Trzech muzyków, dwóch Niemców i jeden Amerykanin, zagrali na początku bieżącego millenium koncert, którego dokumentacja fonograficzna, jak wiele przejawów ludzkiej aktywności w dziedzinie muzyki improwizowanej, wylądowała w szufladzie jednego z nich (a być może także w klubowych archiwach pewnego renomowanego klubu w niemieckiej Kolonii).
Po latach jakiś dobry duszek odnalazł taśmę, odsłuchał i
oniemiał…. Tak dobre wydało mu się to nagranie! Muzycy dość szybko orzekli, iż
materiał należy wydać, a ów fakt podsumować koncertami w trio, które w
dotychczasowej historii ludzkości zagrało tylko ten jeden raz, niemal dokładnie
18 lat temu. Zauważmy, iż duża część tej intrygi dzieje się w Polsce - krążek dostarcza
krajowa Fundacja Słuchaj!, a jej zbrojne ramię zaprasza trio na nadchodzący w
tym tygodniu, warszawski Festiwal Ad Libitum.
Ot, cała historia i jakże wspaniała muzyka – Panie i
Panowie, Georg Graewe, Frank Gratkowski i Fred Lonberg-Holm!
Pierwsza opowieść wieczoru zdaje się mieć wyjątkowo
przemyślaną dramaturgię. Zasadniczą metodą pracy artystycznej jest tu oczywiście
improwizacja, ale ciekawie ustrukturyzowana. Na początek fortepianowe
zagajenie, pod które podłącza się klarnet kontrabasowy, płynący gęstym, ale
ulotnym, jakże braxtonowskim tembrem. Wiolonczela wchodzi do gry po prawie
trzech minutach, ale zostaje niespodziewanie sama na scenie. Po chwili powraca piano
i mamy kolejny duet. W połowie siódmej minuty powraca klarnecista (w jego dłoniach
najlżejsza odmiana instrumentu!) i dopiero wtedy po raz pierwszy słyszymy trio
w pełnej krasie. Ale też tylko na chwilę, bo piano znów robi sobie małą
drzemkę. Zakończenie utworu płynie już dość spokojnymi, kameralnymi frazami,
rozsyłanymi przez wszystkich artystów.
Początek drugiej improwizacji muzycy budują ze szczególną pieczołowitością.
Narracja w trybie stand by -
wiolonczela rezonuje, klarnet melodyjnie syczy na pograniczu ciszy, a piano
stawia drobne stemple. Dużo preparowanych fraz, część z nich podawana imitacyjnie
przez Freda i Franka. Bogata struga kameralnych lamentów i zwinnych dekonstrukcji.
Z kolei trzecia część, kreowana nad wyraz kolektywnie, zdaje się być nieco
bardziej dynamiczna. Jakby odważniejsze, głośniej artykułowane frazy, ale niepozbawione
warstwy kameralnej zadumy. Garść post-jazzu, kilka post-klasycznych uderzeń w klawiaturę.
Wiele wskazuje na to, iż tego wieczoru muzykom we wszystkim jest do twarzy. A dodatkowym
stemplem jakości pierwszej fazy koncertu jest krótka, ledwie kilkudziesięciosekundowa
część czwarta. Otwiera ją wiolonczela w trybie pizzicato & arco, potem kilka głębszych oddechów klarnetu kontrabasowego
i delikatne uderzenia w klawiaturę piana.
Piąta odsłona kolońskiego koncertu trwa ponad 16 minut i śmiało
możemy określić ją mianem części najważniejszej, po prawdzie także najbardziej
wartościowej. Muzycy improwizują ze świadomością, iż mają dużo czasu. Zaczynają
u progu ciszy, snując bardzo uporządkowane przebiegi, jakby posiłkowali się
zapisem wprost z pięciolinii. Narracja nabiera dość szybko tempa, ale jest
lekka, wręcz frywolna, nawet odrobinę taneczna. Emocje falują, a dramaturgii
dodaje kolejny passus jednego z niższych odmian klarnetu. Piano po raz pierwszy
nie stroni od dźwięków generowanych w jego wnętrzu, a cello raz za razem podsuwa nowy pomysł narracyjny. Improwizacja charakteryzuje
się wyjątkowo zmiennym nastrojem – chwile kameralnej zadumy kontrapunktowane są
nerwowymi podrygami. Świetne chwile ma tu każdy z artystów, jednak szczytem
emocji zdaje się być krótki duet Freda i Franka. Gdy wszystko wskazuje na to,
iż muzycy wyczerpali już wszelkie pomysły w ramach tego epizodu, dość
niespodziewanie, jak jeden mąż, skaczą w ekspresyjne tango, któremu śmiało
można przykleić łatkę free jazzu. Równie efektowne wydaje się być samo zakończenie.
Pisk wiolonczeli, szum klarnetowej tuby, szybie przebiegi piana, wreszcie ostatnia
prosta, którą wypełnia minimalistyczna zabawa w call & responce.
Ostatniej improwizacji daleko do miano koncertowego encore. To prawie dziesięciominutowa opowieść,
która ma przynajmniej trzy fazy. Najpierw rzeczywiście sprawia wrażenie
finałowej ballady, budowanej z zębem, ale stylowo kameralnej. Głębokie oddechy,
przebiegi pełne zadumy i wiolonczela, która niespodziewanie łamie dramaturgię.
Najpierw proponuje nam kilka fraz solo, a potem wypuszcza w bój pianistę, który
bodaj jedyny raz tego wieczoru pokazuje swoje typowe, free jazzowe oblicze.
Emocje skaczą ku górze, a grozę sytuacji wzmaga nerwowy tryb pracy klarnetu
basowego. Narracyjny peak zdaje się
być wyjątkowo udanym momentem całego wieczoru, jednakże muzycy, po jego bystrym
wytłumieniu, postanawiają rozgrywać akcje przez kolejne dwie minuty, po prawdzie
nie mając na to specjalnego pomysłu.
Georg Graewe/ Frank Gratkowski/ Fred Lonberg-Holm Trilinear Polarity (Fundacja Słuchaj!,
CD 2022). Georg Graewe – fortepian, Frank Gratkowski – klarnet, klarnet basowy
i klarnet kontrabasowy oraz Fred Lonberg-Holm – wiolonczela. Nagrane w LOFT,
Kolonia, 3 listopada 2004 roku. Sześć kompozycji/ improwizacji, 52:27
*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, tuż przed koncertem tria na Festiwalu Ad Libitum
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz