwie
improwizowanych dźwięków.
Khimaira by Child of Illusion (CD)
Khimaira,
Sztokholm, czerwiec 2018: Chris Pitsiokos – saksofon altowy, Susana Santos
Silva – trąbka, Torbjörn Zetterberg – kontrabas. Jedna improwizacja, 42 minuty.
Druga już wspólna płyta w dorobku Amerykanina, Portugalki i
Szweda zdaje się świetnie konsumować wszystkie cechy, jakimi w preambule tej
zbiorówki określiliśmy nagrania pochodzące z RPR. Zatem sporo kameralnej zadumy
i skupienia, pokaźne pokłady free jazzowych emocji, czasami zmysłowo
tłumionych, wreszcie kilka garści dźwięków preparowanych, głównie ze strony trębaczki.
I jak to na nagraniu koncertowym bywa, w każdym zakamarku sceny kryje się jakaś
brzmieniowa niespodzianka.
Początek nagrania przypomina dramaturgiczny koncept. Krótkie
frazy, sporo ciszy i cierpliwe oczekiwanie na ciąg dalszy. Usytuowany po środku
kontrabas dość szybko bierze się za porządkowanie sytuacji scenicznej i zaczyna
raz za razem rozdawać karty. Pięknie frazuje smyczkiem, zabierając całe trio w
zakamarki ciszy i budując napięcie filigranowymi ruchami. Tak czyni choćby w
okolicach 20 minuty, a jeszcze efektowniej w okolicach 30 minuty. W pierwszej
fazie koncertu częściej pracuje w trybie pizzicato
i syci wtedy opowieść garściami post-jazzu. Saksofon i trąbka posadowione na
flankach często wchodzą w kontekst udanych interakcji, aczkolwiek prawdziwy
ogień rozsadza im serca bodaj raz, mniej więcej po upływie kwadransa. Dodajmy jeszcze,
iż pióro recenzenta zadrżało także w okolicach 26-28 minuty, gdy wszyscy muzycy
udanie formowali swoje strumienie dźwiękowe w drony. Wreszcie samo zakończenie
koncertu, definitywnie ponadgatunkowe. Muzycy, mimo podążania w kierunku
balladowej finalizacji, niespodziewanie wspinają na kolejny ekspresyjny szczyt,
udanie wieńcząc to niezwykle wartościowe spotkanie we troje.
Geometry of Trees by Reid, Kitamura, Bynum, Morris (CD)
Firehouse 12 Studios,
New Haven, lipiec 2021: Tomeka Reid – wiolonczela, Kyoko Kitamura – głos,
Taylor Ho Bynum – kornet, Joe Morris – gitara. Osiem improwizacji, 64 minuty z
sekundami.
Amerykański kwartet, po części o delikatnie zarysowanych
korzeniach azjatyckich, zabiera nas w najdłuższą podróż spośród tych, nad którymi
dziś się pochylamy. Buduje swoją opowieść z drobiazgów, częściej stawiając na
zaniechanie niż zagranie zbędnego dźwięku, na ogół płynie swobodnym, dalece
post-kameralnym strumieniem. W niektórych momentach sięga też po atrybuty
bardziej jazzowe (szczególnie wokalistka), a wtedy wyobraźnia recenzenta widzi
już edytorski nóż, który ponadgodzinną, bardzo dobrą płytę przycina do
trwającej mniej więcej trzy kwadranse płyty doskonałej.
Po kilkudziesięciosekundowym, dziarskim wstępie artyści zagłębiają
się w zmysłowej, minimalistycznej kameralistyce. Z rozwagą budują dramaturgię, raz
za razem serwują nam brzmieniowe subtelności, a w trzeciej części nie szczędzą
nam także smakowitych preparacji, szczególnie smyczkowych. Powolna, zrównoważona,
bardzo demokratycznie kreowana improwizacja w czwartej i piątej części, które
trwają łącznie niemal 25 minut, czyni jednak wiele, by nasz poziom entuzjazmu
dla dokonań kwartetu delikatnie osłabł. Z jednej strony muzykom brakuje wigoru
i emocji, z drugiej - szczególnie trębacz i wokalistka - zbyt często zagłębiają
się w jazzie, nie kreując przy tym inspiracji do ciekawych interakcji ze strony
partnerów. Szczęśliwie ostatnie trzy improwizacje dużo nam rekompensują. Ta szósta
jest lekka, swobodna, ale zaczepna, bogato instrumentalizowana, a na finał
gasnąca przy intrygującej powłoce rytmicznej. Siódma z kolei ma ciekawą
konstrukcję. Niemal w połowie składa się z incydentów solowych (trąbka, gitara,
wiolonczela - każdy muzyków nie trwoni tu choćby sekundy!), by po powrocie do
formuły kwartetowej zaskoczyć nas kilkoma doprawdy ognistymi frazami. Finałowa
improwizacja studzi nasze emocje niemal wyłącznie udanymi frazami. Wreszcie z
gardła wokalistki słyszymy coś więcej, niż śpiew, czy jazzowe schematy, a samo
zakończenie zmysłowo tonie w mrocznych, długo wybrzmiewających dźwiękach.
The Seventh Water by Biliana Voutchkova & Leila Bordreuil
(DL)
Werkhalle/ Wiesenburg,
Berlin, sierpień 2021: Biliana Voutchkova – skrzypce, Leila Bordreuil – wiolonczela.
Cztery improwizacje, 35 minut z sekundami.
Kolejna propozycja w dzisiejszym zestawie także jest nad
wyraz kameralna, ale zdaje się, że jedynie w wymiarze personalnym. Dwa
instrumenty strunowe tym razem zabierają nas do świata dźwięków preparowanych,
mechanicznych, ale nieustannie pięknych, wciągających nas najdłuższymi
smyczkami świata wprost do mrocznej jaskini zaskakujących wydarzeń fonicznych.
I co być może najważniejsze, na tle prezentowanych nowości, improwizacje
Biliany i Leili pozbawione są choćby jednego zbędnego dźwięku. Tylko dobre
pomysły, tylko zmyślne rozwiązania i pewna dramaturgiczna wstrzemięźliwość.
Początek stawia nas ostro do pionu – to gęste, siarczyście brzmiące
drony, będące skutkiem masywnego szorowania strun tłustymi smyczkami. Długie
lub bardzo długie frazy, niektóre pulsują, inne skomlą o łyk wody. Dla
przeciwwagi druga, dość krótka improwizacja stawia na lekkość, pewną
frywolność. Dźwięki przypominają nerwowo podskakujące owady, które plądrują
łąkę z wiosennych słodyczy. Wszystko w dość molowym nastroju, z czasem nabiera psychodelicznego
humoru. Prawdziwe cuda zaczynają się w trakcie trzeciej, najdłuższej opowieści.
Z mroku suną do nas szmery, coraz bardziej soczyste szumy, które po kilku
pętlach zaczynają nabierać dźwiękowej powłoki. Coś gwiżdże, coś śpiewa przez zaciśnięte
zęby. Rozciągnięte w czasie frazy bywają tu delikatne, a cisza czai się za
rogiem niczym zły szeląg. Pod koniec flow
całkowicie pogrąża się w mroku akustycznego ambientu. Dopiero na ostatniej
prostej artystki decydują się na efektowne spiętrzenie o post-industrialnym
posmaku. Z kolei finałowa improwizacja stawia na niespodzianki. Tu pracują nie
tylko struny, ale i pudła rezonansowe. Dźwięki sprawiają wrażenie, jakby
płynęły z zatopionego gamelanu. Najpierw opowieść narasta, potem uroczo
przygasa do pojedynczej frazy. Plejada szmerów i smukłych ćwierć-melodii
prowadzi na finałowe wzniesienie, które obfituje w całkiem zadziorne
interakcje.
Refuge by Alexandra Grimal (CD)
Castle of Chambord,
Francja (?), wrzesień 2020: Alexandra Grimal – saksofon sopranowy. Osiem
improwizacji, 53 minuty.
W przeciwieństwie do płyty poprzedniej, solowa propozycja
francuskiej saksofonistki miewa kilka momentów, które zwinne ręce edytora
mogłyby wysłać w wieczny niebyt, ale i tak śmiało możemy skonstatować, iż
sopranowa przygoda w akustycznych przestrzeniach zamkowych zdecydowanie
stanowić winna mocny punkt artystycznego portfolio Alexandry. Co ciekawe, owe
chwile dramaturgicznego zawahania recenzent dostrzega w krótszych, końcowych
improwizacjach, a to, co najlepsze na albumie odnajduje w dwóch pierwszych
odsłonach, szczególnie w trakcie drugiej improwizacji, trwającej ponad
kwadrans.
Pierwsza improwizacja otwierać mogłaby awangardowy festiwal
muzyki barokowej. Lekka, swobodna narracja, niepozbawiona znamion melodyjności,
czy wręcz taneczności, kilka garści melancholii, szczypta suspensu i udane poszukiwanie
oddechu cyrkulacyjnego. Grimal nie jest w tej ostatniej kategorii długodystansowcem,
lubi zasłuchiwać się w ciszy i szukać gęstego echa własnych pomysłów
dramaturgicznych, na ogół bardziej niż udanych. Druga odsłona Refuge, to zaiste perła w zestawie. Artystka
porzuca prostsze frazy, tapla się w mroku, pełno wokół niej ciszy. Jej saksofon
nie śpiewa, bardziej szumi, mruży oczy i artykułuje wyłącznie suchymi sylabami.
Muzyka przypomina wiatr o poranku, niekończącą się mantrę wyczekiwania na nową sekwencję
dramatyczną. W kolejnych improwizacjach/ kompozycjach Francuzka powraca do
czystych dźwięków. Jej narracja zdaje się przypominać soundtrack do spektaklu baletowego. W czwartej części pomysł opiera
się na graniu jednej, maksymalnie dwóch fraz i pogrążaniu się w ciszy. Roztańczone
obłoki dźwięków, grane na palcach długimi, czasami zmęczonymi oddechami, utrzymywanymi
w ryzach koncepcji narracyjnej. W przedostatniej części opowieść zdaje się mieć
nieco więcej życia, pewną ulotną dynamikę. Finałowa narracja, znów budowana
raczej krótkimi frazami, pozwala, by cisza rządziła sceną, ale też uwalnia
pokłady post-barokowej urody, którymi Grimal bogaciła swój pierwszy utwór na
płycie.
Fukiya by Masayo Koketsu (CD)
St-robo, Tokyo,
Japonia, listopad 2021: Masayo Koketsu – saksofon altowy. Jedna improwizacja, 46
i pół minuty.
Porzucamy kameralne klimaty i sięgamy po free jazz! Japońska
saksofonistka proponuje nam spektakl trwający ponad trzy kwadranse, w trakcie
którego prezentuje bardzo szerokie spektrum możliwości generowania altowych
strumieni dźwiękowych. Artystka częściej wszakże stawia na emocje niż
sonorystyczne eksperymenty, czy też dźwięki preparowane. Podaje nam wszystko w
jednym, długim secie, często korzysta z ciszy pomiędzy frazami, ale w ujęciu
długodystansowym bywa, iż nie w każdym momencie jest nas w stanie przekonać do
swojej koncepcji artystycznej. Nade wszystko jednak Koketsu bardzo często przypomina
nam szorstkim, acz melodyjnym tembrem swojego altu … samego Petera Brötzmanna,
i niech to pozostanie dla niej największym komplementem płynącym z tych kilku
zdań recenzji.
Na starcie Masayo serwuje nam długie, chwilami ogniste
frazy, które przedziela wątłymi plastrami ciszy. Raz jej alt przypomina silnik
elektryczny, innym razy mały świder, czasami charczy, czasami piszczy, bywa
też, że szumi i głęboko oddycha. Pełne portfolio możliwości i technik
wydobywania dźwięków! Emocje przypominają tu na ogół wzburzony ocean, czasami jednak
dygoczą z zimna, niczym wystudzony staw rybny. A wszystko artystka podaje nam
tembrem pełnym wewnętrznej, czasami zadziornej melodyki, jakże bliskiej estetyce
niemieckiego mistrza free jazzu. Tuż przed upływem pierwszego kwadransa saksofonistka
łyka większą porcję ciszy i zaczyna pracować nieco delikatniej, często efektownie
szumiąc. W dalszej fazie narracji bywa, że nieco eksperymentuje z brzmieniem,
ale raczej nie dąży do umieszczania czegokolwiek w tubie i ścigania się z mistrzami
rozszerzonych technik gry. W kolejnych etapach spektaklu mamy ciekawą formułę
grania naprzemiennie dźwięków delikatnych i niezwykle ostrych, kilka podejść
pod frazy preparowane, aż wreszcie, w trackie długiego zakończenia, napotykamy
na niezmierzone strumienie zmysłowych, post-brotzmannowskich kołysanek.
Love Songs by Gabby Fluke-Mogul (CD)
GSI Studios, Manhattan, Nowy Jork, lipiec 2021: Gabby
Fluke-Mogul – skrzypce. Siedemnaście kompozycji
dla improwizacji, 36 minut.
Ostatnia z omawianych dziś nowości łączy w sobie wiele
dobrych cech, jakie zaobserwowaliśmy w trakcie odsłuchu poprzednich płyt. Jest
na swój sposób kameralna, choć zionie czasami ogniem niczym dobry free jazz,
jest pełna niekłamanych emocji, ale bardzo zwarta w formie (nieprzegadana
choćby przez ułamek sekundy), wreszcie świetnie dawkuje nam kolejne porcje
ekspresji, nie zapominając przy tym o zgrabnej formie dramaturgicznej. To
siedemnaście szalonych opowieści na gotujące się skrzypce, czasami wsparte
pomrukami, czy nawet okrzykami samej artystki, której moc płynąca z rozgrzanych
strun nie zawsze wystarcza do pełnej realizacji twórczej.
W pierwszej improwizacji artystka prezentuje bardzo suche,
płaskie brzmienie, jakby dźwięki skrzypiec zbierał jeden monofoniczny mikrofon.
Ale już po kilka obrotach wokół własnej osi Gabby wpada w kompulsywne
preparacje i zaczyna maltretować struny. Taka formuła krótkich, trwających
niekiedy mniej niż dwie minuty opowieści, będzie jej towarzyszyła praktycznie w
każdej impro-kompozycji. Skrzypaczka
jednak nie popada w przesadę, nie dąży do budowania ściany dźwięku, cały czas z
tył głowy zdaje się mieć artystyczny zamysł, by słuchacza zaintrygować, a nie
zamęczyć. W kolejnych częściach pojawiają się akcenty folkowe, ale to znów
jedynie dane na wejściu, które z czasem płoną złotym ogniem niebywałych wybuchów
ekspresji. Przy okazji artystce nie można odmówić niemal wirtuozerskich umiejętności
gry na skrzypcach. Bez trudu jest w stanie zwiększyć tempo narracji o kilkaset
procent, równie efektownie zahamować i skończyć furiacką eksplozję ledwie
jednym, subtelnym dźwiękiem. Potrafi kąsać niemal rockową ekspresję (choćby dziewiąta
Love Song). Struny pod naporem jej kreatywności
często niemal umierają, by po ułamku sekundy hasać po łące niczym pasikonik. Jedenasta
cześć najpierw przypomina jęki konającego, po chwili brzmi niczym wrzask uzdrowiciela.
Potem artystka zdaje się nieco wyciszać swoje buchające emocje, stawia na minimalizm,
dba o niuanse brzmieniowe. Na finał jednak napina mięśnie na wdechu, po czym efektownie
parska ogniem. What a game!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz