Uważni Czytelnicy Trybuny
być może pamiętają tę historię. Niedzielne, czerwcowe popołudnie dwa lata temu,
naród szykuje się do oglądania kolejnego meczu naszych lokalnych kopaczy na
ważnej imprezie mistrzowskiej, a redakcja, wbrew owczemu pędowi, dociera do
Wrocławia na koncert. Przed nim, przy dobrze schłodzonym piwie, dwóch
angielskich dżentelmenów ożywczo dyskutuje, kreśląc bliżej nieokreślone bohomazy na dużej karcie papieru z
pięciolinią. Trzy godziny później, zapewne także dzięki tejże wymianie
poglądów, grają genialną improwizację w duecie dla kilku widzów, którzy bez
trudu pomieścili się w pierwszym rzędzie sali koncertowej.
Alex Ward i Dominic Lash - bohaterowie tej historii - dziś
przed nami w dwóch odsłonach. Najpierw bardzo świeże spotkanie z weteranem
brytyjskiego free impro/ free jazz, potem zaś nieco starsze nagranie w
kwartecie, poczynione z dwoma muzykami z Francji, mało znane, dostępne tylko
elektronicznie. Oba wszakże tytuły, poza faktem, iż są wspólnym
przedsięwzięciem artystycznym Alexa i Dominica, mają jeszcze jedną wspólną
cechę - są doprawdy wyśmienite!
Terry Day/
Dominic Lash/ Alex Ward Midnight
And Below (Iluso Records, CD 2019)
London School Of Sound, koniec listopada 2015 roku: Alex
Ward (gitara elektryczna, klarnet), Dominic Lash (kontrabas) i wymieniony, jako
pierwszy na okładce płyty, Terry Day (instrumenty perkusyjne). Pięć dalece
swobodnych improwizacji z tytułami – 46 minut i 36 sekund.
Początek płyty wyznaczają dźwięki dobywane ze wszystkich
instrumentów jednocześnie. Oniryczna gitara z prądem, smyczek muskający struny
kontrabasu, bogate perkusjonalia. Muzycy grają krótkie frazy, dobrze na siebie
reagują, wchodzą w drobne spięcia dramaturgiczne. Gitara wpada w pierwszą kipiel
już po stu sekundach. Odcinek pierwszy, który nie trwa dłużej niż cztery
minuty, jest gęsty od dźwięków. Epizod drugi (dla odmiany najdłuższy na płycie)
rozpoczyna spokojny klarnet i drżący kontrabas. Płynną w duecie i patrzą sobie
głęboko w oczy, a smyk zdaje się jeść klarnetowi prosto z tuby. Po chwili
podłącza się zwinny, precyzyjny drumming. Day zawsze trafia w punkt, nie stroni też od
skromnych preparacji. Lash gra arco i
pizzicato niemal jednocześnie.
Klarnet Warda kontrapunktuje po sapersku. Akcja goni akcję, mała eskalacja tuż
za inną małą eskalacją – kiść soczystych pomarańczy. Po 8 minucie muzycy
schodzą piętro niżej i oddają się preparacjom dźwięków z uwagą godną lepszej
sprawy – mistrzowskie uspokojenie! Powrót do dynamicznej ekspozycji równie
błyskotliwy – doskonały klarnet płynie wraz ze smyczkiem po gorących już
strunach kontrabasu. Potem krótki epizod solo Lasha, przy wsparciu Daya,
wreszcie piękne, zmysłowe wybrzmiewanie samego klarnetu. Brawo!
Przed nami utwór nieparzysty, zatem powraca gitara. Nim
jednak wyda pierwszy dźwięk, duo partnerów - struny kontrabasu rezonują, small drumming akcentuje rosnące
napięcie. Wejście do gry gitary, czynione ewidentnie z zamiarem imitowania
dźwięku kontrabasu. Narracja skrzy się galerią tajemniczych fonii – pięknie
narastają i gęstnieją, aż po stan stały. Gitara lśni, kontrabas drży, perkusja
piętrzy się i eskaluje. Improwizacja toczy się od ciszy do hałasu i z powrotem
– emocjonalny rollercaster! Szczypta
chropowatych powierzchni, znów doskonała komunikacja. Świetna dyspozycja dnia
Terry Daya, jedna z najbardziej intensywnych płyt w jego wykonaniu, jakie zna
recenzent. Na finał odcinka, free jazzowy pokaz mocy i równie stylowe
stopowanie. Czwarta improwizacja zaczyna się na strunach kontrabasu, szarpanych
i wyginanych. Klarnet cicho skowycze, werbel głaskany jest krawędzią dłoni.
Talerze, ludzki głos, szmer ciszy. Po chwili klarnet i kontrabas znów gadają
jak starzy kumple, a perkusja scala ich wywody w jeden potok świadomości. Lash
czyni prawdziwe cuda na gryfie, trudno powiedzieć, czym dokładnie wydaje te
niebywałe dźwięki. Recenzent staje na baczność i pilnie zgłasza całe nagranie
na listę najlepszych (jak dotąd) płyt w bieżącym roku. Wreszcie closing track – szmer na strunach
gitary, drżenie talerzy, kontrabas w blokach startowych. Dźwięki wydawane
półgębkiem, kind of search & reflect
z odrobiną przeciągania liny. Traktowany smykiem kontrabas i nabierająca prądu
gitara znów tworzą na poły genialną ekspozycję. Imitacje i frazy grane w punkt.
Lash naprzemiennie arco i pizzicato. Techniczne fajerwerki,
wodotryski kreacji. A dzisiejszy mistrz drugiego planu, Day, nie traci choćby
sekundy. Jest tuż obok, komentuje i stymuluje. Na sam już finał prawdziwie free
rockowa pogoń za szczęściem. Gaszenie płomienia na stygnącym smyczku jeszcze
piękniejsze!
Alex Ward/
Dominic Lash/ Emmanuel Cremer/ Lionel Garcin
AJMiLIVE #15 (AJMiLIVE, DL 2016)
Francuska seria koncertowa, jaka odbywa się zapewne
cyklicznie w miejscu zwanym AJMi - La Manutention
(Marsylia), odcinek piętnasty. Obok naszych bohaterów (Alex, tylko klarnet),
dwójka lokalnych muzyków - Emmanuel Cremer na wiolonczeli (a raczej jej mutacji
zwanej violoncelle) oraz Lionel
Garcin na saksofonach (głównie sopranowym, czasami także altowym, o ile ucho
recenzenta nie jest zawodne). Dwie improwizacje, łącznie niespełna 35 minut,
które miały miejsce pod koniec maja 2015 roku.
Śmiało wkraczamy w świat improwizowanej kameralistyki i poza
skończoną liczbą ulotnych chwil, pozostaniemy w nim przez cały koncert. Ów
dygotliwy chamber music bywa zwinny,
także zaczepny, lubi wchodzić w interakcje, dyskutować, nawet pyskować. Ciekawy
układ przestrzenno-dźwiękowy - dwa dęciaki
vs. dwa strunowce. Dramaturgicznie sytuacja sceniczna zdaje się
być niezwykle frapująca. I tak jest zaiste od pierwszej do ostatniej minuty.
Klarnet śpiewny, dynamiczny, często wchodzi w obszar niemal free jazzowej
erupcji. Pod tym względem w niczym nie ustępuje mu saksofon. Kontrabas i
wiolonczela niemal bez przerwy ze smykiem na strunach lub pomiędzy nimi.
Narracja toczy się jakby od ściany do ściany. Dłuższe chwile wyciszenia w
opozycji do nieco krótszych eskalacji emocji i hałasu. Niektóre pasaże grane są
jakby unisono, ale mają tak
powykręcane skale i tonacje (raczej nietonacje),
iż nie podejrzewamy muzyków o korzystanie z jakichkolwiek notacji graficznych.
Rodzaj filharmonii po wyjątkowej
ciężkiej i mocno zakrapianej nocy.
W 9 minucie napotykamy na szczyptę barokowej estetyki ze
strony mniejszego strunowca. W tle
podmuchy chłodnego powietrza z tuby klarnetu, drżenie kontrabasu, szelest
saksofonu – piękny moment impro
zadumy! Po chwili walking kontrabasu,
a w tle trzy pasaże zmysłowego chamber.
Kolejnym krokiem muzyków – wejście w obszar otwartego jazzu. Dęciaki umieszczone na flankach wchodzą
w intrygujące interakcje, gdaczą niczym kury na grzędzie.13 minuta przynosi
skrawek ciszy, a po niej start jakby nowej narracji. Na początek dwa
separatywne strumienie dętych dźwięków. Wprost na nie wpada wysoko zestrojona
wiolonczela. Narracja dyszy i prycha, choć sprawia przez moment wrażenie, jakby
toczyła się wg z góry ustalonych wytycznych.
Dyscyplina, rozwaga, improwizacja bez nadmiernych szarż. Z minuty na
minutę flow opowieści misternie
narasta. Spacer wysokim wzgórzem, aż po nieboskłon. Opowieść po chwili pięknie
wybrzmiewa i schodzi na sam dół na dwóch spoconych smykach. Garść molowych
pomruków, a zaraz potem start małej orkiestry dronowej! Raz za razem kajet
recenzenta wypełnia się onomatopejami zachwytu. Po 21 minucie narracja jakby
rodziła się na nowo – klarnet w roli głównej, pobudza innych do życia, parska
urodą i tańczy wokół własnej osi. Po chwili proces narastania jest już udziałem
wszystkich muzyków. Kontrabas w roli maszyny pociągowej! Stacja docelowa – free
jazz! Klarnet i saksofon wchodzą wręcz w zawody, kto mocniej i dosadniej. O
krok od hałasu, kwartet hamuje z niebywałą precyzją. Oba strunowce zmysłowo gaszą płomień.
Drugi set (raczej rodzaj encore)
rodzi się w ciszy sonorystyki i pogorzelisku preparacji. Kind of call & responce. Narracja buduje się powoli, stawiając
coraz głośniejsze stemple dźwięków, jakkolwiek z rozwagą i bez brawury. Znów
kontrabas Lasha ciągnie wagon tłumionej ekspresji, pozornie tylko trzymanej w
ryzach. Na bokach sygnały świadczące o free jazzowych zamiarach. Struktura
opowieści robi się zdecydowanie niekameralna. Strunowce ciągną pod las, dęciaki
prychają na zaciągniętym ręcznym. Zejście w dół, do komnaty doom chamber, w niepokojącej ciszy –
perfekcyjnie! Smyki niczym pędzle abstrakcjonisty, wypełniają przestrzeń
płótna. Saksofon i klarnet ślą drony, które lepią się w napisy końcowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz