piątek, 1 marca 2024

Barcelona’ Five Of A Kind: Behenii! Still Life #1! Seis Amorfismos! Postcards! Interfase!


Dziś pięć szybkich strzałów wprost ze Stolicy Katalonii! Kolejne dowody rzeczowe w sprawie retorycznej dysputy Czy na północno-wschodnich rubieżach Półwyspu Iberyjskiego dzieje się coś istotnie wartościowego na polu muzyki kreatywnej.

Nie tak dawno na tych łamach chyliliśmy nasze czoła i recenzenckie pióro dla dwoma ostatnimi płytami tria Phicus. Tym razem sięgamy po nagrania z udziałem muzyków rzeczonego tria. Wszystkie tak od siebie różne, jak tylko to możliwie po tej stronie muzycznej wyobraźni, wszystkie wszakże wydają się równie piękne, wartościowe i zasługujące na ocean burzliwych oklasków. Nasz barceloński zbiór uzupełniamy swobodnym jazzem z … Argentyny, ale wydanym pod sztandarem Discordian Records, z udziałem gitarzysty, który wydaje się być stałym elementem iberyjskiego świata muzyki doskonałej.

Jesteśmy tu w gronie samych dobrych znajomych, zatem do skupionego odczytu i odsłuchu pięciu albumów przystępujemy bez zbędnej zwłoki. Poza jednym wyjątkiem nagrania datowane są na rok bieżący i docierają do nas na nośniku elektronicznym - ledwie jedna pozycja uzupełniona skromnym nakładem kasetowym, inna zaś kompaktowym. Cóż, znak czasów, tempus signum, czy jak to tam szło.



 

El Pricto/ Don Malfon/ Vasco Trilla Behenii - Part I (Discordian Records, DL 2024)

Golden Apple, Barcelona, wrzesień 2023: El Pricto – syntezator modularny, Don Malfon – saksofon barytonowy i altowy oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem improwizacji, 38 minut.

Te trzy pomnikowe postaci barcelońskiej sceny kreatywnej grały ze sobą milion razy, ale nigdy w takim trio. Od czasu, gdy El Pricto porzucił saksofon na rzecz taplania się w syntetycznych dźwiękach, ich spotkanie stało się naturalną koleją rzeczy. Minionej jesieni w Złotym Jabłku nagrali dużo materiału, tu prezentują jego pierwszą część. Album przypomina chorobę dwubiegunową w stadium dalece zaawansowanym. Utwory nieparzyste to intensywne, niemal free jazzowe kubły pomyj, pięknie łączące analogowy syntezator z preparowanym saksofonem (na ogół barytonowym) i bystrym circle drummingiem. Utwory parzyste leją się leniwie niczym magma zła, przez samych artystów jakże trafnie określone jako industrial ambient. Wspaniały album, bez dwóch zdań!

Pieśń otwarcia z miejsca stawia nas u podnóża ściany dźwięku – gęsta struga syntetyki, rozkrzyczany, skowyczący, na poły preparowany oddech barytonu i zwinna perkusja, która szybkim ruchami oplata wszystko niczym tarantula. Saksofon potrafi tu wnieść się na wysoką górę, z kolei syntezator ryć bruzdy w ziemi. Intensywny, pełen pokracznej rytmiki, kompulsywny, post-industrialny horror. Druga opowieść przenosi nas, zgodnie z anonsem, do świata czerstwego, chropowatego ambientu. Echo, podmuchy suchego powietrza i pulsujące, drżące, filigranowe plamy syntetyki, a wszystko skąpane w chmurze rezonansu. Pomiot preparowanych fraz, gdzie akustyka szuka syntetycznej powłoki, a wyczekiwany poranek nigdy nie nadchodzi. Trzecia narracja, to powrót do sytuacji dynamicznej - rodzaj gry na małe pola, gdzie każdy dźwięk przypomina plamę gęstej krwi. Baryton błyszczy, syntezator syczy jak wąż, a gongi i dzwonki wieńczą szybkie zakończenie. Czwarta, ambientowa strona mocy, skupia się na łagodzących podmuchach rezonansu, pełna jest trudnych do zdefiniowania fonii (barcelońskie fake sounds działają!). Piąta historia wraca do idiomu free jazzu, tu jest jednak podejrzanie łagodna i czysta w brzmieniu, pchana do przodu kocimi ruchami perkusji. Pod koniec nabiera zaskakującej ulotności i ginie w chmurze niedopowiedzenia. Szósta część kontynuuje zainicjowany w poprzedniej odsłonie mroczny oniryzm, ale zgodnie z konstytucją albumu prowadzona jest przy zerowej dynamice. Blisko ciszy, z garścią matowych melodii, przypomina raczej psychodeliczną kołysankę. Siódma improwizacja, to wrzask, krzyk i skomlenie! Masywne, turpistyczne dźwięki - konsekwentne rozdzieranie ledwo, co zastygłych ran. Ekspresyjna wymiana zdań kreuje zapewne najbardziej intensywny fragment albumu, zwieńczony trupim odorem. Ostatnia historia toczy się wedle reguły ambientowej, ale wraz z rozwojem sytuacji nabiera mięsistej faktury i generuje kolejny wyziew emocji. Od drżących przedmiotów na membranie werbla, przez metaliczne chroboty z tuby dęciaka, po plamy soczystej syntetyki. Ta ostatnia zdaje się tu być dość spolegliwa, podczas gdy jej akustyczna interlokutorka nad wyraz niebezpieczna. Improwizacja delikatnie narasta, po czym mgliście obumiera.



 

Slight Deform Still Life #1 (Bandcamp’ self-release, DL 2024)

Rosazul Studio, Barcelona, listopad 2022: Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Clara Lai – fortepian. Trzy utwory, 35 minut.

Duet niepowtarzalnego gitarzysty i równie intrygującej pianistki debiutował fonograficznie całkiem niedawno nieco konceptualnym albumem Inside, posadowionym na skraju muzyki współczesnej. Dziś Ferran i Clara powracają z nagraniem definitywnie niezwykłym – skoncentrowanym na dźwiękach preparowanych gitary i fortepianu, które toczą swe pięknie życie w dalece fascynującej wręcz koegzystencji. Celem działań obu artystów jest tu nade wszystko wzbudzanie post-ambientowego rezonansu. Efekt tych prac w każdej sekundzie niezbyt długiego albumu zdaje się być definitywnie wartościowy.

Album otwiera niemal dwudziestominutowa ekspozycja. W jej trzewiach mości się pewna zastygła w bezruchu medytacja, rodzaj ceremonialnej rozmowy z ciszą. Na powierzchni rodzą się zaś dźwięki mniej lub bardziej zwarte w czasie i przestrzeni, które wchodzą w interakcje, a nade wszystko budują wzajemnie przenikające się strumienie rezonansu. Duch wielkiego AMM, nie tylko w zakresie formy, ale także brzmienia, zdaje się unosić nad muzykami z dalece nieoczywistą intensywnością. Artyści frazują niekiedy bardzo delikatnie, ledwie muskają struny, tudzież klawisze. Wprawione w ruch obrotowy dźwięki potrafią tu jednak nabierać niemal post-industrialnej muskulatury. Oniryczna aura, mrok otoczenia, szum martwego życia. Powolność, majestatyczność, ciągi powtórzeń, ale nie minimalizm. Ferran koncentruje się na flażoletach, Clara pracuje na ogół wewnątrz fortepianu, a jeśli używa klawiatury, czyni to rzadko i z dużym namaszczeniem dramaturgicznym. Płynna narracja drży i pulsuje, by po chwili ginąć w strudze matowego ambientu.

Druga historia trwa pięć minut i sprawia wrażenie repryzy części pierwszej, ale definitywnie skondensowanej. Zaczyna ją pisk z głębokiej krypty rozrywający gęstą, mroczną ciszę. W tle mości się prawdziwie barceloński fake sounds’ background. Warstwy rezonansu nakładają się tu jedna na drugą, a ów proces nie ma chyba końca. Trzecia opowieść nieznacznie przekracza dziesięć minut i zdaje się być inna niż jej poprzedniczki. Artyści generują to plejady drobnych, niekiedy urywanych fraz. Struny ich instrumentów brzęczą, skrzypią, tudzież wpadają w subtelne sprzężenia. Muzycy liczą struny, badają ich odporność na incydentalny nacisk. Bywa, że schodzą do pojedynczych dźwięków i budują echo. Całość ma tu wszakże swój tajemniczy, wewnętrzny rytm, przypomina martwy taniec w pustce gasnącego rezonansu. Ów rytuał dramaturgicznej powolności dogorywa mglistymi dźwiękami klawiszy i gitarowych półakordów.




Diego Caicedo Seis Amorfismos (Bandcamp’ self-released, CD/DL 2023)

Golden Apple, Barcelona, 2021/22: Diego Caicedo – gitara elektryczna, kompozycje, dyrygentura, adaptacja tekstu poetyckiego, Sarah Claman – skrzypce, Francesc Llompart – skrzypce, João Braz – wiolonczela, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Carlos Jorge – głos. Dziewięć utworów, 49 minut.

Bez wątpienia takiego albumu jeszcze nie słuchaliście! Black metalowa gitara, growlowy wokal i … kwartet smyczkowy, tu skoncentrowany równie silnie na czystym, jak i brudnym, preparowanym frazowaniu. Autor całego przedsięwzięcia jest nam doskonale znany, to muzyk niezliczonej liczby talentów i miłośnik równie bogatej palety gatunkowych odniesień. To szalone opowiadanie Caicedo, to sześć nagrań poczynionych w pełnym składzie i trzy bonusy, grane już samotnie przez gitarzystę. Wielkie emocje, niekiedy wręcz epicki rozmach i kolejny dowód, że wyobraźnia kreatywnego muzyka zdaje się nie mieć granic.

Siarczyście brzmiąca gitara, zlany z nią niski tembr kontrabasu, szalejące na backgroundzie skrzypce i cello, wreszcie rozkrzyczany, spazmatyczny wokal – ten album nie mógł zacząć się bardziej intensywnie. Narracja płynie zapewne zgodnie z wolą kompozytora, ale przestrzeń na improwizowane wybuchy ekspresji zdaje się tu być nieograniczona. Niemal noise’owa gramatura buduje emocje, ale brzmienie całości jest dalece selektywne. Zmutowane black chamber kontynuuje dzieło zniszczenia w drugiej części, która zdaje się być minimalnie łagodniejsza. Wypełniona mrowiem strunowych dźwięków, przypomina modlitewną celebrę, ale czasem nabiera podskórnej dynamiki – gitara i głos bluzgają wtedy złem, a strunowce toną w bystrych kontrapunktach, na koniec nie stroniąc od preparacji. Prawdziwe męczarnie lovecraftowskich Przedwiecznych. W kolejnej odsłonie muzycy sprawiają wrażenie, jakby celem ich działań było naciąganie strun do granic ich fizycznej wytrzymałości. Narracja płynie, balansuje na linie, łapie spore połacie melodyki i niekiedy czystego, strunowego brzmienia. Czwarta opowieść powraca do owej modlitewnej celebry, jaką znamy z drugiej części. Mroczna melodyka zostaje tu rozerwana na strzępy histerią wokalisty, która w ostateczności doprowadza do efektownego, zgiełkliwego spiętrzenia.

Piąta opowieść zaskakuje. Bazuje bowiem na niemal funkowym frazowaniu gitary, która brzmi tu niczym bas. Strings po kilku pętlach ochoczo wchodzą do gry i generują kolejne porcje emocji. Łamana, gasnąca dynamika, nisko ugięte kolana i niemal akustyczna faza środkowa podprowadza nas pod gitarowe zakończenie, skonsumowane połaciami dubowych preparacji, czyniącymi ów fragment albumu jednym z najbardziej efektownych. Szósta część znów sięga po kameralną śpiewność, tak, jak to czyniły poprzednie parzyste kompozycje. Melodyjna introdukcja zostaje tu ponownie zbesztana black metalowym wyziewem gitary i wokalu. Strunowce przechodzą do roli kontrapunktujących i czynią to z niezwykłą zawziętością. Po czasie opowieść przygasa i przenosi nas w bezmiar kameralnych, niemal czystych fraz, a w ostateczności ginie w mrocznym, niemal delirycznym ambiencie.

Zgodnie z anonsem, trzy ostatnie części albumu, to solowe ekspozycje gitarzysty. Najpierw muzyk tonie w post-metalowych kłębach tłumionych emocji. Faluje na wzburzonym morzu, sugeruje rozwinięcie, decyduje się jednak na ugaszenie narracji dźwiękami bijącego dzwona. Również ósma opowieść ma fazę, w której brakuje jedynie gęstej sekcji rytmicznej, gotowej zanieść gitarzystę wprost do piekła. W pewnym momencie muzyk wybiera jednak mroczną otchłań gęstego, siarczystego ambientu, który okazuje się dubową przepaścią. Końcowe frazy tego niesamowitego utworu przywodzą na myśl hałas godny huty szkła. Finałowa ekspozycja bazuje na sprzężeniu i siarczystych półriffach, ale czynionych na wdechu. Reasumują ów piękny album kolejną porcją trwogi i egzystencjalnej pustki.



 

Jonathan Deasy & Àlex Reviriego Postcards (Crystal Mine, Kaseta/ DL 2024)

Miejsca akcji i czas nieznane: Jonathan Deasy - stochastic sampler/ supercollider oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Cztery utwory, 43 minuty.

Ten album stworzony został w dwóch czaso-przestrzeniach. Najpierw nagrane zostały improwizacje na kontrabas przy użyciu dalece rozszerzonych technik artykulacji. W dalszej kolejności trafiły one w otchłań elektroniki i najrozmaitszych, tajemniczych aplikacji, które zdekonstruowały dostarczony materiał, ale też wygenerowały dodatkowe, niemałe pokłady jakości. Oto płyta, który ukoi nasze receptory słuchu po gitarowej nawałnicy sprzed chwili, ale też zaintryguje i przeniesienie po raz kolejny w obszary foniczne, w których z pewnością przebywamy niezwykle rzadko. Pierwsza i czwarta odsłona albumu, to utwory kilkunastominutowe, dla których bazą są kontrabasowe frazy grane arco. Dwie środkowe części - znacznie krótsze - stanową post-elektroniczny obraz dźwięków generowanych techniką pizzicato.

Początek tego niezwykle onirycznego spektaklu o niepoliczalnych płaszczyznach piękna stanowi kilka strumieni smyczkowych preparacji. Dźwięki zdają się tu przypominać zmutowany, ptasi śpiew, niekiedy dość histeryczny, a całość tej fazy podróży ma wymiar niemal całkowicie akustyczny. Z czasem coraz gęstsza struga post-ambientu nabiera syntetycznego posmaku, jakby kontrabasowe dźwięki systematycznie traciły swoją akustyczną powłokę. Lepiąca się w elektroniczny dron opowieść już tylko incydentalnie barwiona jest frazami przypominającymi dźwięki żywego instrumentu. W dwóch kolejnych opowieściach płyną do nas strumienie szarpanych dźwięków. W każdym przypadku są one nad wyraz delikatne, wręcz ulotne, acz zatopione w oceanie mroku i tajemniczości. Najpierw przypominają brzmienie gamelanu, w drugim zaś przypadku mandoliny. Narracja potrafi tu delikatnie zapętlać się, ale nie traci spokoju ducha i niemal relaksacyjnego backgroundu. W ostatniej części powracamy do zmultiplikowanych fraz smyczkowych. Dźwięki są teraz bardziej rozmyte, definitywnie łagodniejsze, choć jeszcze bardziej zanurzone w mroku, czasami przypominają brzmienie melodiki. Ów mglisty, niekiedy szemrany ambient wydaje się być na swój sposób śpiewny, melodyjny, ale też zrezygnowany, smutny, niczym kołysanka dla umarlaków.



 

Nataniel Edelman/ Luciano Bagnasco/ Santiago Lamisovski/ Fermín Merlo Interfase (Discordian Records, DL 2024)

La cuerda mecánica, Buenos Aires, wrzesień 2022: Nataniel Edelman – fortepian, melodica, quena, kalimba, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Santiago Lamisovski – kontrabas oraz Fermín Merlo – perkusja. Osiem utworów, 29 minut.

Jazzowy kwartet ze stolicy Argentyny nie potrzebuje wiele, by budować efektowne improwizacje, z samego źródła gatunku czerpiąc jedynie to, co najistotniejsze – pewną naturalną żywotność, niebanalny groove, tudzież swobodę artystycznej kreacji. Gitarzystę znamy tu świetnie, pianista ma już za sobą album wydany w Clean Feed z amerykańskimi VIP-ami gatunku, z kolei dla kontrabasisty i perkusisty to zapewne debiut na naszych lamach. Jak zwykle w przypadku nagrań z tamtej części świata, moc szacunku dla słuchacza w połączeniu z umiejętnością budowania zwartej narracji – album nie trwa nawet dwóch kwadransów.

Pierwsza opowieść trwa prawie dziewięć minut i stanowić może rodzaj autoprezentacji kwartetu. Równy step fortepianu niesiony spokojnym groove sekcji rytmu i frazująca na pogłosie gitara, która zaczyna od jazzu, a kończy w czeluściach bystrego psycho-rocka. W trakcie spowolnienia pojawia się melodica, z kolei pod koniec pianista szyje nam ekspresyjną ekspozycję, wpartą na pracy sekcji rytmu. Druga opowieść ma dalece kameralny sznyt, a bogacona jest niemałą porcją dźwięków preparowanych. W kolejnych dwóch utworach nie brakuje wyważonej emocjonalnie dynamiki. Pierwszy z nich syci się niemal fussion-rockowym anturażem (z pianem brzmiącym cokolwiek elektrycznie), drugi pięknie eksponuje synkopowaną figurę rytmiczną, szukającą pewnego rodzaju ukojenia. Po drobnej miniaturze muzycy prezentują nam łączone utwory szósty i siódmy. Najpierw szyją nam drobny dysonans dynamiki – sekcja rwie do przodu, a gitara i piano stylowo spowalniają. Pojawia się smyczek, szum wystudzonych, gitarowych pick-up’ów i drobny instrument dęty. W drugiej części tej podwójnej historii podobać się mogą gitarowe, post-psychodeliczne preparacje, a także sposób, w jaki rozkołysana opowieść nabiera rumieńców. Finałowy utwór, to rodzaj swobodnej improwizacji szyty umiarkowanie subtelnymi, dalece mrocznymi frazami.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz