czwartek, 29 listopada 2018

Luis Lopes em fase de forte crescimento*)! With Julien Desprez and Big Bold Back Bone!


Rok 2018 dużymi krokami zbliża się już do swego zasłużonego końca. Nadchodzi czas podsumowań, upiornych list the best of the year i innych tego typu zawodów na cierpliwość muzyków i wydawców, czy aby na pewno, ktoś zauważył nas w ciągu minionych dwunastu miesięcy.

Rok 2018 po raz kolejny udowodnia, iż muzycy improwizujący z naszej ulubionej Portugalii mają się naprawdę doskonale. Rodrigo Amado, swoim amerykańskim kwartetem, wszedł już na prawdziwy free jazzowy piedestał. Świetny rok odnotowuje Luis Vicente, o czym donosił Pan Redaktor na swoim profilu najpopularniejszego w galaktyce portalu społecznościowego (obok doskonałych płyt, także dalece spektakularna trasa koncertowa dwóch triów w naszym pięknym kraju!). Nie próżnują Goncalo Almeida (ten także na polu noise’ rocka!), Susana Santos Silva, czy Pedro Sousa i Gabriel Ferrandini. Do zacnego grona beneficjentów roku 2018 nie sposób nie zaliczyć brazylijskiego rezydenta podlizbońskiej Sintry, Yedo Gibsona. W ramach nepotycznego lansu, warto zauważyć, iż większość z w/w muzyków wydała w tym roku płyty w ramach serii wydawniczej Spontaneous Music Tribune i Multikulti Project.

Wreszcie, niewspomniany dziś jeszcze, gitarzysta z Lizbony Luis Lopes. O doskonałym nagraniu Lisbon Freedom Unit pisaliśmy na tych łamach parę tygodni temu (look here!). Rok bieżący przyniósł także inne, niemniej wyśmienite realizacje tego muzyka. Dziś nad trzema z nich dogłębnie zawiesimy nasze uszy i oczy. Jedna, co prawda ma w dacie wydania rok 2017, ale tak silnie łączy się z inną, wydaną już obecnie (ta sama sesja nagraniowa), iż śmiało uchodzić może za smakowitą świeżynkę.




Boa Tarde! Dzień Dobry!

Zaczynamy od ognistego duetu gitar elektrycznych! Lopesowi w lizbońskim studiu Namouche towarzyszy Julien Desprez, muzyk francuski, którego winniśmy kojarzyć choćby z doskonałym trio Tournesol. Efekt pracy, jaka miała miejsce w sierpniu 2016 roku, poznamy dzięki czarnemu krążkowi Boa Tarde (Shhpuma Records, 2018). Cztery swobodne improwizacje z tytułami (imiona kobiece) trwają około 43 minut.

Opowieść zaczyna się w oparach dość skromnego ambientu, generowanego przez jęki amplifikowanych strun. Płynna, trwająca narracja dwóch postawnych gitar, klimat dzwonów rurowych. Skupienie, kreatywna powolność, w tle strzępy cichego noise’u. Ta historia ślimaczo się pętli, ale sukcesywnie narasta. Trochę rockowych skojarzeń, jeśli chodzi o brzmienie obu wioseł. Późne Velvet Underground, wczesne Sonic Youth, jeśli pytacie o szczegóły. 8 minuta podkreśla ów charakter narracji – kilka rockowych, zmutowanych riffów z lewej flanki. Atmosfera zaczyna delikatnie wrzeć, a muzycy robią śmiały krok w kierunku estetyki noise. Na wybrzmieniu grzmiący, szary ambient, lekko podlany psychodelią. Urocze! Na finał pierwszej strony winyla, kilkuminutowe, na poły rockowe encore. Błyskotki z rozgrzanego pieca, świst pary, swąd industrial, plastry hałasu. Instynkt wytrawnego recenzenta podpowiada, iż najprawdopodobniej za lewą flankę odpowiada temperamentny Desprez.

Po wywróceniu krążka, trafiamy na kolejne opiłki noise’u, znów silniejsze z lewej strony. Błyskotliwe, zwinne, niebanalne pasaże dobrych dźwięków. Prawdziwy popis obu gitarzystów! Lopes łapie kontakt na meta poziomie, ale brnie w narrację nieco mniej agresywnie, bardziej nastawiony jest na budowanie struktury. Piece grzewcze buzują i idą niemal w elektro – świdry, sprzężenia, meta koniunkcje, siła halucynogenów. Innymi słowy – pełne spektrum gitarowej ornamentyki z prądem. Brawo! Ta eskalacja szczególnie wartościowa jest między 7 a 10 minutą nagrania. Potem pojawia się delikatnie sugerowany rytm, tuż spod powierzchni strun. Dwa pasma gitar płyną w sonicznej symbiozie, tak zawarte, iż trudno chwilami wskazać źródła dźwięków. No i jakże pięknie wybrzmiewają – zielony i niebieski ambient przenikają się wzajemnie. Mały świderek w ramach resume fragmentu. Ostatni odcinek tej barwnej opowieści rodzi się ponownie w klimatach godnych gitary Thurstona Moore’a. Masywne drżenie, siła amplifikacji, zgrzyt przetworników gitarowych, fuzja mocy i wyobraźni. Kosmiczna otchłań brzmienia w służbie improwizacji. Muzycy wpadają w torsje i konwulsje, pulsują, brną po kolana w lepkim noise’ie. Meta narracja, gęsta niczym sceny wyrwane z Dzikości Serca. Oj, słuchaj tego głośno! Na ostatniej prostej historia toczy się już na spalonej ziemi. Szum wieńczy płytę.




Immerge and Emerge! Zanurzanie i Wynurzanie!

Na osi czasu cofamy się o kilka miesięcy. Dokładnie do dwóch ostatnich dni listopada 2015 roku. Znów Namouche Studios, a w nim czwórka muzyków, która funkcjonuje pod nazwą własną Big Bold Back Bone: Luis Lopes – gitara elektryczna i obiekty, Travassos – elektronika, Marco Von Orelli – trąbka (także slide), Sheldon Suter – perkusja preparowana. Dwaj pierwsi reprezentują, co oczywiste, Portugalię, dwaj pozostali Szwajcarię. Rejestrują kilometry muzyki, która trafia na dwa kompaktowe krążki. Długa, jednotraktowa improwizacja Immerge wypełni płytę In Search Of The Emerging Species (Shhpuma Records, 2017), zaś siedem nieco krótszych dostaniemy dzięki wydawnictwu Emerge (Wide Ear Records, 2018). Czas trwania każdego CD, to około 43 minuty z sekundami.

By rozpocząć podróż w poszukiwaniu wynurzających się fragmentów, musimy się najpierw zanurzyć. Swobodna improwizacja (nazwana z powodów merkantylnych kompozycją) zaczyna się w oparach dźwięków, które przypominają smyczek oparty o struny kontrabasu. Ale to złudzenie, takiego instrumentu wszak nie ma w studiu nagraniowym. Obok rezonujące talerze, cykady z tuby trąbki, ledwo słyszalne ślady elektroniki, wreszcie struny gitary gotowe na wszystko, ale na razie pozostające w stanie delikatnego odrętwienia. Po kilkudziesięciu sekundach te ostatnie dają jednak o sobie znać – szorstka, suwnicowa narracja nosząca znamiona sonorystyczne. Brawo! Opowieść robi się gęsta, płynie posuwistymi krokami. Dobry, konkretny, precyzyjny drummer - dzwonki, powierzchnie płaskie i dobrze dokręcone śruby. Lopes na boku głaszcze struny. Tło skrzy się pod Travassosem. W 9 minucie gitara zwinnie repetuje, ciekawie kreując strukturę całej opowieści. Trąbka sonoryzuje, jest sucha i dociekliwa. Mała, molekularna przygoda elektroakustyczna ze zdecydowana przewagą akustyki. W 13 minucie narracja łyka kolejne porcje przestrzeni, szumi i delikatnie skwierczy. Pogłos, trzaski i dramaturgiczny rwetes. Na tak bystrym tle rodzi się drobiazgowa ekspozycja Lopesa – jakby muzyk zrywał strunę po strunie, czyniąc to wszakże z gracją baletnicy. Narracja z akcentami minimalistyki, z dalekim, bardzo plastycznym tłem elektroniki. Ta ostatnia przed 20 minutą ciekawie pulsuje, a potem stapia się z gitarowym ambientem i dźwiękami ponownie sugerującymi obecność smyczka na kontrabasie. Bardzo aktywny na początku drummer, tym razem tonie w preparacjach i bliżej mu do wyczynów Travassosa, niż Lopesa i Orelli’ego. Świetna improwizacja, w trakcie której co raz częściej gubimy źródła dźwięku! Precyzyjna dramaturgia całości, przemyślane zmiany akcji, płynne, ale nieśpieszne reakcje (czyżby akcenty predefinicji procesu improwizacji?). 26 minuta przynosi mikro hałasy wprost z gryfu gitary, zapewne także z innych, bliżej nierozpoznanych przedmiotów. Narracja zdaje się być coraz bogatsza, a nowych dźwięków wciąż przybywa. Po 30 minucie kolejna bystra gra Lopesa, choć tym razem w bardziej konwencjonalnej stylistyce. Tło zaś skwierczy, pulsuje, szuka zaczepki, stąpa po kruchym lodzie. A na finał ballady, znów moc sonicznych nieoczywistości. Budzi się perkusja, pozostałe instrumentu także aktywizują swoje poczynania (świetna ekspozycja trąbki!). Jest i wyimaginowany smyczek, teraz zapewne na gryfie gitary. Ostatnie tchnienie narracji wydaje perkusyjna stopa. Brawo!




Czas na wynurzenie! Tu, czynione w siedmiu odcinkach. Sceneria startu jest następująca – niskie drony, mała trąbka z czystym brzmieniem, szumy, stopa perkusji, spokojny, nieinwazyjny flow narracji. Wyższy dron, tuż potem, rodzi się na gryfie gitary. Dźwięki sączą się, niczym ciepła krew z jeszcze żywego trupa. Urocze, konsekwentne, masywne. Akt drugi – gitarowe, metaliczne, molekularne intro. Wsparcie idzie wprost z kabli, meta zachowania trąbki i perkusji. Milknące syczenie, dotyk werbla. Stylowa narracja in extenso. Trzeci fragment wzbudza dubowo brzmiąca gitara. Trąbka nieśmiało spogląda w kierunku historii jazzu. Szorstkie, lepkie szumy tuż pod nią. Choć drummer nie daje rytmicznej bazy, cała narracja toczy się nad wyraz dynamicznie, zapalczywie i namiętnie. W dalszej części perkusja włącza się jednak do gry i rysuje narrację, oliwi tryby maszyny. Trąbka nadal czyści przestrzeń studia. Czwarty epizod – mały industrial na dobry początek. Trąbka snuje małe drony, reszta drży, stoi w miejscu i złorzeczy. Gitara wydobywa się na front, perkusja preparuje na werblu. Ta pierwsza budzi moc psychodelii, podczas gdy tło skwierczy na przypalonych kablach. Na finał trąbka jęczy niczym kot, ale nie napotyka na zrozumienie. Co innego perkusja… Piąty akt – gitara sprzęga się sama ze sobą, trąbka szuka brudu w brzmieniu (nareszcie!), drummer kreuje dynamiczną sytuację sceniczną – dobry free improve z jazzowym drive’em. Świetny moment! Szósty – gitara brnie bardziej konwencjonalnie, sporo elektroakustyki w powietrzu, preparacje trąbki i perkusjonalii. Drobny dysonans estetyczny – zdaje się, że ciekawiej dzieje się w obszarze elektroniki, niż akustyki. Ostatni epizod startuje w poziomu werbla i talerzy. Niebanalna trąbka, trochę mantry i rockowego szlifu ze strony gitary. Pogłos zza światów. Muzycy zdają się porzucać elektroniczne inkrustacje, ale to nie jest chyba najtrafniejszy wybór. Płyta kończy się w nieco zbyt oczywisty sposób, jakby Travassos dostał przedwcześnie wolne. Na wybrzmieniu trąbka czyni jednak samo dobro.


*) port. w fazie intensywnego wzrostu



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz