Czas na kolejne, po ostatnio recenzowanych nagraniach Dirka
Serriesa, nowości z niemieckiego wydawnictwa Midira Records. Obie omawiane
poniżej płyty premierę mają dokładnie dziś, zatem zasadność wspominania o nich,
właśnie w tym momencie karkołomnych dziejów świata ponowoczesnego, nie wymaga
dodatkowych wyjaśnień.
Otwieramy zatem wrota dark
ambientu, przy okazji na własne potrzeby, odkrywając ważną postać gatunku,
kanadyjskiego gitarzystę, rezydującego w Berlinie, Aidana Bakera. Jego dorobek
artystyczny jest tak przepastny, jak droga lądowa stąd do Władywostoku. Być
może nadejdzie kiedyś moment, by choć rzucić na nią okiem. Póki co, sięgnijmy
po dwa nowe duety Bakera.
Aidan Baker
& Karen Willems Awel (Midira Records,
CD 2019)
Najpierw duet z żywą, improwizującą perkusją, zatem z punktu
widzenia wielbicieli swobodnej wymiany dźwięków, dalece interesujący. Karen
Willems, to perkusistka i perkusjonalistka z Belgii. Nagranie koncertowe z Bochum
(Christuskirche), z lutego 2017 roku,
podzielone na pięć części – łącznie 38 i pół minuty.
Pomruk gitary, mały, delikatny drumming, skromne obcierki, czysta akustyka na pierwszym planie. Po
prawej stronie drży filigranowy dron, główny zaś wątek gitarowy wydaje się być
niezwykle miękki, plastyczny. W narrację
wplata się mocny akcent stopy na bębnie basowym, który złowieszczo grzmi.
Gitara rozbłyska paletami barw, nie unika też, from time to time, bardziej typowego, post-rockowego frazowania.
Jej flow jest spokojny, bez
inklinacji do eskalacji. Wejście w część drugą odbywa się bardzo płynnie –
natężenie mroku na scenie zdaje się narastać, więcej akcentów na talerzach,
subtelne drżenie werbla. Gitarowy dron niemal wisi w powietrzu, stoi nad głową
perkusistki, która nie stroni od cyrkulacyjnych zagrywek – ambient more sad than dark, mimo wszystko. Gdy dron szuka posmaku elektroniki, Karen
zdaje się zamiatać salę koncertową szczoteczkami perkusyjnymi. Bardzo
molekularna ekspozycja. Na starcie trzeciej części perkusja na moment milknie,
zaś dron gitarowy lepi z kurzu elektroakustyczną poświatę, płynąc dalej
spokojnie i konsekwentnie. Narracja delikatnie buduje swoją strukturę – nowe
akcenty z gitary, oniryczne mikro talerze, może nawet miseczki, plamy czynione
stopą. Całość dość tajemniczo narasta, poszczególne warstwy układanki jakby
wpadały we wzajemny rezonans. Posmak całości zdaje się stawać nieco dubowy,
przestrzeń pulsuje i drży. Dodatkowo gitara multiplikuje się, czyniąc cały
fragment koncertu wyjątkowo urokliwym.
Początek czwartej opowieści po ewidentnym klejeniu post-produkcyjnym,
prowadza delikatny dysonans estetyczny. Gitara (gitary?) pomrukuje, szeleści
głuchą ciszą jeszcze bardziej filigranowo, jakby jej dźwięk docierał do nas zza siódmej góry. Drumming toczy się wartkim strumieniem, jakkolwiek odrobinę zbyt
konwencjonalnym, jak na dramaturgię chwili – stopa, werbel, tom, talerz. Gitara
dodaje nowe akcenty - silny pogłos, dubowa przestrzeń, kind of slow trance. Po chwili słyszymy kolejny, już trzeci
strumień gitarowej fonii, serfujący po wysokiej fali i bystrze repetujący. Percussion przypomina lejącą się wodę.
Po ułamku sekundy ciszy, finałowa część spektaklu – gitara przypomina, iż
składa się także ze strun - frazy niemal klasyczne, ale podlane gęstym sosem
ambientu o nieokreślonej barwie. Kołysząca pulsacja, dwa wątki zasadnicze, mały
drumming w dalekim tle. Recenzent na
koniec odnajduje barwę wybrzmiewania: blue ambient
as well!
Aidan Baker
& N Doppellive (Midira
Records, 2CD 2019)
W trakcie eksploracji drugiego duetu Bakera, napotykamy na
tajemniczą postać N, z którą zetknęliśmy się już przy okazji innych nowości
Midiry. Przypominamy zatem, iż ów nieznajomy nazywa się Hellmut Neidhardt, gra
na gitarze, tu także wspomagać się będzie bliżej nieokreśloną elektroniką. Na
podwójnym dysku muzycy pomieścili dwa koncerty - 150316 Hamburg oraz 230316
Wuppertal (ciąg cyfr oznacza datę zaistnienia zjawiska koncertowego).
Koncert hamburski zaczyna się dość specyficznie. Na pierwszym planie słyszymy gwar rozmów, szelest oddechów, bezmiar wyczekiwania na pierwszy
dźwięk. Dwa gitarowe drony nadlatują z oddali, są wyjątkowo spokojne i
nienatarczywe, w niczym nie przypominają zapachu
napalmu o poranku. Trzeba kilkudziesięciu sekund, by strumień ich dźwięków
całkowicie pokrył fonię sali koncertowej. Owe dwa, czyste jak łza, drony budują
swoją ekspozycję dalece nieśpiesznie, wręcz leniwie, niczym dwa tygrysy
wygrzewające się na słońcu. Recenzent ma ochotę zamknąć oczy, odłożyć pióro i
płynąć wraz z nimi. W 10 minucie flow
narracji zostaje wzbogacony o nowe, bardzo molowe pasma. Jedno z nich brzmi
niczym upalona, delikatnie
amplifikowana wiolonczela. Opowieść urokliwie narasta, incydentalnie pokrywając
jeden ze strumieni gitarowych, budujący swoją pozycję dramaturgiczną nie bez
udziału elektroniki, prószem brudu i
szczyptą dekonstrukcji. W 13 minucie pojawiają się nowe mikro drony basowe i
zdają się wgryzać w wyższe partie fonii. Doświadczamy czegoś na kształt
eskalacji – drony łapią powiew noise’owego powietrza, a całość zaczyna
przypominać intensywną burzę piaskową. Harsh
dub post-ambient superpositions! W takiej oto sytuacji scenicznej pojawiają
się dźwięku typowe dla drżących strun akustycznej gitary, które zaskakująco
zwinnie gaszą pożar i tłumią narrację. Piękna, 21 minuta koncertu! W tle być
może słyszymy nawet akcenty paraperkusjonalne! Oniryczny ambient, pasemka
elektroniki, swąd delikatnie przypalonych kabli. Czas na nowy dron – płynie
spokojnie, wręcz chill-outowo,
zdobiony małymi plamami urywanych fraz uderzania przedmiotem o przedmiot.
Recenzent nie może nie docenić walorów akustycznych tego koncertu! Ów
narracyjny slow motion pęcznieje, a w
28 minucie nakłada się na niego brudny, pulsujący, nerwowy dron, który klimatem
przypomina bardziej dramatyczne momenty serialu Twin Peaks! Wyjście z tej
intrygującej wolty stylistycznej odbywa się czystymi, spokojnymi falami
gitarowej ornamentyki. Pogłos na strunach, urokliwa mikrobiologia ambientu! 33
minuta przynosi drobną eskalację – jeden dron jest czysty, drugi silnie
zabrudzony, z akcentami basowymi i mikro sprzężeniami. Finał grzmi mocą
amplifikatorów.
Osiem dni później, inne miejsce, te same instrumenty, ci
sami muzycy – na starcie niemal słodkie, urywane frazy kobieco brzmiącej
gitary, która topi się w repetycji. Druga gitara złapała już porcję prądu, ale
pędzi na scenę z dynamiką żółwia. Kraina ambientowej łagodności kąsa obficie.
Po 8 minucie pierwotna gitara rozpływa się w oleiste pasmo dronowe, dzięki
czemu obie gitary płyną już w kierunku dramaturgicznej nieskończoności. Po
kolejnych czterech minutach obie porcje fonii matowieją i brudzą swoje
brzmienie. Ślady krwi i harshu na obu
gryfach. Siarczysty flow wpada nam
wprost do oczu. Głucha meta
przestrzeń kosmosu. 19 minuta, narracja zaczyna nosić znamiona delikatnego
uspokojenia, jakby motyw gitarowy z początkowej fazy koncertu niespodziewanie
powracał. Jest wszakże wyjątkowo subtelny, niemal romantyczny i ckliwy. Piękno
zaniechania, oniryzm bezwarunkowej niemal akustyki. 26 minuta i hamulec jest zaciągany po raz kolejny – muzycy wydają się poszukiwać nowej ścieżki
rozwoju dla swojej opowieści. Więcej mroku, tajemniczości, transcendencji. 30
minuta, to niemal dotknięcie jęzora ciszy. Rodzą się nowe drony, na poły
relaksacyjne, ale wyjątkowo urocze w odbiorze. Pojawia się akcent
perkusjonalny, ale zatopiony w chmurze czerstwego ambientu. Na sam finał drony
delikatnie narastają. Ostatnia prosta jest dalece ekscytująca, epicka,
bezwymiarowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz