Kontynuujemy naszą letnią przygodę z francuskim labelem FOU Records, prowadzonym od kilkunastu lat przez Jean-Marca Foussata. Dziś bierzemy na recenzencką tapetę dwa starsze nagrania koncertowe. Najpierw cofniemy się w czasie o piętnaście lat, potem o całe czterdzieści!
Na krążkach odnajdujemy wyłącznie zacne nazwiska sceny
francuskiej, a także japońskiej i amerykańskiej. Wszelkie introdukcje uznajemy
zatem za zbędne. Welcome to great music!
Marteau Rouge & Haino Keiji Concert à Luz 2009 (CD 2022). Haino Keiji – gitara, głos oraz
Jean-Marc Foussat – syntezator, głos, Jean-François Pauvros – gitara, głos,
Makoto Sato – perkusja. Nagranie koncertowe, Marquee of Luz-Saint-Sauveur, Jazz à Luz, Francja, lipiec 2009.
Dwanaście części, 61 minut.
Trio Marteau Rouge świetnie znamy z albumów nagranych z
Evanem Parkerem. Tym razem spotykamy ich w towarzystwie legendy japońskiej, rozszalałej
gitary, zatem ryzyko, że odpłyniemy w bezmiar psychodelicznej the way of no return jest niemal
stuprocentowe. I bardzo dobrze! Okoliczność jest definitywnie koncertowa,
niemal w rockowym rozumieniu tego pokrętnego terminu – album zawiera werbalną
introdukcję, część główną podzieloną na dziesięć odcinków, jakkolwiek
stanowiącą nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych, i wielosekundową burzę
oklasków.
Kwartet ognistej psychodelii wchodzi w magmę rockowej
improwizacji bez specjalnych ceregieli. Gitary sprzęgają zawieszone w smogu syntetycznych
plam, a aktywne, rozbujane circle drums
dają moc przetrwania. Opowieść płynie szeroką strugą fonii, choć na wstępnym
etapie nie jest podsycana basowym backgroundem
elektroniki. Gitarzyści strzygą uszy i atakują szerokim frontem, połamana perkusja
bystrze stymuluje dramaturgię chwili. Gdy tylko syntezator włączy tryb basowego
dopalania opowieść szybko wita się ze ścianą dźwięku. Flow potrafi tu gęstnieć, a potem rozlewać się w szerokim korytem
niemal w ułamku sekundy. Na incydentalnych na tym etapie koncertu
spowolnieniach muzycy tryskają mocą utraconych melodii, chętnie korzystają z
bagażu gatunkowych inspiracji. Szczególnie gorąco robi się w momentach, gdy
obaj gitarzyści idą w zwarcie, jak dzieje się choćby w czwartej części albumu. Równie
ciekawie jest wtedy, gdy narracja nabiera funkowych rumieńców, a syntetyczne
akcje w tle przybierają na sile.
Improwizacja ma swój pierwszy znaczący punkt zwrotny w okolicach
odcinka siódmego. Na jednej z gitar pojawia się wtedy smyczek, a kompulsywne tłumienie
emocji sięga po całkiem kameralne metody. Post-industrialne zło szybko jednak powraca
na front, a muzycy po raz kolejny tego wieczoru stają w ogniu krwistego hałasu.
Opowieść od dłuższej chwili dzieli się już na wyraźnie wyseparowane epizody. Pojawiają
się wokalizy, płomienne, gitarowe hymny w etyce fussion jazzu, ale rockowa psychodelii pozostaje w zanadrzu, w każdej
chwili gotowa ponownie opanować scenę. Po kolejnym, noise’owym spiętrzeniu, na
starcie części dziesiątej, pojawia się nowy wątek gitarowy, który brzmieniem przypomina
frazy typowe dla … Steve’a Albiniego. Zaraz potem mamy ekspresyjne solo perkusji
i kolejne garście gęstej psychodelii. Opowieść balansuje na granicy przesteru,
ale incydentalnie potrafi unosi się w powietrzu i niemal lewitować, korzystając
z eskalowanego od czasu do czasu pogłosu gitar. Wielki finał koncertu jest
prawdziwie ognisty, grany na kompulsywnym wydechu. Na odchodnym swoje trzy
grosze dokładają jeszcze syntetyczne pulsacje i wielowarstwowe wokalizy.
Daunik Lazro, Joëlle Léandre & Georges Lewis Enfances à Dunois le 8 janvier 1984 (CD
2020). Daunik Lazro – saksofon altowy, Joëlle Léandre – kontrabas, głos, George
Lewis – puzon, zabawki. Nagranie koncertowe, 28 Rue Dunois, Paryż, styczeń 1984.
Dziesięć części, 57 minut.
Koncert sprzed czterdziestu lat z dzisiejszej perspektywy
zdaje się być prawdziwym spotkaniem na szczycie mistrzów improwizacji, ale po
prawdzie także w roku 1984 nie wyglądał na wydarzenie mało istotne. Lazro - już
wtedy pierwszy saksofon francuskiego free jazzu, Léandre - młoda adeptka
kontrabasu o … niebywałym potencjale wokalnym i Lewis, gość zza Wielkiej Wody,
znaczący przedstawiciel legendarnego AACM, stały współpracownik Anthony’ego
Braxtona. Dodajmy, iż fragment tego koncertu (około 20-minutowy) został wydany
przez szwajcarski HatHut na autorskiej płycie Lazro już w roku 1985. Dziś
dostajemy wprost w nasze uszy całość koncertu, na który składają się zgrabne miniatury,
rodzaj gier, tudzież zabaw w dźwięki oraz trzy rozbudowane improwizacje. Te
ostatnie pokazują walory artystyczne całej trójki w sposób szczególnie dobitny.
Pierwsze cztery improwizacje, to anonsowane miniatury, z
których tylko ta ostatnia znacząco przekracza dwie minuty. Artyści prezentują
się tu nie tylko jako wyjątkowo sprawni i kreatywni instrumentaliści, ale także
aktorzy teatralni, zabawni kabareciarze, mistrzowie ciętej riposty, skeczu, a
także wokalnych i słownych igraszek. Lewis chętnie korzysta ze swojego
dodatkowego akcesorium, wydając mnóstwo równie zabawnych, jak i tajemniczych
dźwięków. Zdaje się, że w tej fazie koncertu więcej korzysta właśnie z nich,
niż z samego puzonu. Lazro operuje bardziej jazzowym frazowaniem, nie stroni od
ulotnych melodii, stara się porządkować przebieg narracji, musi być bardzo
czujny, albowiem partnerzy często podsyłają mu drobne, foniczne prowokacje.
Léandre frazuje z gracją zarówno swobodnym pizzicato,
jak i zwiewnym, ale chwilami wyostrzonym arco.
Jej eskapady wokalne dodają przebogatym improwizacjom dodatkowego smaczku. W ostatniej
z czterech improwizacji otwarcia pojawia się pierwsza zajawka bardziej linearnej
narracji, wyposażona w rytm basu, śpiew altu i puzonowe zdobienia.
Piąta i szósta odsłona koncertu, to rozbudowane
improwizacje, trwające łącznie ponad dwa kwadranse. Tą pierwszą otwiera kontrabasistka
wyposażona w smyczek i śpiewająca niemal operowym głosem. Partnerzy wznoszą
okrzyki zachęcając ją do eskalowania procesu. Jeden z nich smutno zawodzi,
drugi trochę błaznuje. W dalszej części utworu następują ekspozycje solowe, z których
szczególnie efektowna jest partia Lewisa. Człowiek orkiestra, nadworny błazen i
wytrawny preparator instrumentu i obiektów pochodnych. Powrót do tria oznacza tu
sprawność kameralnego jazzu i humor teatralnych gagów. Artyści często operują teraz
krótkimi frazami, bogacąc flow
zabawnymi incydentami. Z czasem show zaczyna
kraść Léandre, której frazowanie arco
zdaje się być coraz bardziej temperamentne. Do tego garść kolejnych popisów
wokalnych, bo tu przecież wszyscy kochamy Kabaret!
Drugą z rozbudowanych improwizacji otwiera intuitywny duet puzonu i altu. Muzycy
rozmawiają półsłówkami, zadają pytania i zwinnie odpowiadają. Po kilku minutach
idą w niemal free jazzowe tango, do którego podłącza się smyczek kontrabasistki.
Ta ostatnia ma tu także efektowne solo. Pod koniec, już we trójkę, muzycy ślą
nam bukiet bardziej melodyjnych fraz.
Siódma część lepi się z szumów, szmerów i groteskowych
odgłosów, wydawanych chyba narządami węchu – całość zdaje się być krótkim
odpoczynkiem przed kolejną eksplozją. Ósma opowieść trwa prawie dziewięć minut
i śmiało zaliczyć ją możemy do najmocniejszych punktów koncertu. Rozhuśtany post-jazz
bazuje tu na bardzo szerokim spektrum dźwięku i ekspresji. Chwilami smakuje bluesem,
chwilami popada w intrygującą medytację. Z jednej strony melodia, z drugiej puzonowe
grepsy i smakowite preparacje, śpiewy i żarciki. Na zakończenie akt kreacji bierze
na swoje barki ekspresyjny saksofon. Ostatnie dwie opowieści zgrabnie reasumują
ów szaleńczy koncert. Najpierw jest to garść okrzyków, potem kupiona narracja rodząca
się w ciszy, z czasem przepoczwarzająca się w linearną opowieść, która łapie ogień
free jazzu. Ostatnia prosta budowana jest mrocznymi dronami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz