Duetowych przygód Alberta Cirery nigdy dość! Dziś nowa opowieść,
która ukazała się światu kilka tygodni temu.
Szwajcarski gitarzysta Florian Stoffner, mimo, iż jest całe
pięć starszy od Katalończyka, nie ma dotąd nazbyt rozbudowanej dyskografii. Na
tych łamach, parę miesięcy temu, niezwykle przypadała nam do gustu jego płyta
poczyniona w zacnym towarzystwie Paula Lovensa i Rudi Mahalla (Mein Freund Der Baum).
Spotkanie z saksofonistą z Lizbony miało miejsce dokładnie
31 marca ubiegłego roku. Właśnie w tejże Lizbonie muzycy spędzili trochę czasu
w studiu nagraniowym. Efekt ich pracy poznajemy dzięki wydawnictwu I'm A
Resonant Aircraft, które dostarcza Creative Sources. Gitara elektryczna
oraz saksofon tenorowy i sopranowy. Osiem opowieści pod tytułem Irma, łącznie 35 minut i jedna sekunda.
Wedle opisu, także z woli muzyków, na płycie doświadczamy muzyki skomponowanej przez nich samych, rzecz
jasna, w drodze jakże swobodnej improwizacji.
Irma 1. Delikatne
pomruki wiatru, metaliczna, oniryczna na skraju gryfu gitara, saksofon
preparowany sonorystycznie. Ten drugi szuka punktów zaczepienia, stycznych do
strunowych eksploracji interlokutora. Pierwsze, spokojne kroki, wyłanianie się
z ciemności ciszy. Florian Stoffner pachnie Derekiem Baileya na kilometr, choć
zdaje się być od mistrza bardziej wyczulonym na niuanse, także bardziej
otwartym na świat innych gatunków, stylistyk, będąc w tym wszystkim bardziej nieprzewidywalnym.
Cirera – w tym akurat momencie - pozostaje nieco w tle, daje się partnerowi
rozgrzać, bez wchodzenia w bardziej dotkliwe interakcje. Snuje dość jednorodną
ekspozycję.
Irma 2. Bardziej
sucho, jeszcze dokładniej, trochę imitacyjnie (tego Cirera przede wszystkim
poszukuje w duetach). Stoffner buduje pasaż, jakby grał na gitarze basowej.
Linearnie, ze szczyptą melodyjnej frywolności. Szuka powykręcanego rytmu,
szkieletu improwizacji. Cirera śpiewa na boku pieśni wyzwoleńcze. Jest w dobrym
nastroju. Gęsto, miarowo, krok za krokiem, ręka w rękę, muzycy jakby stawali
się jednym ciałem. Wielkim, improwizującym cielskiem, metafizycznym potworem.
Muzyka toczy się na krążku w porządku, w jakim została zarejestrowana, bez
ingerencji edytorskich. 4-5 minuta, to moment, w którym muzycy popadają w
rodzaj medytacyjnego transu. Daje to silny asumpt dla odnotowania w
kajecie recenzenta pierwszego błysku istotnie silnego zadowolenia z odsłuchu.
Irma 3. Dość
swobodny call & response.
Mikrobiologia na gryfie, nanobiologia w tubie. Foniczny dialog, który ma w
sobie wiele nitek wzajemnego porozumienia. Narracja zaczyna toczyć się płynnie,
docierają do nas dźwięki wydawane otworem gębowym (który z muzyków?). Zwinna,
kocia dynamika, bez specjalnych interakcji i zbędnych ornamentów. Jest rytm,
jest totalna … atonalność. Zmysły i emocje tyczą szlak tej coraz bardziej
intrygującej podróży.
Irma 4. Jesteśmy
bliżej ciszy, jakby ciąg dalszy dźwięków na styku, opowieści dwóch jednocielesnych stworów kolektywnej
improwizacji. Narracja snuje się jak wąż po mokrej podłodze, ma swój wewnętrzny
nerw, jest specyficznie uporządkowana, ma wyznaczony kierunek i grot. Nie
przewiduje jakichkolwiek przystanków.
Irma 5. Rozdaj
wytłumionego sonore, w jeszcze
spokojniejszej atmosferze. Cicha, matowa ekspozycja w szarych jedynie kolorach.
Gitara pętli się na gryfie, struny szeleszczą, saksofon zaś snuje podobne do siebie historie miłosne. Recenzent czeka na lont, który wzburzy pozorny ład tej
ekspozycji, który rozpocznie proces fermentacyjny. Ta Irma ma ponad 7 minut, bądźmy dobrej myśli! Warto, by któryś z
muzyków tąpnął nogą, wzniósł okrzyk bitewny. Skupienie i precyzja nie zastąpią
dobrych, żywych i wulgarnych emocji. Florian wisi na strunach, Albert gra
szczyptę czystych dźwięków na finał i repetuje.
Irma 6. Muzycy
stoją w miejscu, słuchają się wzajemnie i reagują. W głowie recenzenta rodzi
się wspomnienie dwuosobowej edycji Spontaneous Music Ensemble, ten szczególny
rodzaj minimal free improv, zwłaszcza
tu, gdy Cirera sięga po sopran i przypomina flow
Trevora Wattsa. Jakże dobry moment saksofonisty! Gitarzysta zwinnie łapie
tembr dęty, to zdecydowanie nowa jakość na tej płycie. Fuzz na gryfie, który lepi się ontologicznie do podmuchu
sopranowego. Ciekawa, oniryczna podróż w głąb faktury dźwięku (4-5 minuta). Na
gryfie brzęczy metafizyczny doom metal
w stanie zaniechania, sopran wchodzi na poziom białego szumu, a cała pieśń
zmysłowo kończy swój żywot! Piękny, dodajmy!
Irma 7. Minutowa
miniaturka, rodzaj repryzy początku płyty, tylko Albert ma w ustach sopran.
Gitara niczym upalony bas, sopran szuka
początków muzyki współczesnej na samym dnie tuby.
Irma 8. Ostatnie dwie minuty samolotowego rezonansowania. Echo gitary, cień wielkiej góry,
saksofon wisi na włosku. Nagranie zdecydowanie lepiej trybi, gdy Katalończyk
korzysta z mniejszej rury, choć tu wrócił chyba do tej większej i silnie ją preparuje.
Frapujące kanty brzmieniowe gitary na
silnym pogłosie wieńczą płytę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz