Najwybitniejszy kataloński muzyk improwizujący, pianista
Agustí Fernández, nie wymaga na tych łamach jakichkolwiek rekomendacji.
Śledzimy jego dokonania na bieżąco, nie kryjemy naszych niewyczerpalnych
zasobów zachwytu nad dźwiękami, jakie tworzy muzyk.
Przeprowadzony niedawno przez redakcję (na potrzeby innej
redakcji) wywiad z muzykiem, stanowiący niejako resume dokonań artysty w roku
2018, dowiódł dość ciekawej tezy, iż Katalończyk wydaje ostatnio swoją muzykę
głównie … w Polsce! Wyliczyliśmy bowiem, iż w roku ubiegłym wydał w kraju nad
Wisłą, Odrą i Wartą aż pięć płyt. Nowy rok nieco zmienił tę optykę. Póki co,
muzyk dostarcza nam nowych wydawnictw, które ukazują się wyłącznie w
Barcelonie, baa, większość w ramach własnego labelu Sirulita Records. Dziś
wszystkie je skrupulatnie omówimy.
Evan Parker/ Agustí Fernández/ Ivo Sans Locations (Vector Sounds, CD 2019)
Zaczynamy od krążka, który z pewnością wzbudza
zainteresowanie w całej improwizującej Europie. Nie pierwsze już spotkanie
pianisty z legendą gatunku, Evanem Parkerem (tu, saksofon tenorowy), także nie
pierwsze z katalońskim perkusistą, przy okazji inicjatorem spotkania, Ivo
Sansem. Studyjna rejestracja z Barcelony sprzed trzech lat, składa się z
siedmiu improwizacji, a trwa 46 i pół minuty.
Płytę otwiera kolektywna introdukcja, pleciona przez bardzo
aktywnego perkusistę, lekko wycofanego, nastawionego na minimalizm, pianistę i
rozprowadzającego soczyste frazy tenorzystę, którego brzmienie i sposób
artykulacji dźwięków nie sposób pomylić z czymkolwiek. Narracja z pozoru wydaje
się dość spokojna, ale w samym jej wnętrzu aż gotuje się od emocji, jakie mogą
mieć miejsce w dalszej części nagrania. Mocne, czarne akordy piana i twarda,
delikatnie przesterowana stopa bębna basowego tworzą ciekawą bazę dla
rozkręcającego się saksofonu. Druga improwizacja bardziej akcentuje preparowany
fortepian, który wspierany jest aktywnym szczotkowaniem werbla. Evan płynie
obok stosunkowo krótkimi frazami. Nic nowego – samo piękno! Flow ciągnie się ku górze, głównie
wszakże dzięki kreatywności Agustiego. Muzycy, póki co, częściej szukają zadumy
niż odnajdują pretekst do soczystej eskalacji. I jakże są w tym dobrzy! Trzecia
opowieść skrzy się perkusjonalnymi ornamentami, za które odpowiada zarówno Ivo,
jak i Agusti. Subtelny tenorzysta nie pozostaje bez reakcji. Po chwili wstępu –
cała trójka rusza po swoje! Perkusja nieco separatywna, świetnie wszakże
stymulująca dynamikę ekspozycji, zaś piano i tenor, jak kompulsywne, zrośnięte
ze sobą, dwugłowe ciało.
Czwartą improwizację rozpoczyna duet tych właśnie głów! Sans
wchodzi po czasie i nie stroni od … swingu! Piano z klawisza, moc jazzowych
pomysłów, as kindly free jazz!
Stadium galopu muzycy osiągają w mgnieniu oka i czynią ten epizod nie dość, że
najdłuższym na płycie, to jeszcze najbardziej ognistym. W 8 minucie perełka –
krótkie, ale zmysłowe, cyrkulacyjne solo Parkera. Po powrocie do formuły tria,
wyważona narracja, nastawiona na gaszenie płomienia. Piąty fragment trzyma
klimat finału części poprzedniej. Preparacje blisko podłogi, suche powietrze z
tuby saksofonu i rezonujące talerze. Tuż potem, już w ramach części szóstej, sticky drumming, very deep piano and dancing
tenor! Moc kolektywnych zadziorów, intensywność komunikatu dźwiękowego!
Brawo! Wreszcie finał, zmysłowy rozchodniaczek.
Cool jazzowa woń zakończenia. Styl, klasa, estetyczna wyrazistość – ciepły
tembr tenoru, klasycyzujące piano i rezonujące, wyższe partie zestawu
perkusyjnego.
Agustí
Fernández/ Joe Morris/ Charmaine Lee Magma (Sirulita, CD 2019)
Pozostajemy w formule tria, albowiem, jak twierdzi nasz
dzisiejszy bohater, to optymalne zestawienie dla swobodnej improwizacji, wszak
człowiek ma tylko …dwoje uszu do słuchania. Gitarzysta Joe Morris nie wymaga
specjalnej introdukcji, co innego Charmaine Lee, pochodząca z Australii
improwizatorka, która używa głosu w dalece nieszablonowy sposób. Jeśli chodzi o
nią, pewni możemy być tylko jednego – nie śpiewa! Muzyka powstała w słynnym Firehose 12, latem ubiegłego roku. Pięć
improwizacji trwa 40 minut i kilkadziesiąt sekund.
Na lewej flance fortepian w stanie permanentnej preparacji
(jeśli Agusti w trakcie całego nagrania choć raz uderzył w klawiaturę, to z
pewnością uczynił to przez przypadek), zwinna, szybka, sucha, zapętlona gitara
na flance prawej, po środku zaś wyjątkowo elokwentne gardło, które zdaje się
nie mieć jakichkolwiek ograniczeń w zakresie kreowania fonii. Gęsta sieć narracji, kind of instant improvisation, like
full acoustic live proccesing. Moc dźwięków trudnych do
zdefiniowania i umiejscowienia w przestrzeni nagrania, choć jednego możemy być
pewni – wiele z nich nie pochodzi od fortepianu i gitary. Pani Lee, raz niczym
mały kotek na tylnych łapkach, innym razem groźna i zdolna do wszystkiego tygrysica.
Dźwięki, które wydaje z siebie są nie mniej groźne niż preparacje jej starszych
kolegów. Bywają także powabne i istotnie zalotne. Czasami brzmią niczym skowyt
naprawdę złej czarownicy. Przypominają akustyczne obiekty, które tworzą fonię w
samym środku przełyku . Pierwszy odcinek mija szybko w gęstwinie intensywnych
dźwięków. Drugi rodzi się na samym dnie pudła rezonansowego piana. Struny
gitary jęczą pod ciężarem masywnych dłoni muzyka. Spokojny, wyważony flow … szalonych preparacji. Lee poddaje
swoje struny głosowe także temu zacnemu procesowi. Opowieść pięknie gęstnieje,
dynamizuje się, inspirowana przyspieszonym oddechem tej ostatniej.
Trzecia bajka, i znów na wejściu Agusti preparuje piano od
samego dołu. Szeleszczący oddech Charmaine, który brzmi niczym garść
elektroakustycznego popiołu. Rezonująca gitara Joe z małym prądem, w strachu
przed postępującą ciszą. Głos strapionej kobiety, drżący bez nadmiernej
bojaźni. Woda bulgocząca w przełyku, blask pojedynczych strun i dron gitarowego
mini przesteru. Narracja czyniona w gęstym mroku, z minuty na minutę, wyłania
się na powierzchnię. Delicate sound of industrial – notuje obcojęzyczny recenzent - drone and blue ambient, kind of post
electro-acoustic non-music. Epicka drama snuta ze szczegółów lepi
się w Magmę.
Czwarty epizod budują jedynie Agusti i Charmaine – znów moc
soczystych preparacji zdewastowanego piano, obok dźwięk przełykanej śliny,
bukiet szeleszczących migdałków – żywa elektroakustyka tuż u nasady gardła.
Jakże piękny dialog z wyjątkowo głębokim brzmieniem fortepianu. Te ostatnie
grzmi i łomoce, głos tuż obok buduje misterną sieć fonicznych połączeń. W 5
minucie opowieść nabiera mocy i osiąga intensywność porównywalną z początkiem
nagrania. Tłumienie zaś odbywa się na czystych strunach, które zdają się lepić
w suchy ambient. Głos wchodzi w zwarcie – garść wzajemnych imitacji odnajduje
ostatni dźwięk. Piąta, finałowa historia, rozpoczyna się kolektywnie, we troje,
zdaje się być nieco zawieszona w czasie, rytualnie trwa. Szorowaniu strun obu
instrumentów towarzyszy zmysłowe pogwizdywanie. Narracja dobrze się zazębia –
akcje i reakcje. Skakanie po rozżarzonym palenisku – finałowa dawka dobrego
hałasu! Uroda surowej akustyki. Na finał ostateczny Lee zalotnie podśpiewuje, a
Fernandez i Morris głaskają struny z zadowoleniem.
Axel Dörner
& Agustí Fernández Palynology
(Sirulita, CD 2019)
W dzisiejszej opowieści, poświęconej nowościom wydawniczych
Fernandeza, porzucamy nagrania … nowe. Przed nami blok aż czterech płyt, które
zawierają nagrania powstałe w ubiegłej dekadzie, baa, jedno nawet w ubiegłym
wieku. Zaczynamy od duetu: Axel Dörner – trąbka i elektronika, Agustí Fernández
– fortepian. Nagranie studyjne z Barcelony, z roku 2001. Trzy improwizacje, 49
minut i 33 sekundy.
Badania palinologiczne
rozpoczyna dźwięk dotkliwie preparowanego fortepianu, powstającego przy wtórze
trębackich dekonstrukcji czasu i przestrzeni. Już sam początek nagrania jest
niezwykle intensywny i fonicznie dosadny. Trębacz nie dość, że preparuje
dźwięk, to wręcz uprawia coś na kształt plądrofonii. W wymiarze akustycznym
płyta staje się niemal natychmiast sporym wyzwaniem dla odbiorcy i jego
narządów słuchu. Zgiełk, masywny hałas, rwane, rozszarpywane porcje
zdeformowanej fonii. Brzmienie samej trąbki zdaje się ginąć w otchłani
elektroakustycznych aktywności Niemca. Katalończyk, dla przeciwwagi,
koncentruje się na swoim ulubionym deep prepare. On też jednak traktuje struny
wielkiego instrumentu z atencją godną grubszej sprawy. Muzycy cierpliwe i
konsekwentnie brną w coś, co moglibyśmy, posiłkując się językiem Szekspira,
nazwać broken power post-acoustic music,
zdobione masywnymi połaciami harshowego
szumu analogowej elektroniki. W połowie pierwszej improwizacji, muzycy
proponują drobny fragment ciszy, jakby zdawali sobie sprawę, jaki los nam
zgotowali. Dźwięk trąbki powraca samym dnem wentyli, struny piana poddawane są
delikatnej polerce - kind of music after.
Na finał tej challange’owej podróży
muzycy wchodzą w silniejsze interakcje, koncertują się na bardziej akustycznych
preparacjach, czym sprawiają recenzentowi niekłamaną radość.
Część druga, to nie ostatnia na krążku Palynology wolta stylistyczna. Trąbka płynie spokojnym, ale bardzo
niskim dźwiękiem, piano podobnie – bukiet post akustycznych fake sounds staje się naszym niemal
wymarzonym udziałem. Szumiąca cisza suchego ambientu wypełnia kosmos studia
nagraniowego. Pasma dronów, nadaktywne skupienie na niuansach brzmieniowych.
Szum wilgotnych wentyli w opozycji do rytmicznego wygładzania glazury strun
fortepianu. Elektroakustyka, tym razem bez prądu. Dziesięciominutowa
improwizacja mija w ułamku sekundy.
Najdłuższa, trzecia opowieść, mocą masywnych pasm fonii,
zlewa się na samym starcie w jeden jakże piękny strumień dźwiękowy. Początkowo
budowany on jest szumem permanentnie eskalujących się dźwięków trąbki, w
dalszej części bazujący głównie na niebywałym, od pierwszej do ostatniej
minuty, dynamicznym pasażu piana wprost z klawiatury. Flow narracji już po paru chwilach lepi się w gęsty dron, który
żyje, pulsuje i gna na złamanie karku. Mocna, epicka opowieść. W 6 minucie
temperatura improwizacji przekracza już sto stopni, a jej gęstość przypomina
ciekły ołów. Drobne tłumienie płomienia muzycy proponują nam w połowie niemal
20-minutowej improwizacji. Czynią to jedynie po to, by nabrać sił na kolejne
spiętrzenie. Taniec wentyli, orgia wilgotnych od potu klawiszy fortepianu.
Muzycy znów pędzą na skraj! Płyta, która od początku zdaje się być estetycznym
i emocjonalnym rollecasterem, tu
stawia nas w obliczu globalnego zachwytu, a chwile skromnej irytacji, jakie
były naszym udziałem w trakcie pierwszej części, zdają się uciekać w kosmiczny
niebyt. Full acoustic industrial! –
notuje zapocony recenzent. Prawdziwy taniec śmierci – wydaje się, iż Kataloński
pianista nigdy przedtem, ani nigdy potem, nie grał tak intensywnej ekspozycji.
Po 15 minucie strumień klawiszowych dźwięków delikatnie rozlewa się, a trąbka
brzmi niczym akumulatory wysokich mocy. Na finał fortepianowa furia jednak
powraca! Samo gaszenie płomienia jest równie efektowne, jak jego wzniecanie i
wielominutowe utrzymywanie przy życiu. Trębackie wichry towarzyszą nam na
ostatniej prostej.
Trio
Local Trio Local (Sirulita, DL
2019)
Agustí Fernández – fortepian, Joan Saura - sampler oraz Liba
Villavecchia – saksofon tenorowy i sopranowy, czyli Trio Local - zapewne jedna
z ważniejszych formacji muzyki swobodnie improwizowanej, działających w
Katalonii dwie dekady temu. Dzięki wydawnictwu pianisty, dziś możemy poznać aż
trzy ich nagrania. Zaczynamy od tego pierwszego, z marca 1999 roku (osiem
fragmentów, nagranych live w Barcelonie).
Dużo przestrzeni, mocne, rwane frazy piana z klawiatury,
prychanie saksofonu, perkusjonalny sampling
– zwinna, gęsta i swobodna improwizacja, budowana z oddechem stylowej elektroniki.
Od startu dostarcza nam dużo emocji, napięcia wewnętrznego, ale i skupienia,
dbałości o szczegóły. Bystry saksofonista, od pierwszego dźwięku przypominający
najlepsze frazy Evana Parkera (!), mistrzowski pianista i magik okablowania,
poza skończoną liczbą przypadków, rozsądnie dawkujący poziom syntetycznych
dźwięków. Narracja wyrazista, celująca w punkt, ani przez moment nieprzegadana.
Drugi odcinek lekko tłumi emocje – dużo fonii przypominających żywe
perkusjonalia (element charakterystyczny dla Trio Local – wiele dźwięków
preparowanego piano tak silnie zrasta się z samplingiem,
iż precyzyjne wskazanie źródła konkretnego dźwięku bywa niezwykle kłopotliwe).
Bukiet filigranowych abstrakcji, tylko dobre reakcje w grupie, świetna
komunikacja. W trakcie ułamka sekundy muzycy są w stanie wejść na poziom
intensywnej kipieli, by równie szybko przygasnąć w okolicach ciszy. Tu, w 5
minucie, pasaż zmysłowego sopranu – na tym instrumencie Liba zdaje się mniej
przypominać mistrza gatunku z Bristolu. Trzecia opowieść pełna jest mroku
powabnej ciszy – piękna introdukcja Agustiego, czyniona wewnątrz pudła
rezonansowego fortepianu. Oniryczny komentarz sampli – blask niebanalnej
elektroakustyki. Chwilę potem skrzeczące dysze saksofonu skutecznie zapraszają
do skoku w ognistą galopadę. Po 10 minucie tej długiej ekspozycji, jakby nowy
wątek, budowany falą krótkotrwałych fraz. Czwartą opowieść Fernández buduje na
klawiaturze, a towarzyszą mu tańczący sampling
i garść powietrza z tuby. Przejście do piątej historii, pełnej emocji,
niezwykle zwinne - kolejny dowód na dramaturgiczną maestrię tria. Od ognia do
ciszy, od ciszy po ogień. Odrobina posmaku chamber
music, a po chwili, z inspiracji samplera, dynamiczne poszukiwanie
zakończenia.
Szósta pieśń wyrasta z samego dna tuby i szumiących kabli.
Krople rosy na klawiaturze, połysk strun i samplowane echo, które na finał parę
razy uderzy w fanfary. Siódma część stawia na urodę pojedynczych dźwięków –
ciepły tenor, garść elektrowstrząsów. Duża amplituda zmian nie pozwala na choćby
chwilę nieuwagi – znów ogniste pasaże, niemal burza z piorunami. No i sam finał
płyty, dwu i pół minutowe zwieńczenie – bukiet dźwięków wszelakich, zmysłowe
preparacje saksofonu, pocałunki z ciszą.
Trio Local Trio
Local+ (Sirulita, DL 2019)
Z Lokalnym Triem
spotykamy się ponownie po upływie dwóch lat (studio w Barcelonie, wrzesień
2001). Rejestracja, która po roku trafiła nawet na płytę (zatem teraz mamy
reedycję), poczyniona została – zgodnie z tytułem – w rozbudowanym składzie.
Trzem znanym już nam muzykom towarzyszą: perkusjonalista Lê Quan Ninh (pierwszy i
ostatni fragment) oraz kontrabasiści Peter Jacquemyn (trzeci), John Edwards
(piąty i szósty) i David Chiesa (ósmy). Łącznie aż dziesięć swobodnych
improwizacji, 63 minuty i 56 sekund.
Rozszerzoną wersję tria poznajemy przy udziale
perkusjonalisty. Wprowadzenie do opowieści jest dalece nieśpieszne – ciepły
tenor, czarne klawisze, wichry z samplera, wreszcie skromne akcenty percussion. Krok ku dynamice odbywa się
jednak w ułamku sekundy i stan post-noise-industrial
staje się udziałem muzyków. Powrót do ciszy też dzieje się niemal
natychmiastowo. Po chwili, znów kipiel emocji: masywne przepięcia mocy, gęsta
ciecz udanych dźwięków, także błyskotliwe kilkadziesiąt sekund tenoru, który
zdaje się brzmieć nieco mniej po parkerowsku. Druga pieśń, bez gości – głosy i
perkusjonalia z kabli, rwane frazy saksofonu - kolektywna przejażdżka, głównie
wedle wskazówek samplera. Po 120 sekundach - wrzący tygiel, po kolejnych
kilkudziesięciu – mroczna cisza. Piano znów lepi się w preparacjach z
syntetyką. Trzecia część ozdobiona jest kontrabasem, traktowanym dynamicznie
smyczkiem. Piano tym razem z klawisza, dęte plamy i klimat swobodnie
przypalonego chamber. Symbioza gościa
z gospodarzami niemal modelowa – aż pięknie iskrzy. Dynamika nagrania na
krzywej wznoszącej, zdobiona świetnymi interakcjami, a na finał bukiet drone & ambient. Brawo! Kolejna
opowieść znów w wersji saute – rwane,
drobne frazy, parkerowski tenor, nieco nachalny sampling i cisza w roli dramaturgicznego interludium. Pomysłów nie
brakuje muzykom choćby przez moment - kind
of impro contemporary! Znów huśtawka nastrojów, ale wszystko, jak zawsze
dobrze się kończy. Na finał bystre preparacje pianisty i … mniej przyswajalne
wolty z samplera. Tenorzysta jednocześnie gra i pokrzykuje, w ramach wisienki
na torcie.
Piąta i szósta opowieść z dynamicznym i drapieżnym kontrabasem
Edwardsa! Moce piekielne wstępują w muzyków, Agusti wręcz demoluje klawiaturę,
by po kilku minutach przypomnieć sobie jednak o urokach wyważonej sonorystyki.
Dobry moment prawdziwie tygrysiego sopranu (tu Liba znacząco oddala się od
swego gatunkowego pierwowzoru). Na finał tych kilku minut z Brytyjczykiem
kwiecista wymiana dźwięków w estetyce call
& responce. Siódmy odcinek nie może nie być chwilą wytchnienia bez
udziału czwartego muzyka – cisza podmuchów suchego powietrza, blue ambient i plamy z samplera. Masywny
wielodźwięk, to zaś efekt finalny tych z pozoru spokojnych igraszek z foniczną
materią. Czas na ósemkę – znów
kontrabas w ramach międzynarodowego wsparcia – kolektywna, zadziorna, ostro
frazowana improwizacja – strunowiec traktowany techniką pizzicato, z
jednoczesną preparacją (brawo Chiesa!). Krzyk saksofonu, gorące kable, ale i
dramaturgiczna lekkość. Dużo dźwięków, zwarta, głośna narracja – być może
najlepszy fragment płyty! Noise &
Fury! Dziewiąta część, to krótkoterminowy powrót call & responce, czyniony wszakże z dojmującą pikanterią.
Muzycy wzajemnie przekrzykują się, ale nawet w tak dynamicznej sytuacji nic nie
dzieje się przypadkowo. A potem tenor, który znów gada i drummingowa ekspozycja, zapewne przy udziale piana i samplera.
Wreszcie ostatnia opowieść, tym razem z powracającym perkusjonalistą – duże
garście rezonującego powietrza, rozkwitający sampler (znów na granicy
tolerancji akustycznej). Choć żywe instrumenty zdają się przebywać w
defensywnie, nie tracą rezonu, a saksofon sopranowy nawet pozwala sobie na
skromną ekspozycję solową. Ostatni dźwięk przypada w udziale preparującemu
fortepian Agustiemu.
Trio
Local Vitralls (Sirulita, DL
2019)
Trzecia przygoda z Lokalnym Triem, to koncertowe spotkanie
po latach, czyli Sala de Cambra del Palau
de la Música Catalana
w Barcelonie i rok 2009. Jedna opowieść, która trwa niespełna 48 i pół minuty.
Trio w składzie podstawowym.
Spektakl zaczyna się umiarkowanie spokojnie, płynie ciepłym
tembrem saksofonu tenorowego, który dość szybko łapie jednak stylową
zadziorność, fortepianem, które traktowany bywa dość mało subtelnie i brzmi
niczym suwnice fabryczne, wreszcie samplerem, który na wstępie raczej koi
emocje niż je wzbudza. Muzycy, jak to mają w swoim zwyczaju, dobrze na siebie
reagują i toczą improwizację bez zbędnych zakrętów, ani znaków zapytania. Być
może pazury niektórych z nich (zwłaszcza saksofonisty), zdają się po latach być
nieco stępione, ale sam żar narracji nie budzi naszych zastrzeżeń. Nowym
zjawiskiem możemy tu nazwać, incydentalnie występujące, próby kreowania rytmu
przez Saurę, którym towarzyszą syntetyczne fajerwerki.
W 6 minucie muzycy proponują pierwszy poważniejszy stopping – szczypta onirycznego
ambientu, z którego trio bardzo zgrabnie wychodzi na prostą na barkach saksofonu,
niepozbawionego drobin melodii. W dłuższej perspektywie narrację prowadzi
wszakże Fernandez i czyni to oczywiście z mistrzowską precyzją (choćby 12-14
minuta). Po odrobinie mgławej ciszy, muzycy po 19 minucie dobrze wchodzą w free
jazzowy step, a tenor Liby znów
pachnie na kilometr estetyką Evana Parkera. Komentarze samplingu, choć dosadne fonicznie, czynione są z dużą klasą i
dramaturgiczną rozwagą. W połowie koncertu
muzyków dopada chwila wątpliwości i przez moment odrobinę przynudzają w
ulubionej przez niektórych estetyce późnego ECM. Potem znów idą w ostrą kipiel,
co czynią systematycznie, choć niezbyt często w drugiej części koncertu.
Akustyka dużej sali koncertowej nie sprzyja jednak uzyskiwaniu przez każdy z
instrumentów selektywnego brzmienia i całość dynamicznej narracji potrafi
zlewać się w strumień mniej udanych dźwięków. Zdecydowanie zatem ciekawej jest
w partiach granych spokojnie, w skupieniu, w niedalekiej odległości od ciszy.
Duch Parkera powraca po 35 minucie - piano w zwinnej eskalacji świetnie wspiera
saksofonistę, a burzliwy sampling
dodaje smaczku całości. W 40 minucie Agustí prezentuje rozbudowaną ekspozycję
wprost z klawiatury, po czym, pod pełną kontrolą, doprowadza koncert do mocno
wytłumionego finału.
****
Najnowszą kolekcję wydawnictw Sirulita (uwaga! powracamy do
nowych rejestracji!) uzupełnia niespełna siedmiominutowa płyta - duet fortepianowy Agustí Fernández i
Jordina Millà. Nagranie z hiszpańskiej Lleidy, ze stycznia br., nosi tytuł Sicoris
(dostępna w pliku).
Krótkie, ale jakże intensywne spotkanie dwóch ostro
preparujących, tygrysich pianistów! Stosują podobne techniki, mają równie
krwiste temperamenty. Rzucają przedmiotami w struny, gniotą je, miażdżą i
polerują. Grzmoty, kołowrotki, dźwiękowe dewocjonalia! Rezonans, także
modulowany, krzyk przedmiotów i śpiew umęczonych ptaków, tupoczących o pusty
pokład. W samym środku tej miniaturowej perełki fortepianowego free improv muzycy schodzą na poziom
błyszczącej ciszy i snują mikroskopijne porcje fonii o niebywałej urodzie.
Wreszcie piękne, ambientowe wybrzmiewanie – czy to sprawka naprawdę tylko dwóch
w pełni akustycznych fortepianów? Dramatycznie gorąco prosimy o więcej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz