Druga edycja Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim
Dragonie za nami. Tym razem – z racji wybitnej reprezentacji perkusjonalistów –
nazwana została Drumming Now!
Trzy dni wypełnione swobodnie improwizowaną muzyką, dużo
wrażeń po obu stronach sceny. Nie sposób nie skomentować na tych łamach właśnie
tych kwestii. Z oczywistych względów komentować nie będę spraw
organizacyjno-bytowych samej imprezy. Może jedynie słowo o drobnych
ambiwalencjach organizatorów, związanych z frekwencją na poszczególnych
wydarzeniach koncertowych. A zatem dwa wnioski, które muszą tu być
wyartykułowane: po pierwsze, także w obszarze free improve, wciąż najbardziej lubimy piosenki, które znamy, po
drugie – we współczesnych czasach zasadniczo nie chodzimy tłumnie na biletowane
koncerty. Muzyka ma być za darmo? Ogromna obłuda.
Dzień pierwszy festiwalu otworzył koncert Poznańskiej Orkiestry Improwizowanej
(zwanej także na potrzeby tej imprezy – Poznan Improvisers Orchestra). Wyjątkowo
nie odbył się on w Klubie Dragon, lecz w miejscu zwanym, bardzo celnie zresztą
- Schron. Ansambl istnieje dokładnie rok, rozwija się dynamicznie, a skupia
głównie młodych absolwentów poznańskich szkół muzycznych. Tym razem, z racji
włączenia koncertu w szranki festiwalowe, Orkiestrą po raz pierwszy dyrygował
gość, a w samym jej składzie pojawiło się kilku kolejnych gości. Na scenie zatem w
sumie widzieliśmy i słyszeliśmy blisko 30 muzyków. Byli to stali członkowie
POI: Borys Słowikowski - dyrygentura / bębny obręczowe, Marcin Góral –
perkusja, Paweł Doskocz - gitara elektryczna, Fryderyk Szulgit - gitara
elektryczna, Rafał Rybarczyk - gitara elektryczna, Hubert Karmiński - gitara
basowa, Karol Firmanty – elektronika, Dawid Dąbrowski – elektronika, Jeff
Gburek – elektronika, Maciej Łukacz - saksofon barytonowy, Damian Drozd -
saksofon tenorowy, Weronika Kulesza – kornet, Adam Teresa – kornet, Michał
Giżycki – klarnet, Ostap Mańko – skrzypce, Dominika Szelążek – akordeon,
Martyna Gibes – wokal oraz Slasia Wilczyńska - lira korbowa. W ramach zaś
rozbudowanej sekcji gości: Yedo Gibson
- dyrygentura / saksofon, Vasco Trilla – perkusjonalia, Michał Dymny - gitara
elektryczna, Maciej Karmiński – perkusja, Piotr Mełech – klarnet, Bartosz Wrona
– wokal.
Na blisko godzinny występ złożył się 45 minutowy set pod
batutą Yedo Gibsona oraz dwa krótkie
encores, gdy w rolę dyrygentów
wcielili się Borys Słowikowski i Rafał Ziąbka. Szczególnie ekscytujący
był set zasadniczy. Brazylijski saksofonista miał mniej więcej dwie godziny na
to, by poznać muzyków i określić metody współpracy. Efekt przeszedł moje najśmielsze
oczekiwania. Yedo, choć dużą część koncertu jedynie przyglądał się muzykom lub
grał na saksofonie sopranowym, zdawał się czuwać nad każdym dźwiękiem, jaki pojawiał
się na scenie. Gdy wreszcie gestami zaczął stymulować wydarzenia foniczne, cała
Orkiestra wręcz uniosła się w powietrzu! Z mojej perspektywy, szczególne brawa
należą się wokalistom. W wielu momentach ich temperament niósł muzyków naprawdę
wysokim wzgórzem. Brawo! Koncert zwieńczyły dyrygenckie miniatury Borysa i
Rafała. Precyzja, skupienie, także niebanalny efekt końcowy.
Pierwszy dzień festiwalu zakończył – już w Dragonie –
koncert tria Florian Stoffner
(gitara), Rudi Mahall (klarnet
basowy) i pierwsza z drummerskich legend
na festiwalu – Paul Lovens. Koncert
w Poznaniu był jednym z czterech w trakcie polskiej trasy koncertowej, która
promowała ich debiutancki krążek Mein
Freud Der Baum. 50 minutowy set bardzo skupionej, prawdziwie molekularnej,
jakże swobodnej improwizacji. Klasa obu niemieckich improwizatorów zdaje się
być poza wszelką dyskusją, zatem wielu z nas skupiało uwagę przede wszystkim na
szwajcarskim gitarzyście. I to był właściwy wybór. Świetna komunikacja ze
starszymi kolegami, brawura techniczna i wielka wyobraźnia.
Czas na drugi dzień festiwalu i wciąż rosnące emocje. Do
grupy festiwalowych gości, którzy grali w secie orkiestrowym, dołączyli dwaj
młodzi i szalenie groźni Brytyjczycy – saksofonista Colin Webster i perkusista Andrew Lisle. Pierwszym zaś koncertem tego
dnia było prawdziwie premierowe spotkanie tegoż właśnie Webstera z Vasco Trillą. Muzycy, którzy poznali
się dwie godziny przed koncertem, zagrali świeży, dynamiczny set, który trwał
około 30 minut. Muzycy zaliczyli wszystkie poziomy ekspresji, byli jak dzikie
zwierzęta, właśnie, co wypuszczone z klatki, ale potrafili także zwinnie
przepoczwarzać się w przebiegłe kocięta, które szukały na scenie
sonorystycznych inspiracji. A zatem Colin i Vasco – czekamy na ciąg dalszy tak
udanie rozpoczętej współpracy!
Zaraz potem spotkanie dwóch gitar elektrycznych – Michała Dymnego i Pawła Doskocza, z perkusją – Andrew
Lisle’a. Młodzi polscy muzycy w trakcie poprzedniej edycji Spontanicznego
Festiwalu zagrali trio z holenderskim drummerem
Onno Govaertem. Tu, w dynamicznym, niemal psychodelicznym zderzeniu z lwem
wprost z Londynu, pokazali moc ekspresji i improwizacji. Trzy kwadranse
wyłącznie na temat, dobra komunikacja (pod koniec seta Andrew świetnie
pociągnął narrację na talerzach) i niebanalne zakończenie.
Na koniec drugiego dnia festiwalu, nie ostatni na tej
imprezie dowód, iż telepatia nie jest pojęciem teoretycznym. Doskonały duet Yedo Gibson i Vasco Trilla. Być może był to już ich dwusetny koncert, ale jeśli
pozostaną w takiej formie, to mogą śmiało zagrać jeszcze … dwa tysiące
koncertów. Yedo na sopranie wyczyniał cuda, grał całym ciałem, nosem, ustami,
brzuchem i nogami. Jego sopran tańczył, drżał, krzyczał i dudnił. Vasco
towarzyszył mu przy każdym dźwięku. Dobywał ze swojej magicznej walizki
przedmiot za przedmiotem, by sprawić przyjacielowi choćby jedną niespodziankę.
Yedo na finał zadął wprost w jego werbel. I naprawdę stali się wtedy jednym,
muzycznym ciałem!
Dzień ostatni i aż cztery koncerty. Dwa tria stworzone ad hoc i dwa working duety. Sobota miała rozpocząć się dwoma duetami sax&guitar. Perkusiści nie pozwolili
jednak na takie rozdanie. Skoro ten festiwal nazywa się Drumming Now!, to żaden koncert nie może się obyć bez
perkusjonalii! A zatem tria – najpierw Michał
Dymny, Colin Webster i Vasco Trilla, potem Paweł Doskocz, Yedo Gibson i Andrew Lisle.
Dwa debiutanckie składy i moc niebywałych, często zaskakujących dźwięków.
Muzycy wybornie radzili sobie we free jazzowych galopach, ale najciekawiej było
wtedy, gdy tłumili emocje i poszukiwali się wzajemnie niemal pojedynczymi
frazami. I znów Derek Bailey triumfował zza grobu ze swoją pokrętną tezą o
jakości prymarnej improwizacji.
Trudno wskazać miejsca szczególnie udane w trakcie obu 40 minutowych setów, bo
było ich zbyt wiele. W oczy i uszy rzucała się świetna komunikacja, doskonałe,
wzajemne słuchanie się i reagowanie na poczynania partnerów. Każdy z tej
szóstki muzyków dawał z siebie naprawdę dużo i zmysłowo cementował kolektywne
improwizacje.
Colin Webster i Andrew Lisle – choć zaliczamy ich
zdecydowanie do młodej generacji brytyjskich improwizatorów – mają w dorobku
wiele płyt, zarówno duetowych, jak i w triach i kwartetach. Znają się doskonale,
wiedzą, że grając razem mogą pozwolić sobie na wszystko. Podczas wcześniejszych
występów na scenie Dragona, zarówno Webster, jak i szczególnie Lisle, zdawali
się nie odkrywać wszystkich kart, w niektóre improwizacyjne spięcia wchodzili z
delikatną tremą. Tu, w swoim bazowym
duecie, dali prawdziwy popis. Webster stąpał po krawędziach chmur, Lisle był
tuż obok niego. Zażartowałem w kuluarach, że powinniśmy na kolejne edycje
festiwalu zaprosić kilku bardziej uznanych saksofonistów w Europie i na
świecie, ale nie po to, by grali w Dragonie, ale żeby usiedli wśród
publiczności i posłuchali, jak świeżo i odkrywczo można grać na saksofonie
altowym. Brawo Colin!
Wielki finał festiwalu. Wszelkie słowa zachwytu nad muzyką,
jaka zabrzmiała do tej pory, od tego momentu można było już włożyć pomiędzy
kartki historii. To, co pokazali na scenie Dragona Witold Oleszak (fortepian preparowany) i Roger Turner (perkusjonalia), kompletnie zdewastowało nasz obraz
muzyki swobodnie improwizowanej. Turner - 72-letni drummerski geniusz, piękna klamra spinająca festiwal, który
rozpoczął się m.in. koncertem z udziałem Paula Lovensa. Roger grał niuansami,
drobnymi, akustycznymi incydentami. Po chwili wiedzieliśmy już, dlaczego jego
instrument musi być tak skrzętnie skonstruowany i równie szczegółowo
nagłośniony. Tu grał każdy drobiazg,
wszystko miało swój sens dramaturgiczny, do tego świetnie konweniowało z tym,
co wyczyniał tuż obok, dzięki swej buzującej wyobraźni, przyczajony na lewej
flance Witek. Najspokojniejszy, najbardziej wyważony
koncert festiwalu postawił nas na baczność. Oklaskom nie było końca.
Festiwalowe foty by NoFuck. Wszystkie prawa niezastrzeżone!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz