Francuski pianista Frédéric Blondy nie często bywa gościem mediów skoncentrowanych na muzyce improwizowanej. To artysta na tyle wszechstronny, zorientowany ponadgatunkowo, iż poszukiwanie go w jakiejkolwiek szufladzie stylistycznej wydaje się być z góry skazane na niepowodzenie.
Szczęśliwie nowojorski The Relative Pitch Records letnim
czasem dostarczył nam aż dwa nowe albumy z udziałem rzeczonego artysty, dla których
improwizacja jest główną metodą pracy. Jeden z nich, to Onceim - orkiestra nowych kreacji, eksperymentów i
improwizacji, której Blondy jest szefem (dyrektorem artystycznym), drugi
album, to ekspozycja pracującego wspólnie od lat kwintetu Hubbub, którego jedną
piąta potencjału stanowi osobowość artystyczna pianisty.
Co niezmiernie intrygujące, obie formacje mają pod względem
estetycznym wiele ze sobą wspólnego. Prowadzą żmudne, skupione, równie
post-kameralne, jako i post-eksperymentalne improwizacje, które tylko od czasu
do czas popadają w spazm nadekspresji. Rozbudowana, ponad 30-osobowa orkiestra
potrafi być niebywale subtelna, z kolei kwintet w stadium rozbłysku bywa
efektowny, niczym wielka orkiestra symfoniczna. Oba albumy łączy jeszcze jedna
cecha – są doprawdy wyśmienite i już teraz - z niemal stuprocentową pewnością -
trafiają na naszą coroczną listę best-off.
Onceim
Trzynaście instrumentów strunowych (w tym dwie gitary),
trzynaście instrumentów dętych, fortepian, akordeon, trzy zestawy perkusyjne i
dwa wyposażone w elektronikę, wreszcie osoba dyrektora artystycznego, który
jedynie czuwa na całością wykonu, albowiem nic nie wskazuje, by pełnił rolę
instrumentalisty lub dyrygenta. Oto Onceim w pełnej krasie, którego moc rażenia
wydaje się przeogromna. Album zawiera trzy utwory – ten pierwszy trwa prawie
pięćdziesiąt minut, dwa kolejne to już krótsze formy. Nagrania pochodzą z lat
2018-2020, czyli swoje odczekały, by ujawnić światu swe niewątpliwe powaby.
Otwarcie lepi się z fonii, którym nie sposób w każdym przypadku
nadać miano instrumentalnych – plejada szmerów i szumów, pojedyncze szarpnięcia
za struny, delikatnie drżące smyczki, akcenty percussions i zatrwożone, dęte wyziewy jeszcze nieuformowane w
drony. Wielka machina w uśpieniu, dyszy i leniwie dygocze. Gdy flow zaczyna niewinnie narastać, zdaje
się od razu eksplodować wielowarstwową urodą i zmysłową linearnością. Pięknie
zgrzyta, pojękuje, ale i kąsa mikro melodiami. Nim wybije kwadrans opowieść zaczyna
piąć się ku górze niesiona rytmicznymi dźwiękami gongu. Całość nabiera pewnej
ptasiej ulotności, przypomina mewy w locie wnoszącym i tupot gęsich stóp, ale i
grzmoty nadchodzącej letniej burzy, piąta pora roku Vivaldiego po przedawkowaniu.
Po upływie dziesięciu minut orkiestra zaczyna szukać ciszy. Proces skutkuje
jednak plejadą nerwowych, także elektroakustycznych incydentów i po ledwie
kilku minutach opowieść formuje się w efektowne crescendo. Ale i tu w końcu artystów dopada mrok ciszy. Wzdychają, nucą
strzępy melodii, kołyszą się na wietrze. Dobijają do końca w stanie niemal
ceremonialnego rozmodlenia.
Druga część tego niezwykłego albumu nie trwa nawet dziesięciu
minut. Dociera do nas z gęstej mgły, obleczona poranną rosą, nasycona dramaturgicznym
zawahaniem. Tworzą ją oniryczne pasaże dętych, skrzypienia i szelest talerzy.
Ta kołysanka ma jednak prawdziwie złowieszczy background. Buduje linearną narrację korzystając z
minimalistycznych fraz kontrabasów. Dość szybko wchodzi w stan finalizacji,
który zdaje się być trudnym, górskim podejściem realizowanym w trakcie szybko nadchodzącego
zmierzchu. Trzecia improwizacja, choć powstała w tej samej lokalizacji, co
pierwsza, brzmi inaczej, bardziej przestrzennie, operuje jeszcze szerszym
spektrum dźwięku, choć jako całość wydaje się dość matowa. Instrumenty dęte preparują,
perkusje pracują tuż przy podłodze, strunowce gaworzą z elektroakustyką i zgrzytają
zębami. Kilkuminutowy proces narastania sprawia, iż Onceim przez moment sprawia
wrażenie wielkiej, freejazzowej maszyny śmierci. Po czasie krzyki, lamenty,
demoniczne westchnienia szyją niemal monumentalną, dronową ekspozycję. Po
upływie dziesiątej minuty narracja zaczyna przygasać. Pozostaje jednak
kłębowiskiem nerwowych akcji i równie kompulsywnych interakcji. Dopiero
ostatnia prosta niesie iskierkę nadziei, post-melodyjnego uspokojenia.
Hubbub
Na spotkaniu kwintetowym odnajdujemy trójkę muzyków, którzy
uczestniczyli w ekscesach orkiestrowych. To samo miejsce, zbliżony punkt na osi
czasu. Piano, dwa saksofony, gitara i perkusja w dwóch rozbudowanych
improwizacjach – ta pierwsza trwa prawie czterdzieści minut, ta druga prawie
dwadzieścia.
Rezonujące, saksofonowe drony, talerze eksponowane skromnym drummingiem, drobne incydenty wprost z klawiatury
piana i gryfu gitary tworzą kameralne otwarcie, pełne echa utraconych melodii i
mantry niedopowiedzenia. Dość sprawnie uformowany, linearny flow zdaje się tu być czteroramiennym
dronem, upstrzonym minimalistycznym, perkusyjnym stepem. Dużo dobrego w tle czyni gitara – rezonuje, pulsuje basowo.
Gdy kwintet narasta na pełnym wydechu, mamy wrażenie, że znów znaleźliśmy się
na koncercie Onceim. Ale tu, w małej grupie improwizatorów, zamiana w źdźbło
ciszy następuje w ułamku sekundy. Narracja w dalszej fazie utworu jest nade
wszystko dronowym up & down. Gitara
stawia na minimalizm, ale jakże twórczy, kontrapunkty piana i perkusji stymulują
emocje, dęte westchnienia koją nerwy. W połowie opowieści pojawia się śladowy
rytm wprost z gitary, a flow zdaje
się być bardziej intensywny. Po kilku minutach energia zdaje się jednak opuszczać
muzyków. Improwizacja wchodzi w stadium onirycznej lewitacji. Nim ostatecznie
skona, nabiera jeszcze krwi i efektownie pęcznieje mocą ludzkich mięśni. Na
gryfie gitary pojawia się smyczek, drżą czarne klawisze piana, dęte nadymają
się, a perkusja stawia nerwowe stemple.
Drugą opowieść otwiera dęty dron płynący z samego dna.
Szeroko, ze szczebiotem dysz i rezonującymi tubami. W tle sączy się szum
gitarowej amplifikacji i rezonują talerze. Narracja pęcznieje dzięki
kolektywnym preparacjom, wydaje się być bardziej intensywna niż w pierwszej
odsłonie albumu. Zgiełkliwa, prawdziwie diabelska kołysanka szuka hałasu i
niemal go odnajduje. Improwizacja wchodzi teraz w fazę dramaturgicznego
zawahania. Są ślady rytmu perkusji, ale nie podjęte przez resztą załogi. Drony
nabierają trwogi, ale stają się dość minimalistyczne. Dygocząca, ale powolna narracja
chłostana bywa perkusyjnymi blastami, które brzmią niczym grom z jasnego nieba.
Po upływie kwadransa opowieść pnie się jednak ku górze. Ów kompulsywny dygot podkreślają
smyczek i drżące tuby. Tracenie mocy obydwa się w bardzo nerwowej aurze.
Wszystko przypomina tu agonię wielkiego zwierza w ciemnym lesie.
Onceim Laminaire
(CD, 2024). Onceim (Orchestre de Nouvelles Créations, Expérimentations et
Improvisations Musicales): Frédéric Blondy – dyrektor artystyczny, Patricia
Bosshard, Prune Bécheau – skrzypce, Cyprien Busolini, Elodie Gaudet, Julia
Robert – altówki, Félicie Bazelaire, Anaïs Moreau, Deborah Walker –
wiolonczele, Sébastien Beliah, Benjamin Duboc, Frédéric Marty – kontrabasy,
Giani Caserotto, Jean-Sébastien Mariage – gitary, Xavier Charles, Jean
Dousteyssier, Jean-Brice Godet, Joris Rühl – klarnety, Pierre-Antoine Badaroux,
Bertrand Denzler, Benjamin Dousteyssier, Stéphane Rives – saksofony, Louis
Laurain, Franz Hautzinger – trąbki, Alexis Persigan – puzon, Jean Daufresne,
Vianney Desplantes – saxhorns, Alvise
Sinivia – fortepian, Pierre Cussac – akordeon, Rémi Durupt, Antonin Gerbal,
Julien Loutelier – perkusje, instrumenty perkusyjne, Arnaud Rivière, Diemo
Schwarz – elektronika. Nagrane w Eglise
Saint-Merry, Paryż, październik 2020 (utwór 1), La Muse en Circuit, Alfortville, styczeń 2020 (2) oraz Eglise Saint-Merry, Paryż, kwiecień 2018
(3). Łącznie 75 minut.
Hubbub abb abb abb
(CD, 2024). Frédéric Blondy – fortepian, Bertrand Denzler – saksofon tenorowy,
Jean-Luc Guionnet – saksofon altowy, Jean-Sébastien Mariage – gitara
elektryczna, Edward Perraud – percussion – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Eglise Saint-Merry, Paryż, sierpień 2019.
Dwie improwizacje, 57 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz