Brytyjski klarnecista i gitarzysta Alex Ward ma na tych łamach stały abonament, a każda jego płyta jest szczegółowo omawiana i niemal w każdym przypadku kwitowana wytryskiem szczerych zachwytów.
W pandemicznych miesiącach artysta przygotował dla nas trzy
nowe ekspozycje – wszystkie duetowe. Każda warta należytej uwagi, trzyma poziom
adekwatny dla większości dokonań Alexa, czyli na ogół … kosmiczny. Realia nowej
rzeczywistości sprawiają, iż dwie z trzech nowości docierają do nas jedynie w
formie plików, ale pierwsza z dziś omawianych – także w formacie CD. Po
wszystkie nagrania możecie sięgnąć (i kupić!!!) na stronie bandcampowej
artysty. Pamiętajcie, by wspierać muzyków w czasach zarazy!
Najpierw Ward zaprezentuje się w duecie z gitarą (sam zagra
tylko na klarnecie), potem w duecie z saksofonem sopranowym lub tenorowym
(zagra na klarnecie i gitarze), wreszcie w duecie z saksofonem altowym (zagra
tylko na gitarze). Enjoy!
(VU) by Pascal Marzan & Alex Ward (CD)
Na początek zapraszamy do londyńskiego Stowaway Studios na odsłuch dwóch sesji nagraniowych – ze stycznia
i marca ubiegłego roku. Alex Ward na klarnecie oraz Pascal Marzan na
10-strunowej, mikrotonalnej gitarze akustycznej zagrają dla nas sześć
swobodnych improwizacji, które potrwają łącznie niemal pełne 69 minut.
Delikatna gitara, łagodny, ale tajemniczy klarnet, budujący
narrację niepozbawioną semickiej nostalgii, to aura otwarcia tej rejestracji. Nerw
nadchodzącej dramaturgii wydaje się być jednak zaszyty niezbyt głęboko. Sieć
dźwięków pleciona jest bardzo precyzyjnie, a po kilku pętlach nabiera już
należytej gęstości. Gitara snuje glissandowe pasaże, klarnet patrzy w niebo i
pięknie śpiewa, modulując swój tembr. W okolicach 6 minuty muzycy na chwilę schodzą
w obszar ciszy zupełnej, po czym zaczynają kreować nowy wątek improwizacji z
drobiazgów i filigranowych ochłapów dźwięku. Całość ma bystrą dramaturgię i
wyjątkowo smakowite, akustyczne brzmienie. Na finał części muzycy dorzucają
garść ekspresji, dobrego mięcha free
impro. Druga historia budzi się do życia przy swawolnych łkaniach obu
instrumentów. Flow ciągnie ku górze
klarnet, gitara buduje zaś background rytmicznymi
frazami … post-flamenco. Dużo
powietrza, zadumy i kameralistycznego niepokoju. Na koniec – to już tradycja? –
kilka bardziej dynamicznych przebiegów.
Kolejna improwizacja wycieka spod pięknie rozbrzmiewających
strun gitary. Klarnet jest tuż obok, wije się wokół nich, niczym jadowity wąż.
Ballada, która w połowie 5 minuty nabiera intrygującej dynamiki. Opowieść jest
bardzo efektowna pod względem brzmieniowym, stanowczo uwypukla także kosmiczną
jakość warsztatu obu muzyków, którzy nawet w galopie nie tracą nic ze swej
precyzji. W drugiej części klarnet wpada w czeluść małego drona, preparuje dźwięki,
a gitara syczy w tle meta akordami. W
czwartej improwizacji muzycy od pierwszej sekundy stawiają na dynamikę i
ekspresję. Nie stronią wszakże od drobnych preparacji, które czynione w żwawym tempie
wydają się być jeszcze bardziej atrakcyjne dla ucha odbiorcy. W połowie kilkunastominutowej
narracji muzycy schodzą w obszar ciszy, ale wcale nie tracą dynamiki (brawo!). Gdy
ostatecznie zwolnią, klarnet zaczyna śpiewać, a gitara pulsować echem i
pogłosem. Beauty slow motion doczeka
się wszakże … dynamicznego zakończenia!
Piąta opowieść stawia na delikatność, przestrzeń, smukłe
preparacje, liczenie strun i garść innych, onirycznych, jakże tajemniczych
fraz. Muzycy równie szybko wchodzą w tryb dynamiczny, jak i zmysłowo zwalniają.
Czasami efekt tłumienia emocji zamienia się w czerstwy szum (brawo!), innym
razem kończy się suchym galopem. Zakończenie odcinka – tradycja! – stawia na
dynamikę i niemal cyrkowe preparacje ze strony obu instrumentalistów. Wreszcie
finałowa improwizacja (jeśli ta doskonała płyta ma jakąś wadę, to jest nią jej
długość) – oniryczne, ledwie żywe półfrazy, mikroskopijne dźwięki. Śpiew ptaków
i minimalistyczne riffy gitary.
Muzycy budują sieć dźwięków, jak dwa zwinne pająki. Opowieść nabiera mocy
(repety gitary!), tryska emocjami i na ostatniej prostej – jakaż to tradycja! –
kipi dynamiką, imponuje tempem i … zmysłowymi preparacjami!
Proper Placement by Alex Ward & Sam Weinberg
(DL)
Na osi czasu pozostajemy w marcu roku ubiegłego, ale
przenosimy się na Brooklyn, by posłuchać duetu w składzie: Alex Ward na klarnecie
i gitarze elektrycznej oraz Sam Weinberg na saksofonie sopranowym i tenorowym.
Sześć dalece swobodnych improwizacji, 53 minuty bez paru sekund.
Zaczyna para małych ptaszków – klarnet i saksofon sopranowy,
która bardzo efektownie otwiera płytę dwoma improwizacjami. Od startu muzycy
plotą bardzo żwawy i niebanalny dialog. Świetnie na siebie reagują, a żadna
akcja nie pozostaje bez kreatywnej reakcji. Nie brakuje zwinnych półmelodii,
paru zadziorów i kilku kantów, ale narracja prowadzona jest w bardzo zdyscyplinowany
sposób. Muzycy mogą pozwolić sobie na wszystko, ich technika użytkowa budzi
bowiem respekt od pierwszego dźwięku. Pod koniec pierwszej części stawiają na
imitacyjny rezonans, a potem na siebie pokrzykują. Druga opowieść zaczyna się w
bardzo kameralistycznej estetyce. Potem tempo rośnie, a następnie spada i
muzycy chwytają się dronowej, wytłumionej narracji. Na finał emocje skaczą ku
górze – małe dęciaki warczą i skomlą
z podkulonymi ogonami.
Trzecia opowieść sięga po duży kaliber – gitara z prądem i
saksofon tenorowy! Alex funkuje, Sam podśpiewuje. Wet za wet, niedaleko od
hałasu! Po drodze muzycy zanurzają się w małej psychodelii, sięgają po
post-jazzowe grepsy. Początkowo nie forsują tempa, potem wręcz przeciwnie -
wszak dobrej baletnicy nie przeszkadza jakikolwiek rąbek spódnicy. Gdy zejdą w
echo ciszy, endorfiny recenzenta po prostu eksplodują. Gdy tempo rośnie na
powrót, wraca też posmak dobrego rocka, trochę imitacji, a także eksperymentów
na gitarowych pick-upach. Na finał
mała eksplozja psychodelii. W czwartej części powraca duet małych ptaszków.
Dialogi na cztery nogi, dynamicznie i nostalgicznie – faza prychania, faza
zalotów i faza zadziorów, whatever you
want! Kilka fraz metodą call &
responce, na finał zaś partia rozchełstanego post-chamber z obłym posmakiem jazzu. Brawo!
W piątej improwizacji kombinacja, której jeszcze nie było - klarnet
vs. tenor! Dialog prowadzony na zasadach, jak poprzednio, tyle, że odrobinę
niżej, bo masa tenoru nie pozwala na zbyt wysokie skale (obyśmy się nie pomylili,
tenże tenor zdolny jest do wszystkiego!). Dancing
and singing, but not swinging! Wszystko realizowane tu jest w świetnej komunikacji,
na dowód czego wspaniała imitacja na zakończenie traka. W szóstej, ostatniej improwizacji powraca masywny duet z
części trzeciej. Otwarcie całkiem jazzowe (zwłaszcza gitary), potem pojawiają
się jednak emocje rocka i free jazzu. Tygiel smaków, ocean wrażeń. Emocje
małych ekspozycji - jakże efektowne resume
doskonałej płyty.
Metallurgy by Sarah Manning & Alex Ward
(DL)
Na ostatni duet powracamy do Zjednoczonego Królestwa, do
świetnie nam znanej Hundred Years Gallery.
Koncert zarejestrowano w maju 2017 roku, a głównymi aktorami byli: Sarah
Manning na saksofonie altowym oraz Alex Ward na gitarze elektrycznej. Znów
sześć improwizacji (!), niewiele ponad trzy kwadranse muzyki.
Saksofon płynie do nas na delikatnym pogłosie, gitara z
prądem zdaje się silniej trzymać podłoża. Gra wstępna (to pierwsze spotkanie
tych muzyków) na post-jazzową modłę, czyniona wszakże w tempie chamber slow motion. Gitara brnie ku
ambientowi, saksofon kreśli dłuższe frazy. Druga improwizacja bardziej rwie dźwięki
i od początku wszystko dzieje się tu nieco dynamiczniej. Dobre akcje, jeszcze lepsze
reakcje, zadziorne frazy, bez wzajemnego przymilania się. Garść imitacji, a na
finał mała kameralistyka z preparacjami.
Trzecia opowieść definitywnie w klimatach call & responce. Rwane frazy, które
wręcz przypominają Flower Stevensa i
Wattsa. Gitara pcha improwizację ku dynamice, saksofon zdaje się być nieco
nieśmiały. Jakkolwiek pasaż szybkich akcji dobrze robi tej narracji. Finałowa,
psychodeliczna medytacja, wbrew pozorom – także! Czwarta część zaczyna się nieco balladowo. Dźwięki
nabierają gramatury w jazzowy sposób, ale muzycy zdają się być dalece otwarci
na każde rozwiązanie. Saksofon zerka w kierunku free, gitara też popuszcza lejce. Potem jeszcze kilka perełek z gryfu
gitary i dalece zbyt łagodne wybrzmienie.
Przedostatnia opowieść wydaje się być dość abstrakcyjna. Spokojne
frazy, które zaczynają się jednak zazębiać i bystrze na siebie reagować. Gdy
muzycy wejdą w stadium bardziej dynamiczne, ciekawie brną w niebanalne
imitacje. Ostatnia część koncertu stawia już na dużą swobodę i definitywny brak
pośpiechu. Płynna, na poły ambientowa ekspozycja gitary, lenistwo saksofonu.
Razem skomlą, miałczą i rzewnie śpiewają. Na finał garść pocałunków, ale i
kilka zdań odrębnych, kreślonych na niezłej dynamice.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz