Przed nami jesienny wysyp nowości wydawniczych, obfitujący w
szereg zaskoczeń, wolt stylistycznych i jak to bywa na tych łamach, rozwiązań
niestandardowych. Kilku ulubieńców redakcji i cały orszak nowych nazwisk i nazw
do zapamiętania.
Zaczniemy po portugalsku (choć po holendersku), dynamicznie,
na poły rockowo. Nie zabraknie – co oczywiste - krwistego free jazzu i rozbujanego
free improve. Będzie rozbudowany wątek skandynawski (choć po części polski),
interludium belgijskie, szczypta dźwięków z północy kontynentu amerykańskiego,
a na sam finał drobny, polski akcent. Uwaga, uspokajam jednego z krajowych
muzyków improwizujących - tym razem nie będziemy straszyć szatanem!
Muzycy do instrumentów, pismaki do piór, słuchacze do
głośników i koniecznie na zakupy! Muzyki nie produkuje się za darmo!
Albatre The Fall Of The Damned (CD Shhpuma/
Clean Feed, 2018)
Potencjometry nastawiamy na
full, zapinamy pasy i startujemy! Jeden z najgroźniejszych i
najgłośniejszych bandów z Holandii (pełnoprawny uzurpator prawa do nazwy The New Wave Of Dutch Heavy Jazz!) –
trio Albatre, na które personalnie składa aż dwóch… Portugalczyków – świetnie
nam znany i bardzo lubiany, Goncalo Almeida, tu na basie elektrycznym, także keyboardach i elektronice oraz Hugo
Costa – na saksofonie altowym i efektach, wreszcie rodzimy dla przywołanego
nurtu, Philipp Ernsting na perkusji i elektronice. Płyta, której tytuł
konsumuje nazwy dwóch legendarnych kapel punks
and new wave (ważny trop!), trwa ponad 50 minut i składa się z siedmiu utworów
(śmiało możemy w tym wypadku użyć określenia – kompozycji). Na okładce replika
Rubensa, pełna kształtów i nagości.
Dron pełen grzmotów, w tle otchłań bez dna, brutalny riff saksofonu, basu i perkusji! Ta
płyta nie mogła zacząć się lepiej. Wraz z muzykami robimy ogromny krok w repetytywną
monotonię rocka, bezwzględność death
metalu, wreszcie punkową bezkompromisowość. Od 4 minuty galop odbywa się już na
dociśniętym pedale gazu. Dynamiczny rytm wyzbyty wyuzdanej melodyki,
flażoletowe ornamenty basu i drobinki meta
elektroniki. Mocny temat bez improwizacji, w szerszym znaczeniu tego terminu. W
6 minucie Costa brnie wszakże w małą ekspozycję, która nosi znamiona swobodnej
wymiany dźwięków. Kolejny odcinek zwraca naszą uwagę na fantastyczny sound gitary Almeidy – krystaliczny punks & noise z upalonym ambientem w
tle. W trzecim, muzyków wspiera gość na kongach (Nique Quentin), a cała ekspozycja
wręcz wybucha afrykańską polirytmią. Do tego klangujący bas i repetytywne,
mokre plamy saksofonu. Wszystko podane w radosnym tempie i z dużą przestrzenią.
Pod koniec dęciak brzmi już, jak spalony syntezator! Taniec Martwego Raju – jakże adekwatny tytuł! Trio pracuje jak
klasyk niemieckiego electro. Czwarty
odcinek zwiastuje dziki pisk altu. Gwałci go sekcja, która brzmi niczym kolejny
klasyk, tym razem wytrawnego hc/punk – choćby kanadyjskiego Nomeansno
(pamiętacie killera Dead Bob?). Dance! Dance to the Radio! To kolejne skojarzenie. Piękny fragment z odrobiną dubowej przestrzeni
pomiędzy sążnistymi riffami.
Piąty utwór startuje elektronicznym dronem, a dalsza
narracja toczy się z bezwzględną konsekwencją. Sporo syntetyki i dubu, wszystko
wszakże w zabójczej galopadzie. Brzmienie instrumentów gęstnieje, brudzi się,
jakby muzycy miksowali swoje dźwięki na żywo. A w trakcie tzw. przejść,
błyskotliwe flażolety (Victims Family?). Na finał utworu, melodyjny saksofon w
ramach nadbudowy, a w tle pomruki psychodelii. Przedostatni fragment kompiluje
syntetyczny dron i samodekonstruującą się perkusję. A saksofon tańczy niemal
folkowo! Po tej eksplozji, ciąg dalszy trawestowania historii hc/punk, ze
świetnym, trwającym solem altu. Sam
finał tej niezwykle energetycznej płyty toczy się dronem, mocnym jak walec
drogowy (to remix kompozycji oryginalnej, które nie poznaliśmy). Rockowe
wejście z gitary, epickie, pełne metalowego blichtru. Brudny, pięknie wulgarny sound na ostatniej prostej!
Jörg A. Schneider & Goncalo Almeida Schneider
Collaborations (LP, Schneider Collaborations, 2018)
Pozostajemy z Almeidą, który na potrzeby tej recenzji
zamienia gitarę basową na akustyczny kontrabas, wszakże brzmiał będzie
nadal bardzo groźnie. Spotykamy go w serii płytowej Schneider Collaborations, którą prowadzi niemiecki drummer, bardziej kojarzony ze sceną
rocka awangardowego, Jörg A. Schneider. A zatem duet, choć w aż czterech
przypadkach, wspierany doskonałym saksofonem – najpierw Juliusa Gabriela
(tenor), potem zaś Colina Webstera (alt). Ponieważ mamy do czynienia z winylem,
całość potrwa mniej niż 40 minut.
Rockowy, progresywny drumming
bez znieczulenia i zadziorny, agresywny kontrabas, który brzmi trochę, jak sucha gitara basowa. Dynamika,
ekspresja, moc i kompatybilna bezkompromisowość narracji, która choć toczy się
pod dyktando Schneidera, jest demokratyczna i daje Portugalczykowi wiele
przestrzeni na kreatywną samorealizację. Ten drugi potrafi tu brzmieć, niczym
samodzielny ośrodek perkusyjny. Świetne wsparcie dają obaj saksofoniści.
Gabriel mocno jest osadzony we free jazzie, choć zwykliśmy go znać, jako
bardziej subtelnego kolorystę. Dmie ostro, jakby i jego instrument nie stronił
od amplifikacji. Zaskakująco bardziej wyważonego pod względem ekspresji, odnajdujemy
tu Webstera. Jego alt potrafi brzmieć raz czysto, raz bardziej sucho, w każdym
przypadku dodając kolorytu dynamicznym poczynaniom duetu bazowego.
Jednym z najciekawszych momentów tej bardzo dobrej płyty
jest 7 minutowy Glowing, który łączy
niemal polirytmiczny drumming z
bystrym, repetującym nieustannie kontrabasem. Silny stempel jakości odznacza na
płycie także 11 minutowy Ecstatic,
który szczególnie eksponuje doskonały flow
Webstera, przy okazji w pełni uzasadniając tytuł utworu. Taneczny drum’n’bass na tle stawiającego plamy
saksofonu altowego. Doskonałe!
John
Dikeman & Aleksandar Škorić Deekshya
(download, Nachtstuck Records, 2018)
Nie zmieniamy estetyki dynamicznej improwizacji – czas na
pełno gatunkowy free jazz! Doskonale nam znamy amerykański europejczyk na saksofonie tenorowym – John Dikeman, w towarzystwie
serbskiego perkusisty Aleksandara Škoricia. Spotkanie live z Groninghen, w czterech częściach, przez prawie 65 minut.
Od czasów Interstellar
Space, tenor i perkusja, to sytuacja niemal klasyczna w gatunku. Na płycie Deekshya odnajdujemy gęsty, świetnie
skomunikowany duet dwóch fachowców wysokiej klasy. Dikeman zdaje się być
urodzony do takiej rozgrywki, kocha ekspresję i lubi budzić emocje. Jego
towarzysz świetnie czuje tu bluesa,
jest wyrazisty, precyzyjny, zawsze na czas i na temat, krok w krok za
tenorzystą. Gdy John postanawia odpocząć i wejść w spokojniejsze tony,
Aleksandar uruchamia perkusjonalną armię i daje upust swojej dużej
kreatywności. Pierwszy pokaz ma już w 7 minucie pieśni otwarcia. Choć nagranie jest niezwykle ekspresyjne, nie
brakuje w nim chwil zadumy i wyciszenia, dobrej sonorystyki i kompatybilnego,
małego drummingu. Muzycy mają na
wszystko czas i pozostawiają sobie wzajemnie dużo swobody. Choćby w 5 minucie
trzeciej części, słyszymy perkusyjne ornamenty, dużo szumu w tubie saksofonu,
gongi i rytuały na poły plemienne.
Muzyka Dikemana i Skoricia niczego na niwie wolnego jazzu
nie odkrywa, daje po prostu wielką radość z odsłuchu, możliwość obcowania z
mocą ich temperamentu, artystycznej wrażliwości i bardzo pozytywnego przekazu. A
na sam finał – nie może być inaczej – czeka nas czysta orgia zmysłów, pokrzykiwania,
prawdziwie ogniste smagnięcia sax &
drums. I piękne wybrzmienie na talerzach.
Jacobson/ Friis/
Maniscalco + Kārlis Auziņš Split: body (kaseta, Gotta Let It Out,
2018)
Niniejszym rozpoczynamy blok nowości duńskiej wytwórni Gotta
Let It Out, prowadzonej przez polskiego kontrabasistę Tomo Jacobsona. Na
początek on sam, jako tytuł wykonawczy, w skromnym trio z udziałem: Marii
Laurette Friis – głos i elektronika oraz Emanuele Maniscalco – pianino. Ta trójka muzyków wypełni nagraniem
koncertowym pierwszą stronę kasety Split:
body (44 minuty z sekundami).
Wita nas burczenie kontrabasu, szelest small drumming (zapewne ze źródeł syntetycznych), dużo ciszy,
skupienia i nieśpieszności. Słyszymy damską wokalizę, która choć zdaje się być spokojna,
mogłaby straszyć w środku nocy, w ciemnym lesie. Narracja prowadzona jest w
formule free improve, silnie osadzona
zaś w estetyce minimal and repetitive.
Z jednej strony jest nieco natarczywa, z drugiej boleśnie urocza. Od 6 minuty w
rękach Tomo pojawia się smyczek, a narracja jeszcze intensywniej szuka ciszy.
Elektronika zdobi nagranie onirycznym flow,
jest trochę performatywna i kampowa.
Pianino zanurzone w minimalizmie, ale wyraziste i niebanalne. Osią tego tria
jawi się zdecydowanie kontrabas, aktywny i mocno kreatywny. Często wchodzi
w sytuację solową, choć na ogół bystrze wspieraną repetycją pianina (choćby
20-22 minuta), a także kolejnymi wokalizami, zanurzonymi w smutnej elektronice. Po 30 minucie muzycy dostarczają nam małe
porcje hałasu. Emocje buzują, a e-muza
jeszcze dokłada do ognia. Finałowe wybrzmiewanie nie stroni od nostalgii i
zadumy. Dużo ciekawego dzieje się na strunach, także głosowych.
Drugą stronę kasety wypełnia solowy incydent na saksofon
sopranowy. Tu podmiotem wykonawczym jest Kārlis Auziņš. Nagranie studyjne,
blisko 41 minut. Muzyk proponuje nam dwie stosunkowo krótkie improwizacje na
początek i koniec oraz długą, zasadniczą część pomiędzy nimi, trwającą ponad 30
minut. Jeśli wstęp i zakończenie uznamy za istotnie wartościowe fragmenty tego
nagrania (szczególnie wstęp, z rozsądnie stosowanymi technikami rozszerzonymi i
mocnym, jednooddechowym flow), to
środkowy utwór, szczególnie w fazie początkowej, delikatnie przynudza. To
rodzaj sopranowej ballady, toczonej wg nieokreślonych do końca reguł wolnej
kameralistyki. Bystrze zastosowane nożyce edytorskie dobrze posłużyłyby tej
części ekspozycji. Bo już sam finał ponownie jest gęsty, niecierpliwy, a z tuby
instrumentu dętego, co rusz dobywają się ciekawe kombinacje dźwięków.
Claus
Hojensgard/ Emanuele Manisscalco/ Nelide Bandello Hobama (CD, Gotta Let It Out, 2018)
Pozostajemy w towarzystwie pianisty Emanuele'a, który tym
razem zagra na elektrycznym instrumencie klawiszowym, a towarzyszyć mu będą:
Claus Hojensgard na trąbce i Nelide Bandello
na perkusji. Nagranie bez oklasków potrwa 32 i pół minuty.
Hobama, zgodnie z
opisem płyty, zawiera materiał skomponowany, który w trakcie wykonywania będzie
twórczo modyfikowany poprzez
improwizację. W trakcie 7 utworów słyszymy na ogół łagodną, chwilami nawet smooth jazzową trąbkę, ciepły, ale
zadziorny i bynajmniej nie ilustracyjny klawisz oraz zwinną, acz skromną w
zakresie poziomu ekspresji perkusję. Narracja toczy się warto, zwinnie i dobrze
koi zszarpane swobodną improwizacją nerwy recenzenta. W trakcie odsłuchu, w
głowie tego ostatniego pojawia się skojarzenie z formacją Freelectronic Tomasz Stańki sprzed 30 lat. Wszakże im dłużej słucha
się tej płyty, tym bardziej rośnie podziw dla pracy, jaką wykonuje pianista,
zaś dokładnie odwrotny proces tyczy się trębacza.
Całkiem ciekawie dzieje się w utworze czwartym – po
spokojnym intro, dynamika ekspozycji zdecydowanie rośnie, a melodyka i rytmika
narracji niosą znamiona rockowe. W kolejnym, muzyków dopada nostalgia, a
trębacz zdaje się słodzić ekspozycję na potęgę. Cała zatem płyta jest dość
nierówna, a jeśli godna może być większej uwagi, to jedynie ze względu na
pianistę, który zresztą w utworze finałowym dyktuje warunki i stawia
indywidualny stempel jakości.
Nikita
Rafaelov Spirit Of Gaia (CD, Gotta
Let It Out, 2018)
Na finał wątku skandynawskiego, solowa płyta fińskiego
pianisty Nikity Rafelova. Nagranie zawiera zarówno komponowany materiał, w
którym instrument Fina zdaje się chytrze multiplikować, czasami nawet urastać
do małej orkiestry, jak i utwory swobodnie improwizowane. Uprzedźmy wypadki –
ten pierwszy wątek jest zdecydowanie ciekawszy! Całość odsłuchu zajmuje 41
minut z sekundami.
Start jest spokojny, wyczekujący, zapowiadający coś więcej.
Odrobina minimalizmu, bystre repetycje, moc pojedynczych akordów fortepianu,
także po czarnej stronie klawiatury. Klimat relaksacyjnego niepokoju. W drugim
utworze muzyk proponuje dość natarczywy rytm, trochę brudu brzmieniowego i
dynamiczny flow, który przypomina
nieco Pociągi Reicha. Efektowny
pasus, nawet do tańca. Przy okazji słyszymy w słuchawkach znacznie więcej instrumentów
– szczególny rodzaj polifonii i błyskotliwa symultaniczność. Kind of piano’drum’n’bass. W trzecim
odnajdujemy także zachowania sonorystyczne, czynione niemal w
elektroakustycznym środowisku. Kilka wątków i repetycja czystego piana w tle.
Bez dwóch zdań, trzy pierwsze utwory są solą tej muzyki.
Co ciekawe, gdy Nikita idzie w swobodną, akustyczną
improwizację, czar delikatnie pryska. Muzyka staje się dość oczywista, chwilami
bardzo przewidywalna. Rozkołysane, wolne od pięciolinii ballady, bez należytej
kreacji, pozbawione ozdobników i twórczego
kombinowania na boku. Cóż, być może nie wszyscy stworzeni są do free improve. Finał płyty, mimo
wszystko, osiągamy dość szybko, a na ostatniej prostej czeka na nas liryczna
opowieść w klimatach tria Aurora.
Dirk Wachtelaer/ Jürgen de Blonde/ Alec Ilyine/ Gert de
Meester Tales from the hellhole
(Bandcamp, 2018)
Na odsłuch (odczyt) dwóch wydawnictw przenosimy się do
Belgii. Elementem personalnie je scalającym będzie perkusista Dirk Wachtelaer
(tu także z elektronicznym stuffem). Obok
niego: Alec Ilyine na gitarze i basie, Gert de Meester – na basie i elektronice
oraz Jürgen de Blonde – wyłącznie elektronika. Nagranie w ośmiu swobodnie
improwizowanych częściach potrwa 73 minuty z sekundami.
Muzycy z Belgii zabierają nas do świata elektroakustyki. Dwa
instrumenty z prądem, sporo elektroniki i perkusja, która w zasadzie nie
pracuje bez wsparcia syntetycznych dźwięków. Od razu zaznaczmy, iż ta dość
długa, może nawet zbyt długa płyta, ma wiele wyśmienitych momentów, w których
w/w składowe świetnie ze sobą współgrają. Być może jednak, co powtórzymy przy
kolejnej płycie z udziałem Wachtelaera, muzykom zabrakło odrobiny chłodnego
spojrzenia na etapie selekcji bardzo tu przecież rozbudowanego materiału
dźwiękowego. Nic bowiem tak nie szkodzi swobodnej kreacji, jak kolokwialne
przegadanie tematu, nadmiar dźwięków i brak samokrytycyzmu. Bez wątpienia
wszakże, to co dzieje się na płycie Tales
from the hellhole począwszy od fragmentu czwartego do szóstego zasługuje na
ocenę najwyższą. Popatrzmy zatem na szczegóły środkowej części nagrania.
Czwarty odcinek zaczyna się w ciszy, a narracja prowadzona
jest w ogromnym skupieniu. Bas elektryczny rysuje linie podziału, ale enviroment of electro-acostic starannie
żłobi swoje koryto. Świetna, wielowarstwowa narracja perkusisty. Po 10 minucie
wszystkie wątki tego odcinka zaczynają ze sobą błyskotliwie konweniować – duża
przestrzeni, dobry flow, skupienie i
całkowity brak dźwięków zbytecznych. Piąty numer wyłania się z szumu elektroniki,
dźwięków gitary, czerpanych z samego dna instrumentu. Zwinna repetycja
ambientowego klimatu wzmaga zainteresowanie odbiorcy. Szósty utwór kontynuuje
wątki poprzednika, a także twórczo je rozwija. Faktura dźwiękowa zmysłowo pęcznieje.
Po stronie aktywów tego kwartetu należy zaliczyć także 17-minutowy, finałowy
utwór (jego poprzednik utonął w funkowych peregrynacjach gitary i basu,
prowadzonych bez ustalonego celu). Rozbudowane intro jest dziełem drummera, wspieranego żywym ambientem na
backgroundzie. Narracja szuka
dronowych ekspozycji, a gdy je znajduje, bystrze łechta ucho recenzenta. Na
ostatniej prostej szczypta dubowych klimatów, dużo pogłosu i ponownie dobrej
roboty Wachtelaera.
Eclectic Maybe Band The Blind Night Watchers' Mysterious
Landscapes (CD, Discus, 2018)
Pozostajemy w towarzystwie belgijskiego perkusisty, ale dość
zasadniczo zmieniamy stylistykę. Przed nam sekstet Eclectic Maybe Band w
składzie: Guy Segers – bas i sampler, Dirk Wachtelaer – perkusja, Michel Delville – gitara elektryczna,
Joe Higham – elektronika, saksofon sopranowy i duduk (rodzaj instrumentu dętego), Roland Binet – flet i saksofon
tenorowy, Catherine Smet – keyboard.
Nagranie studyjne, czas trwania 75 minut i 5 sekund, podane w dziewięciu częściach
określonych jako spontaniczne kompozycje.
Groźne akordy piana, szum i opiłki sonore, narzędzia
elektryczne i elektroniczne - to na starcie. Witamy w świecie bogatym w
dźwięki, pomysły, czy wykorzystywane instrumentarium. Opowieść muzyczna, którą
moglibyśmy określić jako rodzaj elektroakustycznego fussion, oczywiście – zgodnie z nazwą formacji – wyjątkowo
eklektycznego. W trakcie całej płyty, obok swobodnych i niebanalnych pasaży
zwinnej improwizacji, towarzyszą nam także dźwięki z krainy łagodności
(zwłaszcza fletu) i nazbyt oczywistych pasaży syntezatorowych. Chwilami muzyka
ta przypomina formację SBB, tę nieco egzaltowaną jej wersję z przełomu lat 70.
i 80. ubiegłego stulecia, co w tym wypadku z pewnością nie jest komplementem.
Ale dość utyskiwań – szukajmy pozytywów!
Trzeci utwór przynosi ciekawą, minimalistyczną pianistykę na
pogłosie i dobry, sonorystyczny drumming.
Niebanalnie rozegrana narracja, która kończy się dość kompulsywnym fussion. W kolejnym, dużo
konstruktywnego jazz-rocka z nadbudową elektrycznych klawiszy. W piątym,
szczypta intrygującego samplingu
(głosy ludzkie), zatopionego w gitarowym zgiełku, a na samym końcu pasaż free’noise’improve! W siódmym, duduk kreuje nieco folkowy klimat i
świetnie współpracuje z basem. Podoba mi się także wstęp do ósmego utworu,
bardzo oniryczny, wystudzony i zgrabnie rozegrany.
W ramach resume
trzeba jednak stanowczo podkreślić, iż płyta jest zbyt długa, bardzo
przegadana. Muzycy zdają się być zupełnie bezkrytyczny wobec owoców swojej
artystycznej kreacji. Jeśli którykolwiek z nich od początku do końca pracuje na
odpowiedniej wstrzemięźliwości, to jest nim perkusista. Gdyby nożycami
edytorskimi wykroić z owych pięciu kwadransów 40 minutowy blok, płyta byłaby
całkiem udana.
Colin
Fisher The Garden of Unknowing (kaseta,
Tombed Visions, 2018)
Studyjna rejestracja, poczyniona w takim oto instrumentarium
– gitara elektryczna, bas, perkusja, saksofon i syntezator. Pytacie o muzyków?
Tak, jest … jeden i nazywa się Colin Fisher! Niemal 40 minutowa opowieść w sześciu częściach.
Muzykę zawartą na płycie określić moglibyśmy jako fussion jazz. Zdyscyplinowana,
precyzyjna, skrupulatnie wykonana, niepozbawiona ekspresji i dobrze wyważonej
dynamiki. Zaczyna się od tria gitara/ bas/ perkusja. Potem podłącza się saksofon,
który nie stroni od free jazzowych wycieczek, pełen jest melodyjnej emfazy, ma
dobre, aylerowskie zadęcie. Tuż po nim do gry wchodzi także syntezator, który
na ogół pozostaje w pozycji koloryzującego backgroundu.
Z utworu na utwór narracja zdaje się zagęszczać, co samo w sobie czyni tę skomponowaną
improwizację udaną. Ostatnie dwa fragmenty pokazują nieco bardziej lajtowe oblicze Fishera.
Gdybyśmy oceniali tu jedynie same dźwięki, płyta lokowałaby
się w stanach średnich naszego poziomu entuzjazmu. Jeśli jednak weźmiemy pod
uwagę, iż wykonuje ją jeden muzyk (mimo, iż z pewnością, nie na sposób
symultaniczny), to nasze uznanie dla tego dzieła rośnie niebywale. Naprawdę
intrygujące wydawnictwo!
Rene
Lussier Quintette (CD, Circum-Disc,
2018)
Pozostajemy w Ameryce Północnej (być może nie dodałem, iż
Colin Fisher, to muzyk amerykański), by na kilka chwil pochylić ucho na kolejną
już na tych łamach nowością wytwórni Circum-Disc. Tym razem w roli głównej
legenda sceny Quebec, gitarzysta Rene Lussier. Kwintet przywołany z tytule
płyty uzupełniają: Julie Houle na tubie i euphonium, Luzo Altobelli na
akordeonie, a także Marton Maderspach i Robbie Kuster na perkusji. Płyta
zawiera dziesięć utworów (muzycy bazują na materiale skomponowanym), trwa zaś prawie
52 minuty.
Muzycy zaczynają swój spektakl bardzo tanecznym i melodyjnym
krokiem, z pewną na poły francuską ludycznością (czemu sprzyja, rzecz jasna
same instrumentarium). Bogata i niebanalna sekcja rytmiczna zdaje się być w tym
dziele niezwykle pomocna. Gitara z rockowym zacięciem, która tyczy szlak narracji,
ale także świetnie improwizuje. Kind of
specific fussion! Chwilami, także z uwagi na tubę i akordeon, muzyka
Lussiera przypomina klimatem i matematyczną dokładnością, niektóre nagrania
Henry Threadgilla, szczególnie w spokojniejszych metrach. Jest wtedy cierpliwa,
skrupulatna, pełna niuansów i dobrej małej
gry. Zdarzają się momenty ciszy, chwile onirycznego pół ambientu.
W wielu jednak momentach płyty osobowość lidera zbyt silnie
determinuje zachowania pozostałych członków Kwintetu. Mimo, iż tworzą świetny background dla pozostającej niemal bez
przerwy w grze gitary, rzadko dostają przestrzeń dla własnych, solowych eksploracji.
Dynamiczne odcinki ociekają gitarowymi emocjami, dużo w nich prądu i eskalowania
napięcia. Wysiłki wszystkich muzyków zlewają się jednak w całość i zdają się
być trochę powtarzalne. Jakby wbrew drobnym ambiwalencjom recenzenta, płytę
kończą jednak bystre drummerskie
peregrynacje i krótki, ale naprawdę uroczy pasus akordeonu.
Guillermo
Gregorio/ Rafał Mazur/ Ramon Lopez Wandering
The Sound (CD, Fundacja Słuchaj!, 2018)
Najwyższy czas na akcent krajowy. Jedna z licznych
jesiennych nowości Fundacji Słuchaj!, to frapujące trio amerykańskiego (choć z
argentyńskimi korzeniami) klarnecisty Guillermo Gregorio, hiszpańskiego perkusisty
Ramona Lopeza i naszego stałego uczestnika międzynarodowych ansambli, jak
zwykle grającego na akustycznej gitarze basowej, Rafała Mazura. Na płycie,
która trwa niemal 54 minuty odnajdujemy dziewięć bardzo swobodnych i błyskotliwie
wykonanych improwizacji.
Startujemy całkiem spokojnie, z flażoletami Rafała,
talerzami Ramona i cichym klarnetem Gregorio. Ten ostatni, muzyk silnie
zanurzony we współczesnej, improwizowanej kameralistyce, tu w zderzeniu z
sekcją o kocich ruchach, nie będzie miał chwili wytchnienia. To czuje się od
pierwszego dźwięku! Jego klarnet, pozornie czysty i wyuzdany, lubi brudzić
jednak swoje brzmienie i pętlić się na dyszach. Rafałowi i Ramonowi bardzo po
drodze z taką postawą partnera.
The Wandering Sounds
zawiera stosunkowo, krótkie, absolutnie nieprzegadane opowieści, pełne
niebanalnej zadumy klarnetu (czasami naprawdę w wysokich rejestrach) i gitary
basowej, która nieustannie jątrzy, pobudza emocje i goni partnerów do wzmożonej
aktywności. Im narracja jest bardziej dynamiczna i ekspresyjna, tym jakość
całości pnie się ku górze i nietrywialnie szczytuje. Szósty odcinek, by szukać
momentów szczególnie ekscytujących, serwuje nam coś w rodzaju ballady free chamber, pięknie zdobionej
incydentami na gryfie gitary. Kolejny utwór ciągnie ten wątek, a energia Rafała
pcha go na bardziej dynamiczne szlaki. Sam wreszcie finał płyty jest gęsty,
zadziorny, niecierpliwy, znów szyty wedle wskazówek gitary basowej, zdobiony
skromnym, ale emocjonalnym drummingiem
Ramona i pieśniami chwalebnymi wprost
z tuby klarnetu Gregorio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz