czwartek, 14 czerwca 2018

Stoffner & Cirera! They’re the Resonant Aircraft!


Duetowych przygód Alberta Cirery nigdy dość! Dziś nowa opowieść, która ukazała się światu kilka tygodni temu.

Szwajcarski gitarzysta Florian Stoffner, mimo, iż jest całe pięć starszy od Katalończyka, nie ma dotąd nazbyt rozbudowanej dyskografii. Na tych łamach, parę miesięcy temu, niezwykle przypadała nam do gustu jego płyta poczyniona w zacnym towarzystwie Paula Lovensa i Rudi Mahalla (Mein Freund Der Baum).

Spotkanie z saksofonistą z Lizbony miało miejsce dokładnie 31 marca ubiegłego roku. Właśnie w tejże Lizbonie muzycy spędzili trochę czasu w studiu nagraniowym. Efekt ich pracy poznajemy dzięki wydawnictwu I'm A Resonant Aircraft, które dostarcza Creative Sources. Gitara elektryczna oraz saksofon tenorowy i sopranowy. Osiem opowieści pod tytułem Irma, łącznie 35 minut i jedna sekunda. Wedle opisu, także z woli muzyków, na płycie doświadczamy muzyki skomponowanej przez nich samych, rzecz jasna, w drodze jakże swobodnej improwizacji.




Irma 1. Delikatne pomruki wiatru, metaliczna, oniryczna na skraju gryfu gitara, saksofon preparowany sonorystycznie. Ten drugi szuka punktów zaczepienia, stycznych do strunowych eksploracji interlokutora. Pierwsze, spokojne kroki, wyłanianie się z ciemności ciszy. Florian Stoffner pachnie Derekiem Baileya na kilometr, choć zdaje się być od mistrza bardziej wyczulonym na niuanse, także bardziej otwartym na świat innych gatunków, stylistyk, będąc w tym wszystkim bardziej nieprzewidywalnym. Cirera – w tym akurat momencie - pozostaje nieco w tle, daje się partnerowi rozgrzać, bez wchodzenia w bardziej dotkliwe interakcje. Snuje dość jednorodną ekspozycję.

Irma 2. Bardziej sucho, jeszcze dokładniej, trochę imitacyjnie (tego Cirera przede wszystkim poszukuje w duetach). Stoffner buduje pasaż, jakby grał na gitarze basowej. Linearnie, ze szczyptą melodyjnej frywolności. Szuka powykręcanego rytmu, szkieletu improwizacji. Cirera śpiewa na boku pieśni wyzwoleńcze. Jest w dobrym nastroju. Gęsto, miarowo, krok za krokiem, ręka w rękę, muzycy jakby stawali się jednym ciałem. Wielkim, improwizującym cielskiem, metafizycznym potworem. Muzyka toczy się na krążku w porządku, w jakim została zarejestrowana, bez ingerencji edytorskich. 4-5 minuta, to moment, w którym muzycy popadają w rodzaj medytacyjnego transu. Daje to silny asumpt dla odnotowania w kajecie recenzenta pierwszego błysku istotnie silnego zadowolenia z odsłuchu.

Irma 3. Dość swobodny call & response. Mikrobiologia na gryfie, nanobiologia w tubie. Foniczny dialog, który ma w sobie wiele nitek wzajemnego porozumienia. Narracja zaczyna toczyć się płynnie, docierają do nas dźwięki wydawane otworem gębowym (który z muzyków?). Zwinna, kocia dynamika, bez specjalnych interakcji i zbędnych ornamentów. Jest rytm, jest totalna … atonalność. Zmysły i emocje tyczą szlak tej coraz bardziej intrygującej podróży.

Irma 4. Jesteśmy bliżej ciszy, jakby ciąg dalszy dźwięków na styku, opowieści dwóch jednocielesnych stworów kolektywnej improwizacji. Narracja snuje się jak wąż po mokrej podłodze, ma swój wewnętrzny nerw, jest specyficznie uporządkowana, ma wyznaczony kierunek i grot. Nie przewiduje jakichkolwiek przystanków.

Irma 5. Rozdaj wytłumionego sonore, w jeszcze spokojniejszej atmosferze. Cicha, matowa ekspozycja w szarych jedynie kolorach. Gitara pętli się na gryfie, struny szeleszczą, saksofon zaś snuje podobne do siebie historie miłosne. Recenzent czeka na lont, który wzburzy pozorny ład tej ekspozycji, który rozpocznie proces fermentacyjny. Ta Irma ma ponad 7 minut, bądźmy dobrej myśli! Warto, by któryś z muzyków tąpnął nogą, wzniósł okrzyk bitewny. Skupienie i precyzja nie zastąpią dobrych, żywych i wulgarnych emocji. Florian wisi na strunach, Albert gra szczyptę czystych dźwięków na finał i repetuje.

Irma 6. Muzycy stoją w miejscu, słuchają się wzajemnie i reagują. W głowie recenzenta rodzi się wspomnienie dwuosobowej edycji Spontaneous Music Ensemble, ten szczególny rodzaj minimal free improv, zwłaszcza tu, gdy Cirera sięga po sopran i przypomina flow Trevora Wattsa. Jakże dobry moment saksofonisty! Gitarzysta zwinnie łapie tembr dęty, to zdecydowanie nowa jakość na tej płycie. Fuzz na gryfie, który lepi się ontologicznie do podmuchu sopranowego. Ciekawa, oniryczna podróż w głąb faktury dźwięku (4-5 minuta). Na gryfie brzęczy metafizyczny doom metal w stanie zaniechania, sopran wchodzi na poziom białego szumu, a cała pieśń zmysłowo kończy swój żywot! Piękny, dodajmy!

Irma 7. Minutowa miniaturka, rodzaj repryzy początku płyty, tylko Albert ma w ustach sopran. Gitara niczym upalony bas, sopran szuka początków muzyki współczesnej na samym dnie tuby.

Irma 8. Ostatnie dwie minuty samolotowego rezonansowania. Echo gitary, cień wielkiej góry, saksofon wisi na włosku. Nagranie zdecydowanie lepiej trybi, gdy Katalończyk korzysta z mniejszej rury, choć tu wrócił chyba do tej większej i silnie ją preparuje. Frapujące kanty brzmieniowe gitary na silnym pogłosie wieńczą płytę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz