Rok 2018 dużymi krokami zbliża się już do swego zasłużonego
końca. Nadchodzi czas podsumowań, upiornych list the best of the year i innych tego typu zawodów na cierpliwość
muzyków i wydawców, czy aby na pewno, ktoś zauważył nas w ciągu minionych
dwunastu miesięcy.
Rok 2018 po raz kolejny udowodnia, iż muzycy improwizujący z
naszej ulubionej Portugalii mają się naprawdę doskonale. Rodrigo Amado, swoim
amerykańskim kwartetem, wszedł już na prawdziwy free jazzowy piedestał. Świetny
rok odnotowuje Luis Vicente, o czym donosił Pan Redaktor na swoim profilu
najpopularniejszego w galaktyce portalu społecznościowego (obok doskonałych
płyt, także dalece spektakularna trasa koncertowa dwóch triów w naszym pięknym
kraju!). Nie próżnują Goncalo Almeida (ten także na polu noise’ rocka!), Susana
Santos Silva, czy Pedro Sousa i Gabriel Ferrandini. Do zacnego grona beneficjentów
roku 2018 nie sposób nie zaliczyć brazylijskiego rezydenta podlizbońskiej
Sintry, Yedo Gibsona. W ramach nepotycznego lansu,
warto zauważyć, iż większość z w/w muzyków wydała w tym roku płyty w ramach
serii wydawniczej Spontaneous Music
Tribune i Multikulti Project.
Wreszcie, niewspomniany dziś jeszcze, gitarzysta z Lizbony
Luis Lopes. O doskonałym nagraniu Lisbon Freedom Unit pisaliśmy na tych łamach
parę tygodni temu (look here!). Rok bieżący przyniósł także inne, niemniej
wyśmienite realizacje tego muzyka. Dziś nad trzema z nich dogłębnie zawiesimy
nasze uszy i oczy. Jedna, co prawda ma w dacie wydania rok 2017, ale tak silnie
łączy się z inną, wydaną już obecnie (ta sama sesja nagraniowa), iż śmiało
uchodzić może za smakowitą świeżynkę.
Boa Tarde! Dzień
Dobry!
Zaczynamy od ognistego duetu gitar elektrycznych! Lopesowi w
lizbońskim studiu Namouche towarzyszy Julien Desprez, muzyk francuski, którego
winniśmy kojarzyć choćby z doskonałym trio Tournesol. Efekt pracy, jaka miała
miejsce w sierpniu 2016 roku, poznamy dzięki czarnemu krążkowi Boa
Tarde (Shhpuma Records, 2018). Cztery swobodne improwizacje z tytułami (imiona
kobiece) trwają około 43 minut.
Opowieść zaczyna się w oparach dość skromnego ambientu,
generowanego przez jęki amplifikowanych strun. Płynna, trwająca narracja dwóch postawnych gitar, klimat dzwonów rurowych. Skupienie, kreatywna
powolność, w tle strzępy cichego
noise’u. Ta historia ślimaczo się pętli, ale sukcesywnie narasta. Trochę
rockowych skojarzeń, jeśli chodzi o brzmienie obu wioseł. Późne Velvet Underground, wczesne Sonic Youth, jeśli pytacie
o szczegóły. 8 minuta podkreśla ów charakter narracji – kilka rockowych,
zmutowanych riffów z lewej flanki. Atmosfera zaczyna delikatnie wrzeć, a muzycy
robią śmiały krok w kierunku estetyki noise. Na wybrzmieniu grzmiący, szary
ambient, lekko podlany psychodelią. Urocze! Na finał pierwszej strony winyla,
kilkuminutowe, na poły rockowe encore.
Błyskotki z rozgrzanego pieca, świst pary, swąd industrial, plastry hałasu.
Instynkt wytrawnego recenzenta podpowiada, iż najprawdopodobniej za lewą flankę
odpowiada temperamentny Desprez.
Po wywróceniu krążka, trafiamy na kolejne opiłki noise’u,
znów silniejsze z lewej strony. Błyskotliwe,
zwinne, niebanalne pasaże dobrych
dźwięków. Prawdziwy popis obu gitarzystów! Lopes łapie kontakt na meta
poziomie, ale brnie w narrację nieco mniej agresywnie, bardziej nastawiony jest
na budowanie struktury. Piece grzewcze buzują i idą niemal w elektro – świdry,
sprzężenia, meta koniunkcje, siła halucynogenów. Innymi słowy – pełne spektrum
gitarowej ornamentyki z prądem. Brawo! Ta eskalacja szczególnie wartościowa
jest między 7 a
10 minutą nagrania. Potem pojawia się delikatnie sugerowany rytm, tuż spod
powierzchni strun. Dwa pasma gitar płyną w sonicznej symbiozie, tak zawarte, iż
trudno chwilami wskazać źródła dźwięków. No i jakże pięknie wybrzmiewają –
zielony i niebieski ambient przenikają się wzajemnie. Mały świderek w ramach resume fragmentu. Ostatni odcinek tej
barwnej opowieści rodzi się ponownie w klimatach godnych gitary Thurstona
Moore’a. Masywne drżenie, siła amplifikacji, zgrzyt przetworników gitarowych,
fuzja mocy i wyobraźni. Kosmiczna otchłań brzmienia w służbie improwizacji. Muzycy
wpadają w torsje i konwulsje, pulsują, brną po kolana w lepkim noise’ie. Meta
narracja, gęsta niczym sceny wyrwane z Dzikości
Serca. Oj, słuchaj tego głośno! Na ostatniej prostej historia toczy się już
na spalonej ziemi. Szum wieńczy płytę.
Immerge and Emerge! Zanurzanie
i Wynurzanie!
Na osi czasu cofamy się o kilka miesięcy. Dokładnie do dwóch
ostatnich dni listopada 2015 roku. Znów Namouche Studios, a w nim czwórka
muzyków, która funkcjonuje pod nazwą własną Big Bold Back Bone: Luis Lopes –
gitara elektryczna i obiekty, Travassos – elektronika, Marco Von Orelli –
trąbka (także slide), Sheldon Suter –
perkusja preparowana. Dwaj pierwsi reprezentują, co oczywiste, Portugalię, dwaj
pozostali Szwajcarię. Rejestrują kilometry muzyki, która trafia na dwa
kompaktowe krążki. Długa, jednotraktowa
improwizacja Immerge wypełni płytę In
Search Of The Emerging Species (Shhpuma Records, 2017), zaś siedem
nieco krótszych dostaniemy dzięki wydawnictwu Emerge (Wide Ear Records,
2018). Czas trwania każdego CD, to około 43 minuty z sekundami.
By rozpocząć podróż w
poszukiwaniu wynurzających się fragmentów, musimy się najpierw zanurzyć. Swobodna improwizacja (nazwana
z powodów merkantylnych kompozycją) zaczyna się w oparach dźwięków, które
przypominają smyczek oparty o struny kontrabasu. Ale to złudzenie, takiego
instrumentu wszak nie ma w studiu nagraniowym. Obok rezonujące talerze, cykady
z tuby trąbki, ledwo słyszalne ślady elektroniki, wreszcie struny gitary gotowe
na wszystko, ale na razie pozostające w stanie delikatnego odrętwienia. Po
kilkudziesięciu sekundach te ostatnie dają jednak o sobie znać – szorstka, suwnicowa narracja nosząca znamiona
sonorystyczne. Brawo! Opowieść robi się gęsta, płynie posuwistymi krokami.
Dobry, konkretny, precyzyjny drummer -
dzwonki, powierzchnie płaskie i dobrze dokręcone śruby. Lopes na boku głaszcze
struny. Tło skrzy się pod Travassosem. W 9 minucie gitara zwinnie repetuje,
ciekawie kreując strukturę całej opowieści. Trąbka sonoryzuje, jest sucha i
dociekliwa. Mała, molekularna przygoda elektroakustyczna ze zdecydowana
przewagą akustyki. W 13 minucie narracja łyka kolejne porcje przestrzeni, szumi
i delikatnie skwierczy. Pogłos, trzaski i dramaturgiczny rwetes. Na tak bystrym
tle rodzi się drobiazgowa ekspozycja Lopesa – jakby muzyk zrywał strunę po
strunie, czyniąc to wszakże z gracją baletnicy. Narracja z akcentami
minimalistyki, z dalekim, bardzo plastycznym tłem elektroniki. Ta ostatnia
przed 20 minutą ciekawie pulsuje, a potem stapia się z gitarowym ambientem i dźwiękami
ponownie sugerującymi obecność smyczka na kontrabasie. Bardzo aktywny na
początku drummer, tym razem tonie w
preparacjach i bliżej mu do wyczynów Travassosa, niż Lopesa i Orelli’ego. Świetna
improwizacja, w trakcie której co raz częściej gubimy źródła dźwięku!
Precyzyjna dramaturgia całości, przemyślane zmiany akcji, płynne, ale
nieśpieszne reakcje (czyżby akcenty predefinicji procesu improwizacji?). 26
minuta przynosi mikro hałasy wprost z gryfu gitary, zapewne także z innych,
bliżej nierozpoznanych przedmiotów. Narracja zdaje się być coraz bogatsza, a
nowych dźwięków wciąż przybywa. Po 30 minucie kolejna bystra gra Lopesa, choć
tym razem w bardziej konwencjonalnej stylistyce. Tło zaś skwierczy, pulsuje,
szuka zaczepki, stąpa po kruchym lodzie. A na finał ballady, znów moc sonicznych nieoczywistości. Budzi się perkusja,
pozostałe instrumentu także aktywizują swoje poczynania (świetna ekspozycja
trąbki!). Jest i wyimaginowany smyczek, teraz zapewne na gryfie gitary.
Ostatnie tchnienie narracji wydaje perkusyjna stopa. Brawo!
Czas na wynurzenie!
Tu, czynione w siedmiu odcinkach. Sceneria startu jest następująca – niskie
drony, mała trąbka z czystym brzmieniem, szumy, stopa perkusji, spokojny,
nieinwazyjny flow narracji. Wyższy
dron, tuż potem, rodzi się na gryfie gitary. Dźwięki sączą się, niczym ciepła
krew z jeszcze żywego trupa. Urocze, konsekwentne, masywne. Akt drugi –
gitarowe, metaliczne, molekularne intro. Wsparcie idzie wprost z kabli, meta zachowania trąbki i perkusji.
Milknące syczenie, dotyk werbla. Stylowa narracja in extenso. Trzeci fragment wzbudza dubowo brzmiąca gitara. Trąbka nieśmiało spogląda w kierunku
historii jazzu. Szorstkie, lepkie szumy tuż pod nią. Choć drummer nie daje rytmicznej bazy, cała narracja toczy się nad wyraz
dynamicznie, zapalczywie i namiętnie. W dalszej części perkusja włącza się
jednak do gry i rysuje narrację, oliwi tryby maszyny. Trąbka nadal czyści przestrzeń studia. Czwarty epizod
– mały industrial na dobry początek.
Trąbka snuje małe drony, reszta drży, stoi w miejscu i złorzeczy. Gitara
wydobywa się na front, perkusja preparuje na werblu. Ta pierwsza budzi moc
psychodelii, podczas gdy tło skwierczy na przypalonych kablach. Na finał trąbka
jęczy niczym kot, ale nie napotyka na zrozumienie. Co innego perkusja… Piąty
akt – gitara sprzęga się sama ze sobą, trąbka szuka brudu w brzmieniu
(nareszcie!), drummer kreuje
dynamiczną sytuację sceniczną – dobry free
improve z jazzowym drive’em.
Świetny moment! Szósty – gitara brnie bardziej konwencjonalnie, sporo
elektroakustyki w powietrzu, preparacje trąbki i perkusjonalii. Drobny dysonans
estetyczny – zdaje się, że ciekawiej dzieje się w obszarze elektroniki, niż akustyki.
Ostatni epizod startuje w poziomu werbla i talerzy. Niebanalna trąbka, trochę
mantry i rockowego szlifu ze strony gitary. Pogłos zza światów. Muzycy zdają
się porzucać elektroniczne inkrustacje, ale to nie jest chyba najtrafniejszy
wybór. Płyta kończy się w nieco zbyt oczywisty sposób, jakby Travassos dostał
przedwcześnie wolne. Na wybrzmieniu trąbka czyni jednak samo dobro.
*) port. w fazie
intensywnego wzrostu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz