piątek, 10 czerwca 2022

The Relative Pitch’ new outfit: Child Of Illusion! Geometry of Trees! Voutchkova & Bordreuil! Grimal! Koketsu! Fluke-Mogul!


Zgodnie z zapowiedzią sprzed kilka dni, zapraszamy na szybki overview kolejnych nowości amerykańskiego labelu Relative Pitch Records. W dzisiejszym zestawie trio, kwartet, duet i aż trzy płyty solowe autorstwa zarówno muzyków uznanych w historii gatunku, jak i tych, których dane personalne zapisujemy w naszych podręcznych kajetach po raz pierwszy.

Jak to często bywa w katalogu RPR, na nowych albumach odnajdujemy sporo wątków kameralistycznych. Jedne bywają rozszarpywane free jazzowymi emocjami, inne uciekają niekiedy w minimalistyczną muzykę współczesną, a jeszcze inne nie stronią od eksperymentów brzmieniowych i naszych ulubionych dźwięków preparowanych, które zwykliśmy czasami nazywać fake sounds. W podgrupie zaś płyt solowych napotykamy sporo wykwintnej improwizacji, także dobrze radzącej sobie w obrębie nieco czystszego frazowania. Aż chciałoby się rzec: dla każdego coś miłego, ale nie przesadzajmy z tego typu metaforyką, wszak wciąż płyniemy gęstą strugą prawdziwie improwizowanych dźwięków.

 


Khimaira by Child of Illusion (CD)

Khimaira, Sztokholm, czerwiec 2018: Chris Pitsiokos – saksofon altowy, Susana Santos Silva – trąbka, Torbjörn Zetterberg – kontrabas. Jedna improwizacja, 42 minuty.

Druga już wspólna płyta w dorobku Amerykanina, Portugalki i Szweda zdaje się świetnie konsumować wszystkie cechy, jakimi w preambule tej zbiorówki określiliśmy nagrania pochodzące z RPR. Zatem sporo kameralnej zadumy i skupienia, pokaźne pokłady free jazzowych emocji, czasami zmysłowo tłumionych, wreszcie kilka garści dźwięków preparowanych, głównie ze strony trębaczki. I jak to na nagraniu koncertowym bywa, w każdym zakamarku sceny kryje się jakaś brzmieniowa niespodzianka.

Początek nagrania przypomina dramaturgiczny koncept. Krótkie frazy, sporo ciszy i cierpliwe oczekiwanie na ciąg dalszy. Usytuowany po środku kontrabas dość szybko bierze się za porządkowanie sytuacji scenicznej i zaczyna raz za razem rozdawać karty. Pięknie frazuje smyczkiem, zabierając całe trio w zakamarki ciszy i budując napięcie filigranowymi ruchami. Tak czyni choćby w okolicach 20 minuty, a jeszcze efektowniej w okolicach 30 minuty. W pierwszej fazie koncertu częściej pracuje w trybie pizzicato i syci wtedy opowieść garściami post-jazzu. Saksofon i trąbka posadowione na flankach często wchodzą w kontekst udanych interakcji, aczkolwiek prawdziwy ogień rozsadza im serca bodaj raz, mniej więcej po upływie kwadransa. Dodajmy jeszcze, iż pióro recenzenta zadrżało także w okolicach 26-28 minuty, gdy wszyscy muzycy udanie formowali swoje strumienie dźwiękowe w drony. Wreszcie samo zakończenie koncertu, definitywnie ponadgatunkowe. Muzycy, mimo podążania w kierunku balladowej finalizacji, niespodziewanie wspinają na kolejny ekspresyjny szczyt, udanie wieńcząc to niezwykle wartościowe spotkanie we troje.

 


Geometry of Trees by Reid, Kitamura, Bynum, Morris (CD)

Firehouse 12 Studios, New Haven, lipiec 2021: Tomeka Reid – wiolonczela, Kyoko Kitamura – głos, Taylor Ho Bynum – kornet, Joe Morris – gitara. Osiem improwizacji, 64 minuty z sekundami.

Amerykański kwartet, po części o delikatnie zarysowanych korzeniach azjatyckich, zabiera nas w najdłuższą podróż spośród tych, nad którymi dziś się pochylamy. Buduje swoją opowieść z drobiazgów, częściej stawiając na zaniechanie niż zagranie zbędnego dźwięku, na ogół płynie swobodnym, dalece post-kameralnym strumieniem. W niektórych momentach sięga też po atrybuty bardziej jazzowe (szczególnie wokalistka), a wtedy wyobraźnia recenzenta widzi już edytorski nóż, który ponadgodzinną, bardzo dobrą płytę przycina do trwającej mniej więcej trzy kwadranse płyty doskonałej.

Po kilkudziesięciosekundowym, dziarskim wstępie artyści zagłębiają się w zmysłowej, minimalistycznej kameralistyce. Z rozwagą budują dramaturgię, raz za razem serwują nam brzmieniowe subtelności, a w trzeciej części nie szczędzą nam także smakowitych preparacji, szczególnie smyczkowych. Powolna, zrównoważona, bardzo demokratycznie kreowana improwizacja w czwartej i piątej części, które trwają łącznie niemal 25 minut, czyni jednak wiele, by nasz poziom entuzjazmu dla dokonań kwartetu delikatnie osłabł. Z jednej strony muzykom brakuje wigoru i emocji, z drugiej - szczególnie trębacz i wokalistka - zbyt często zagłębiają się w jazzie, nie kreując przy tym inspiracji do ciekawych interakcji ze strony partnerów. Szczęśliwie ostatnie trzy improwizacje dużo nam rekompensują. Ta szósta jest lekka, swobodna, ale zaczepna, bogato instrumentalizowana, a na finał gasnąca przy intrygującej powłoce rytmicznej. Siódma z kolei ma ciekawą konstrukcję. Niemal w połowie składa się z incydentów solowych (trąbka, gitara, wiolonczela - każdy muzyków nie trwoni tu choćby sekundy!), by po powrocie do formuły kwartetowej zaskoczyć nas kilkoma doprawdy ognistymi frazami. Finałowa improwizacja studzi nasze emocje niemal wyłącznie udanymi frazami. Wreszcie z gardła wokalistki słyszymy coś więcej, niż śpiew, czy jazzowe schematy, a samo zakończenie zmysłowo tonie w mrocznych, długo wybrzmiewających dźwiękach.

 


The Seventh Water by Biliana Voutchkova & Leila Bordreuil (DL)

Werkhalle/ Wiesenburg, Berlin, sierpień 2021: Biliana Voutchkova – skrzypce, Leila Bordreuil – wiolonczela. Cztery improwizacje, 35 minut z sekundami.

Kolejna propozycja w dzisiejszym zestawie także jest nad wyraz kameralna, ale zdaje się, że jedynie w wymiarze personalnym. Dwa instrumenty strunowe tym razem zabierają nas do świata dźwięków preparowanych, mechanicznych, ale nieustannie pięknych, wciągających nas najdłuższymi smyczkami świata wprost do mrocznej jaskini zaskakujących wydarzeń fonicznych. I co być może najważniejsze, na tle prezentowanych nowości, improwizacje Biliany i Leili pozbawione są choćby jednego zbędnego dźwięku. Tylko dobre pomysły, tylko zmyślne rozwiązania i pewna dramaturgiczna wstrzemięźliwość.

Początek stawia nas ostro do pionu – to gęste, siarczyście brzmiące drony, będące skutkiem masywnego szorowania strun tłustymi smyczkami. Długie lub bardzo długie frazy, niektóre pulsują, inne skomlą o łyk wody. Dla przeciwwagi druga, dość krótka improwizacja stawia na lekkość, pewną frywolność. Dźwięki przypominają nerwowo podskakujące owady, które plądrują łąkę z wiosennych słodyczy. Wszystko w dość molowym nastroju, z czasem nabiera psychodelicznego humoru. Prawdziwe cuda zaczynają się w trakcie trzeciej, najdłuższej opowieści. Z mroku suną do nas szmery, coraz bardziej soczyste szumy, które po kilku pętlach zaczynają nabierać dźwiękowej powłoki. Coś gwiżdże, coś śpiewa przez zaciśnięte zęby. Rozciągnięte w czasie frazy bywają tu delikatne, a cisza czai się za rogiem niczym zły szeląg. Pod koniec flow całkowicie pogrąża się w mroku akustycznego ambientu. Dopiero na ostatniej prostej artystki decydują się na efektowne spiętrzenie o post-industrialnym posmaku. Z kolei finałowa improwizacja stawia na niespodzianki. Tu pracują nie tylko struny, ale i pudła rezonansowe. Dźwięki sprawiają wrażenie, jakby płynęły z zatopionego gamelanu. Najpierw opowieść narasta, potem uroczo przygasa do pojedynczej frazy. Plejada szmerów i smukłych ćwierć-melodii prowadzi na finałowe wzniesienie, które obfituje w całkiem zadziorne interakcje.

 


Refuge by Alexandra Grimal (CD)

Castle of Chambord, Francja (?), wrzesień 2020: Alexandra Grimal – saksofon sopranowy. Osiem improwizacji, 53 minuty.

W przeciwieństwie do płyty poprzedniej, solowa propozycja francuskiej saksofonistki miewa kilka momentów, które zwinne ręce edytora mogłyby wysłać w wieczny niebyt, ale i tak śmiało możemy skonstatować, iż sopranowa przygoda w akustycznych przestrzeniach zamkowych zdecydowanie stanowić winna mocny punkt artystycznego portfolio Alexandry. Co ciekawe, owe chwile dramaturgicznego zawahania recenzent dostrzega w krótszych, końcowych improwizacjach, a to, co najlepsze na albumie odnajduje w dwóch pierwszych odsłonach, szczególnie w trakcie drugiej improwizacji, trwającej ponad kwadrans.

Pierwsza improwizacja otwierać mogłaby awangardowy festiwal muzyki barokowej. Lekka, swobodna narracja, niepozbawiona znamion melodyjności, czy wręcz taneczności, kilka garści melancholii, szczypta suspensu i udane poszukiwanie oddechu cyrkulacyjnego. Grimal nie jest w tej ostatniej kategorii długodystansowcem, lubi zasłuchiwać się w ciszy i szukać gęstego echa własnych pomysłów dramaturgicznych, na ogół bardziej niż udanych. Druga odsłona Refuge, to zaiste perła w zestawie. Artystka porzuca prostsze frazy, tapla się w mroku, pełno wokół niej ciszy. Jej saksofon nie śpiewa, bardziej szumi, mruży oczy i artykułuje wyłącznie suchymi sylabami. Muzyka przypomina wiatr o poranku, niekończącą się mantrę wyczekiwania na nową sekwencję dramatyczną. W kolejnych improwizacjach/ kompozycjach Francuzka powraca do czystych dźwięków. Jej narracja zdaje się przypominać soundtrack do spektaklu baletowego. W czwartej części pomysł opiera się na graniu jednej, maksymalnie dwóch fraz i pogrążaniu się w ciszy. Roztańczone obłoki dźwięków, grane na palcach długimi, czasami zmęczonymi oddechami, utrzymywanymi w ryzach koncepcji narracyjnej. W przedostatniej części opowieść zdaje się mieć nieco więcej życia, pewną ulotną dynamikę. Finałowa narracja, znów budowana raczej krótkimi frazami, pozwala, by cisza rządziła sceną, ale też uwalnia pokłady post-barokowej urody, którymi Grimal bogaciła swój pierwszy utwór na płycie.

 


Fukiya by Masayo Koketsu (CD)

St-robo, Tokyo, Japonia, listopad 2021: Masayo Koketsu – saksofon altowy. Jedna improwizacja, 46 i pół minuty.

Porzucamy kameralne klimaty i sięgamy po free jazz! Japońska saksofonistka proponuje nam spektakl trwający ponad trzy kwadranse, w trakcie którego prezentuje bardzo szerokie spektrum możliwości generowania altowych strumieni dźwiękowych. Artystka częściej wszakże stawia na emocje niż sonorystyczne eksperymenty, czy też dźwięki preparowane. Podaje nam wszystko w jednym, długim secie, często korzysta z ciszy pomiędzy frazami, ale w ujęciu długodystansowym bywa, iż nie w każdym momencie jest nas w stanie przekonać do swojej koncepcji artystycznej. Nade wszystko jednak Koketsu bardzo często przypomina nam szorstkim, acz melodyjnym tembrem swojego altu … samego Petera Brötzmanna, i niech to pozostanie dla niej największym komplementem płynącym z tych kilku zdań recenzji.

Na starcie Masayo serwuje nam długie, chwilami ogniste frazy, które przedziela wątłymi plastrami ciszy. Raz jej alt przypomina silnik elektryczny, innym razy mały świder, czasami charczy, czasami piszczy, bywa też, że szumi i głęboko oddycha. Pełne portfolio możliwości i technik wydobywania dźwięków! Emocje przypominają tu na ogół wzburzony ocean, czasami jednak dygoczą z zimna, niczym wystudzony staw rybny. A wszystko artystka podaje nam tembrem pełnym wewnętrznej, czasami zadziornej melodyki, jakże bliskiej estetyce niemieckiego mistrza free jazzu. Tuż przed upływem pierwszego kwadransa saksofonistka łyka większą porcję ciszy i zaczyna pracować nieco delikatniej, często efektownie szumiąc. W dalszej fazie narracji bywa, że nieco eksperymentuje z brzmieniem, ale raczej nie dąży do umieszczania czegokolwiek w tubie i ścigania się z mistrzami rozszerzonych technik gry. W kolejnych etapach spektaklu mamy ciekawą formułę grania naprzemiennie dźwięków delikatnych i niezwykle ostrych, kilka podejść pod frazy preparowane, aż wreszcie, w trackie długiego zakończenia, napotykamy na niezmierzone strumienie zmysłowych, post-brotzmannowskich kołysanek.

 


Love Songs by Gabby Fluke-Mogul (CD)

GSI Studios, Manhattan, Nowy Jork, lipiec 2021: Gabby Fluke-Mogul – skrzypce. Siedemnaście kompozycji dla improwizacji, 36 minut.

Ostatnia z omawianych dziś nowości łączy w sobie wiele dobrych cech, jakie zaobserwowaliśmy w trakcie odsłuchu poprzednich płyt. Jest na swój sposób kameralna, choć zionie czasami ogniem niczym dobry free jazz, jest pełna niekłamanych emocji, ale bardzo zwarta w formie (nieprzegadana choćby przez ułamek sekundy), wreszcie świetnie dawkuje nam kolejne porcje ekspresji, nie zapominając przy tym o zgrabnej formie dramaturgicznej. To siedemnaście szalonych opowieści na gotujące się skrzypce, czasami wsparte pomrukami, czy nawet okrzykami samej artystki, której moc płynąca z rozgrzanych strun nie zawsze wystarcza do pełnej realizacji twórczej. 

W pierwszej improwizacji artystka prezentuje bardzo suche, płaskie brzmienie, jakby dźwięki skrzypiec zbierał jeden monofoniczny mikrofon. Ale już po kilka obrotach wokół własnej osi Gabby wpada w kompulsywne preparacje i zaczyna maltretować struny. Taka formuła krótkich, trwających niekiedy mniej niż dwie minuty opowieści, będzie jej towarzyszyła praktycznie w każdej impro-kompozycji. Skrzypaczka jednak nie popada w przesadę, nie dąży do budowania ściany dźwięku, cały czas z tył głowy zdaje się mieć artystyczny zamysł, by słuchacza zaintrygować, a nie zamęczyć. W kolejnych częściach pojawiają się akcenty folkowe, ale to znów jedynie dane na wejściu, które z czasem płoną złotym ogniem niebywałych wybuchów ekspresji. Przy okazji artystce nie można odmówić niemal wirtuozerskich umiejętności gry na skrzypcach. Bez trudu jest w stanie zwiększyć tempo narracji o kilkaset procent, równie efektownie zahamować i skończyć furiacką eksplozję ledwie jednym, subtelnym dźwiękiem. Potrafi kąsać niemal rockową ekspresję (choćby dziewiąta Love Song). Struny pod naporem jej kreatywności często niemal umierają, by po ułamku sekundy hasać po łące niczym pasikonik. Jedenasta cześć najpierw przypomina jęki konającego, po chwili brzmi niczym wrzask uzdrowiciela. Potem artystka zdaje się nieco wyciszać swoje buchające emocje, stawia na minimalizm, dba o niuanse brzmieniowe. Na finał jednak napina mięśnie na wdechu, po czym efektownie parska ogniem. What a game!



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz