Emilie Škrijelj i Tom Malmendier u progu nowego, jakże szalonego roku 2020 założyli edytorską inicjatywę eux sæm, z siedzibą we francuskim Metz. Z ich pierwszą produkcją Les Marquises mieliśmy już okazję zapoznać się na tych łamach. Nie szczędziliśmy wówczas ciepłych słów dla elektroakustycznej, swobodnej improwizacji na akordeon zaplątany w elektronikę i żywą perkusję. Dziś muzycy powracają z nowymi płytami labelu, tym razem jednak nagranymi osobno. Emilie zagra w trio (jakże pandemicznym!), a wcześniej Tom będzie improwizował w kwartecie! Dodajmy, iż obie płyty są dostępne na nośniku fizycznym (CD).
There or here and that by Eraslan/ Frith/ Malmendier/ Weil
Na początek zapraszamy do Strasbourga i studia nagraniowego
NAC. W połowie listopada 2018 roku spotykamy tam czterech artystów. Oto oni: Anil
Eraslan – wiolonczela (z amplifikacjami), Fred Frith – gitara elektryczna, Tom
Malmendier – perkusja oraz Clara Weil – głos. Odsłuch sześciu swobodnych
improwizacji zajmie pełną godzinę i 49 sekund.
Spektakl inaugurują rwane frazy wiolonczeli i dźwięki
przypominające szeptany beatboxing, a
wszystko zdaje się tonąć w elektroakustycznej poświacie. Obok szelest post-rockowej
gitary i nabierającej dynamiki perkusji. Kwartet potrzebuje około minuty, by
wejść na tor gęstej, utrzymanej w żwawym tempie, swobodnej i bardzo kolektywnej
improwizacji. Kobiecy głos już teraz potrafi nakrzyczeć na wszystkich wokół, a podłączone
pod zasilanie zmienne cello działa
wedle zbliżonego scenariusza. Kołem zamachowym opowieści zdaje się być nade
wszystko perkusista, zaś mistrzynią kreatywności owa Pani przy głosie, która
skacze z kwiatka na kwiatek i wiele wskazuje na to, że jest w stanie zaproponować
każde rozwiązanie dramaturgiczne. Na finał pierwszej części strumień dźwięków rozlewa
się bardzo szerokim korytem – gitara znajduje psychodeliczną poświatę, a głos charczy,
jak zepsuty odbiornik radiowy. Druga opowieść na wejściu stawia na preparowanie
dźwięków. Najpierw trzy instrumenty, potem głos, który przypomina wygłodniałą po
covidowej kwarantannie owcę na wybiegu. Kolektywny, demokratyczny spleen rządzi niepodzielnie rozwojem
wypadków scenicznych. Po kilku pętlach flow
gęstnieje do tego stopnia, iż wszyscy zdają się śpiewać zaplątaną meta melodię, każdy na swój sposób. Dużo
fermentu sieje amplifikowane cello,
które najpierw kąsa prądem, a potem zieje ogniem … post-electro. Jeszcze tylko kilka incydentów w podgrupach, a na
finał mała kwartetowa eksplozja. Trzecia improwizacja wita nas paletą wyjątkowo
czystych dźwięków, przynajmniej na tle poprzednich części nagrania. Wiolonczela
spokojnie płynie, głos podśpiewuje, gitara delikatnie rzęzi, a deep drumming dopełnia obrazu jakże
kameralnej ekspozycji. Po upływie trzech minut sygnał do wzrostu dynamiki daje
oczywiście perkusja. Gitara nabiera rocka, głos pokrzykuje, po czym narracja schodzi
w obszar przyciszonego śpiewu i łoskotu talerzy. Po niedługiej chwili gitara
zaczyna dudnić jak bas, a swoje dokłada cello
– akcja goni tu akcję, ale sama narracja wydaje się być niezwykle przestrzenna.
Pojawiają się zabawy w pytania i odpowiedzi, znów klimat całości nabiera
bardziej kameralnego charakteru i nie stroni od dłuższych fraz. Po czternastej
minucie (uwaga, to najdłuższa sekwencja dźwięków na płycie!) muzycy brną w
kierunku estetyki balladowej. Nim jednak wybrzmi ostatni dźwięk, zdążą jeszcze
istotnie zmącić strumień narracji.
Czwartą część płyty rozpoczyna … lejąca się woda. Nie wiemy
dokładnie, kto jest sprawcą tego incydentu. Gryf gitary grzmi złowieszczo, ale reszta
instrumentów kreuje małe, filigranowe frazy, pełne niuansów brzmieniowych. Solidarna
zabawa dźwięk na dźwięk toczy się w
najlepsze. Z tego zbioru małych zdarzeń muzycy budują masywny dron. Szepty i
krzyki, warknięcia i westchnienia. Akustyczne pląsy i elektryczne plamy. Piąta
opowieść od startu stawia na dynamikę, ale opowieść płynie nad wyraz swobodnie
i zdaje się być dość zwiewna. Garść niemal operowych dźwięków wprost z gardła,
smyczki i small percussion w
najkrótszej, trzy i półminutowej opowieści. Czas na finałową, rozbudowaną do
pełnego kwadransa improwizację. Zaczynają ją drżące struny i migoczące
perkusyjne świecidełka. Piszczący głos, przeciąganie liny - struna po strunie,
pulsujące smyczki, lekka, ale zadziorna narracja, pełna dramaturgicznych
subtelności. Akcja, reakcja, ale także garść dość łagodnych dźwięków.
Intuitywne post-chamber zdaje się
pięknie reasumować wysoką jakość całego nagrania. Cello rozmawia z głosem, raz językiem pacholęcym, innym razem
niczym dwie operowe divy. Na przetworniku gitarowym buduje się pasmo
syntetycznych, dość zaskakujących fraz. W połowie improwizacji muzycy włączają
nieco bardziej dynamiczny tryb. Potem cudownie trwonią czas na rozchełstane call & responce, kilka preparowanych
dźwięków, a nawet dubowe echo gitary. Bogaty w wydarzenia finał sięga także po
mglisty ambient, głos scatem i
szelest perkusjonalii. Opowieść zostaje zgaszona w mistrzowskim stylu, ale po takiej
wyjątkowo udanej, godzinnej narracji, w ogóle nas to nie dziwi.
Distant Numbers by Loris Binot/ Lê Quan Ninh/ Emilie Škrijelj
Kolejna płyta nagrana została przez trzech artystów, ale każdy
z nich pracował osobno, w innym miejscu i czasie (wszakże w trakcie
pandemicznej wiosny roku bieżącego). Każdy przygotował jeden autorski, improwizowany
materiał, który następnie był miksowany z utworami pozostałych muzyków. W różny
sposób, w różnej kolejności. Efektem tych prac jest sześć kombinacji liczb 1,2
i 3. Dodatkowo stworzony został siódmy utwór, który jest konglomeratem indywidualnych
traków każdego z muzyków. Uff….
zacznijmy od danych personalnych: Loris Binot – piano preparowane (część druga,
nagrana w Metz), Lê Quan Ninh – surrounded
bęben basowy (część trzecia, Jarnages) i Emilie Škrijelj – akordeon (część
pierwsza, Scy-Chazelles). Całość trwa 35 minut i 37 sekund.
Przed nami nagranie, które nie powstało w czasie rzeczywistym,
jest efektem pewnego rodzaju … improwizowanej post-produkcji, ale jakkolwiek
skomplikowany nie byłby proces, jaki doprowadził do ostatecznego efektu (a także
równie ułomny opis recenzenta), to, co dostajemy na płycie Distant Numbers brzmi, jak swobodna improwizacja realizowana definitywnie
w … czasie rzeczywistym, do tego nad wyraz wartościowa artystycznie, ale o tym
już poniżej.
Płyta zaczyna się zwinnym konglomeratem dźwięków i brzmień,
którą mniej lub bardziej przypominają wielowymiarowe instrumenty perkusyjne. Po
prawdzie, tak działo się będzie w wielu fragmentach tej niekolektywnej improwizacji. Coś masywnie drży, coś tańczy na
strunach fortepianu, coś skrzypi, brzęczy i huczy. Świat preparacji, który choć
nie korzysta z amplifikacji, chwilami smakuje elektroakustyką. Druga opowieść
nie stroni od rezonansu, szumów, szelestów, całej palety dźwięków, które potrafią
brzmieć w sposób dalece nierzeczywisty. W tym tyglu zdarzeń, od czasu do czasu,
pojawia się jęczący akustyką akordeon i to właśnie ten instrument zdaje się
tętnić najbardziej żywym dźwiękiem. Preparowany bęben basowy czasami przypomina
grzmoty pioruna w otwartej przestrzeni kosmicznej, a preparowane piano – to wiemy
pewnie najlepiej – potrafi zaskoczyć nasze narządy słuchu w każdym momencie. W
trzeciej części dźwięki, jakie do nas docierają sprawiają wrażenie, jakby cała
trójka artystów zamknęła się w pudle rezonansowym fortepianu. Wszystko drży do
tego stopnia, że niemal … śpiewa.
Szczególnie udany wydaje się odcinek czwarty. Pulsująca meta elektroakustyka akordeonu nabiera
posmaku suchego ambientu, rezonuje z resztą świata aż do uzyskania intrygującego
efektu post-noise. Piano dostarcza
dźwięków z samego swego dna, surrounded
bass drum wypełnia zaś całą resztę jakże intensywnego odcinka improwizacji.
Piąty epizod znów brzmi, jak zmutowana armia instrumentów perkusyjnych. Całość
narracji nabiera maszynowego rytmu, brzmi niczym zdezelowana wiertarka. I znów
akordeon zdaje się być tym ostatnim po stronie żywych uczestników tego niezwykłego
spektaklu. Szósty epizod zdaje się oddychać – z glazury wielkiego bębna bucha powietrze
niczym z tuby instrumentu dętego. Mechanika małego zakładu szlifierskiego -
szorowanie, polerowanie, skrobanie, tłuczenie i ugniatanie! To zapewne także
efekt maltretowania strun fortepianu i klawiszy akordeonu (ten ostatni zdaje
się konać w mękach piekielnych!)! Wreszcie siódmy epizod, lepiący niezmiksowane
dźwięki wygenerowane wcześniej przez muzyków. Zachowując odrobinę wyobraźni, można
rzecz - tworzone symultanicznie. Perkusjonalne echo, preparacje fortepianu,
drżenie akordeonu – powstaje gęsta narracja, który kipi aż po sam sufit, po
czym błyskotliwie schodzi w ambient, by po chwili znów eksplodować krótkotrwałą
porcją hałasu. Akustyczne morze szaleństwa w nieskończonej czasoprzestrzeni. Szkliste
piano, błyszczący akordeon, szemrzący bęben basowy – recenzentowi kończą się
już metafory, dobrze zatem, że ta fantastyczna płyta trwa tylko 35 i pół minuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz