Nowojorski The Relative Pitch Records każdego miesiąca podrzuca soczyste, kompaktowe nowości. Dziś ogarniemy cztery z nich, te mające daty premier ustalone na wrzesień i październik tego roku.
Czas na wątki amerykańskie i latynoamerykańskie,
incydentalnie także europejskie - kilka Pań, kilku Panów, moc swobodnej,
akustycznej improwizacji, no i jakość na niemal każdym kroku. Dwa tria, duet i
solówka – zapraszamy, very welcome!
Joe Morris, Brad Barrett & Beth Ann Jones Abstract
Forest
Dimension Sound Jamaica Plain, Massachusetts, USA,
styczeń 2025: Joe Morris – gitara, efekty, Brad Barrett – wiolonczela oraz Beth
Ann Jones – kontrabas. Pięć improwizacji, 53 minuty.
Akustyczne trio strunowe (tu z incydentalnymi efektami
gitary w jednym utworze), to definitywnie krew muzyki swobodnie improwizowanej.
Abstract Forest, to nagranie ze znamienitym gitarzystą umieszczonym na
okładce ponad tytułem albumu i nazwiskami kooperantów, ale z pewnością powstałe
w demokratycznych okolicznościach. W najdłuższych, kilkunastominutowych
improwizacjach odnajdziemy delikatnie przegadane frazy, ale to raczej wyjątki
od reguły. Album jako całość, a zwłaszcza ostatnia improwizacja niwelują bowiem
te jakże subtelne ambiwalencje.
Otwarcie mieni się wszystkimi odcieniami strunowych dźwięków
– od błysku czystej frazy po muł brudnych, szorstkich fonii. Jakby swobodny chamber
napotykał na strzępy abstrakcyjnego post-jazzu. Druga odsłona trwa prawie
dwadzieścia minut i w jej trakcie muzycy znajdują czas na wszystko – na minimalistyczne
otwarcie, wartkie rozwinięcie, zgrabne ekspozycje solowe i melodyjne
zakończenie. W trzeciej części pojawiają się gitarowe efekty, a flow
bazuje na preparacjach. Całość jest intrygująca, niekiedy dość intensywna, a na
koniec znów melodyjna. W czwartej improwizacji czujemy swąd upalonego bluesa.
Spokojny start inwokuje nad wyraz dynamiczny, szyty czystymi dźwiękami ciąg
dalszy. I wreszcie anonsowany finał płyty – trzy świszczące smyczki wpadają w
oniryczny trans, sycą improwizację mnóstwem podprogowych akcji. Opowieść
jest intensywna, pełna zdecydowanie niekameralnych emocji.
Sofia Borges & Ada Rave The Unseen Pact
Hal5 Studio, Amsterdam, lipiec 2024: Sofia Borges –
perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Ada Rave – saksofon tenorowy, sopranino.
Siedem improwizacji, 38 minut.
Portugalkę i Argentynkę spotykamy w Amsterdamie. Obie od
dawna związane są z europejską sceną muzyki improwizowanej, tą na ogół
centralną i zachodnią. Ich holenderskie spotkanie, to swobodny post-jazz, który
bazuje na dynamice perkusistki i dobrze kontrolowanej ekspresji saksofonistki.
Zawsze na temat, bez chwili przestoju, dobre, smakowite granie uformowane w
siedem kilkuminutowych opowieści.
Artystki introdukują każdą opowieść bardzo spokojnie, niekiedy
wręcz w leniwym tempie. Chętnie sięgają po zabrudzone frazy, jakby czekały aż
wzbudzi się w ich sercach duch kreatywnej intensywności. Bywają na swej drodze
dość kameralnie usposobione, rozkołysane, melodyjne jak w trzech pierwszych
częściach, bywają też bardziej agresywne, wręcz free jazzowe, jak w czwartej i
szóstej opowieści. Z kolei piąta historia szyta jest perkusjonalnymi
błyskotkami i długimi oddechami z samego dna saksofonowej tuby. Końcowa
improwizacja niesie pożegnalną melodię, która z czasem nabiera intrygującej intensywności.
Saksofon zdaje się tu być wyjątkowo zwinny, akcje perkusji definitywnie
precyzyjne.
Maria Valencia, Matt Moran & Brandon Lopez Tarabita
Espiral
IBeam Brooklyn, Nowy Jork, maj 2024: Maria Valencia –
saksofon altowy, Bb clarinet, Matt Moran – wibrafon oraz Brandon Lopez –
kontrabas, instrumenty perkusyjne. Trzy improwizacje, 46 minut.
Kolumbijską saksofonistkę i klarnecistę odnajdujemy u boku
znamienitych postaci free jazzu, nie tylko nowojorskiej sceny, w składzie
instrumentalnym dalekim od standardu. W duszach artystów dużo swobody, wręcz
improwizacyjnej dezynwoltury, także wiary w moc narracyjnej autokreacji. Efekt
końcowy wydaje się wszakże dalece nierówny. Iskrzące jakością momenty
przeplatane tu są niespodziewanymi postojami i dramaturgiczną flautą. A w
głowach improwizatorów tli się chyba za dużo pomysłów. Nagranie naznaczone jest
permanentną zmiennością - brzmienia, sposobu frazowania, tudzież tropów
gatunkowych. A jednak słucha się go zaskakująco dobrze.
Pierwsze dwie improwizacje mają długość strony winylowej
każda. Tę pierwszą inaugurują szmery z tuby klarnetu, wibrafonowe okruchy i
kontrabasowe zabawy z akcentami percussion. Trio bez trudu łapie tu
post-jazzowy drive, ale w drodze na narracyjny szczyt wielokrotnie zmienia
kierunek, tudzież popada w tajemnicze didaskalia. Narracja balansuje, syci się przeciwieństwami,
dramaturgicznymi dysonansami. Druga opowieść wydaje się ciekawsza, choć jeszcze
bardziej poszatkowana jest na epizody. Przypomina klasykę swobodnej improwizacji,
jaką znamy z garażowych nagrań brytyjskich drugiej połowy lat 60. ubiegłego stulecia.
To zarówno istotny komplement, jak i narracyjna wada. Tak czy inaczej, moment,
gdy artyści popadają w ewokującą pomysłami medytację wydaje się najlepszym fragmentem
albumu. Ten zaś wieńczy ponad ośmiominutowa koda, szyta frazami preparowanymi, dużą
porcją akcentów percussion i intrygującym zejściem w otchłań pulsującej ciszy.
Berlinde Deman Plank 9
Czas i miejsce akcji nieznane: Berlinde Deman - serpent, głos,
efekty.
Na zakończenie jesiennych, nowojorskich nowości album solowy
na dęty instrument zwany serpent, głos w formie mglistych wokaliz i analogowe
efekty dźwiękowe. Podróż to dalece tajemnicza, osnuta dark ambientową poświatą,
tylko pozornie relaksująca.
Pierwsza, najdłuższa ekspozycja, to plejada dętych oddechów,
które szukają echa. Ambientowe tło pulsuje, potem zaczyna śpiewać wraz z
dęciakiem, a wszystko wydaje się ukryte na dnie oceanu. W kolejnych odsłonach opowieść
unosi się ku górze i szuka mniej mrocznych inspiracji. Przybywa akcentów melodyjnych
i relaksacyjnych, ale na backgroundzie wciąż czai się coś definitywnie
niepokojącego. W trzeciej części odnajdujemy się na post-barokowym koncercie,
który z czasem zaczyna pulsować niskimi częstotliwościami i budzić coraz większą
trwogę. Szczególny niepokój sieje tu – nie po raz pierwszy na płycie –
tajemnicza, mroczna wokaliza. W czwartej części dęte frazy zdają się mieć
więcej niż jedną warstwę. Pojawiają się drobne, elektroakustyczne usterki.
Serpent płynie długim, śpiewnym strumieniem. Albumowy finisz trwa ledwie dwie
minuty, a szyty jest radosnymi, dętymi podmuchami. Delikatnie pulsuje, jak
mglisty, blady świt po dość trudnej nocy. Śmiało mógłby stanowić fragment
debiutanckiej płyty This Mortal Coil, tej sprzed ponad czterdziestu lat.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz