Wszystkie twierdzenia
są w pewnym sensie prawdziwe, w pewnym sensie fałszywe, w pewnym sensie bez
sensu, w pewnym sensie prawdziwe i fałszywe, w pewnym sensie prawdziwe i bez
sensu, w pewnym sensie fałszywe i bez sensu oraz w pewnym sensie prawdziwe,
fałszywe i bez sensu.
— Malaklipsa Młodszy,
Principia Discordia**
W naszych pokrętnych i ciężkich czasach, gdy religia zabija,
multiplikując bombowe ekscesy na kolejnych stacjach metra, być może jedynym
antidotum na całkowity rozstrój nerwowy jest skromna, indywidualna ucieczka w
groteskę, absurd i czarny humor.
Przywołanie w preambule tej opowieści zasadniczej maksymy
„wymyślonej’ religii zwanej diskordianizmem,
stać się winno asumptem do takiej ucieczki. Pomocna w jej urzeczywistnieniu
okazać się może doskonała muzyka, realizowana przez netowy label z Barcelony Discordian Records, który imienne
konotacje z tą groteskową ideą wpisał w idiom swojej kulturotwórczej
działalności.
Przy okazji podsumowania na Trybunie muzycznego roku 2015,
nie bez przyczyny wskazałem Półwysep Iberyjski jako miejsce w Europie, gdzie w
muzyce free improvisation dzieje się ostatnio naprawdę wiele, zatem nawet
powierzchowna analiza katalogu Discordian
Records, wskazuje, iż nie jest to teza pozbawiona słuszności. Analizy
takiej dokonacie samodzielnie zerkając na www.diskordianrecords.bandcamp.com
(każda pozycja do odsłuchu w całości w streamingu,
ewentualnie do kupienia w dobrym formacie za siedem euro lub więcej).
Poniżej pięć z tych pozycji omówimy bardziej szczegółowo,
dodając na koniec w ramach suplementu jeszcze jedną, także z Barcelony, która
kształt edytorski uzyskała dzięki innemu wydawcy.
Cook For Butch by Memoria Uno (2016)
Najnowsza produkcja DR, to wyjątkowa kompozycja personalna i
instrumentalna pod światłym przewodnictwem (w aspekcie dyrygenckim) Ivan
Gonzaleza, w ramach jego inicjatywy Memoria
Uno (to druga pozycja pod tą nazwą w katalogu wytwórni). W kanale lewym odnajdujemy
sekstet na cztery dęciaki, bas i perkusję, po środku panuje demoniczne piano, w
prawym zaś usadowił się kolejny sekstet, w podobnym składzie jak odpowiednik po
lewej (drobne różnice w doborze konkretnych instrumentów dętych). Trzynastu
muzyków i konduktor. Ich nazwiska, na
tym etapie eksploracji improwizującej sceny katalońskiej, nie powiedzą Wam zbyt
wiele, jakkolwiek kilka z nich winniście znać, ale jeśli nie, w tym momencie
koniecznie zapamiętać – Albert Cirera, Ramon Prats, Tom Chant (angielski
rezydent w Barcelonie od kilku już lat), czy Marc Cuevas. Pięć bardzo
swobodnych improwizacji, jednakże skrupulatnie pilnowanych pod względem organizacji
dźwięku przez Ivana Gonzaleza. Bardzo spokojny początek, koncentrujący się na
selektywnej zabawie w skromne interakcje pomiędzy antagonizującymi sekstetami,
z góry puentowane niezobowiązującymi pasażami piana. Potem – we fragmencie
numer dwa – atakuje nas ściana dźwięku realizowana kolektywną eksplozją
trzynastu instrumentów, która przeradza się w uspakajające dywagacje
perkusistów. W kolejnych fragmentach nie brakuje sonorystycznych pogadanek w
gronie aż ośmiu instrumentów dętych. Inspiracja orkiestrowymi dokonaniami
Butcha Morrisa czytelna dla wszystkich. Piękna muzyka, szkoda, że bawi nas
jedynie przez niewiele ponad dwa kwadranse. Tak na marginesie, enigmatyczność diskordianowych wypowiedzi muzycznych w
wielu przypadkach jest regułą, czego zresztą doświadczymy słuchając kolejnej z
omawianych tu płyt.
Heatwave by Jordà,
Bothén, El Pricto, González & Trilla (2015)
Tym razem kwintet narodzony z artystycznej inspiracji saksofonisty
i klarnecisty El Pricto (wenezuelski rezydent Barcelony, przy okazji ojciec
założyciel Discordian Records). Trzy dęciaki (wśród nich … szwedzki weteran
sceny jazzowej Christen Bothen – pamiętamy go z „polskiej” edycji Hidros Matsa Gustafssona), precyzyjne drums and percussion, a do tego skrzypce,
oplatające całość pajęczyną drobnych dźwięków. Osiem krótkich epizodów free
improv, trwających … mniej niż dwa kwadranse. Po takiej dawce możemy zrobić
tylko jedno – bez zbędnej zwłoki nacisnąć play
ponownie.
Cap de Toro
by Free Art Ensemble (2015)
Jeśli przez ułamek sekundy poczuliście sie zmęczeni nazbyt
swobodną improwizacją, nadmiernie uwolnionych od koszmaru codzienności muzyków,
czy też eskalacją dźwięków podawanych w zbytniej intensywności, to czas najwyższy
na kolejną petardę, tym razem prawdziwie free… jazzową! Na parkiecie studia
nagraniowego w Gironie (tak na oko, sto kilometrów na północ od Barcelony),
zdziera cholewy uroczy tentet o mało oryginalnej nazwie podanej wyżej. Sześć dęciaków
(np. Ivan Gonzalez, Tom Chant, Albert Cirera – już widzę, że dobrze kojarzycie
te nazwiska!!!), bas i dwie perkusje (Marc Cuevas, Ramon Prats – znów pamięć
nie zawodzi!!!). Na pulpicie muzyków ląduje osiem kompozycji, które w trakcie
kolejnych blisko 50 minut (uwaga! długa płyta jak na standardy DR) zostaną
doszczętnie zdewastowane genialnymi improwizacjami kilku absolutnie przytomnych
facetów. Choć w wielu momentach Przylądka
Wieży naprawdę tupiemy nogą i dygoczemy łydką, w nagraniu odnajdujemy kilka
całkiem pokaźnych oceanów wyciszonych i
jakże kompetentnych gier sonorystycznych. Eklektyzm wpisany w muzyczny potencjał
Free Art Ensemble broni się artystycznie niczym Szczęsny Fabiański w ogniu
serbskiego ostrzału! Doskonała płyta i nie jedyna tej formacji w katalogu DR.
Why Cabbage?
by Malaclypse Sax Quartet (2015)
Malaklipsyczny
kwartet saksofonowy (zwróćcie uwagę na autora twierdzenia z preambuły tego tekstu),
to studyjne spotkanie El Pricto, Agusti Martineza (personalia do kajetu), Liby
Villlavecchii i Ferana Besalducha. Czterech muzyków, sześć różnych saksofonów.
Osiem improwizacji, jakkolwiek muzycy zaznaczają, iż całość ich artystycznej
wypowiedzi została ustrukturyzowana,
zaprojektowana i wyimprowizowana przez kwartet. Bez głupich wyścigów,
indywidualnych popisów, w dużym skupieniu i wyczuleniu na dźwięki
współpartnerów. Nie szukamy zbędnej melodii, nie kluczymy w poszukiwaniu nikomu
nieprzydatnych harmonii. Powaga, odpowiedzialność i wzajemny szacunek. Efekt
finalny dalece udany.
Intervención Mecánica
by Sin Anestesia (2011)
Tę samą czwórkę saksofonistów – jak epizod wyżej - odnajdujemy
także w produkcjach tentetu saksofonowego Sin Anestesia. Wśród dokooptowanych
dostrzegamy m.in. Toma Chanta, Alberta Cirerę i Dona Malfona (kolejny ważny
zapis w waszych kajetach). Mechaniczna
interwencja zawiera sześć fragmentów, z których jeden został skomponowany i
jest wspierany w trakcie wykonania przez dyrygenta (w tej roli znów doskonały
El Pricto), a inny jest notyfikowany jedynie na początku. Reszta muzyki jest całkowicie improwizowana i niedyrygowana. W trakcie odsłuchu rośnie
nasz szacunek dla umiejętności muzyków i poziomu kooperacji. Znów epitet eklektyczny musi się pojawić w tym
tekście i znów jest elementem doskonałej całości. Mamy jazzowe pasaże (cytaty z
kwartetów Braxtona z lat 70.), mamy ucieczki w multiplikowaną sonorystykę, nie
stronimy od dygresji w obrębie współczesnej kameralistyki. Mamy zmyślne
kooperacje w podgrupach, nie brakuje wspaniałych popisów solowych. Wyśmienite!
Tentet ma w dorobku cztery pozycje, akurat ta jest tą pierwszą w katalogu
diskordiańskim.
Banda D'Improvisadors
De Barcelona by Banda
D'Improvisadors De Barcelona (La Olla Expréss , 2013)
Na koniec perła w koronie katalońskiej sceny muzyki
improwizowanej. Jakże swojska nazwa, jakże doskonała propozycja muzyczna.
Koncert Bandy z roku 2012, oczywiście
z Barcelony. W składzie rozbudowany aparat wykonawczy w zakresie instrumentów
strunowych (aż sześć), instrumenty dęte w liczbie pięciu, głos ludzki i dwie
perkusje. Personalnie odnajdujemy ponownie Toma Chanta, jest Ramon Prats. Nad
całością czuwa i muzyków wspiera w trakcie koncertu Pablo Rega (z batutą lub
bez niej, tego nie wiemy). Kilkunastominutowe otwarcie, gdzie poznajmy drobny
zarys tego, co może nas spotkać w dalszej części tej muzycznej opowieści. Potem
cztery drobne epizody w podgrupach, a na koniec wielki, blisko
trzydziestominutowy finał. Mnogość instrumentów strunowych powoduje, że free
jazzowe jazdy dęciaków sprowadzone zostają do wymiaru konstruktywnego free
improv, by po chwili uciec na dłużej w klimaty zdecydowanie bliższe muzyce
współczesnej. Dzieje się w trakcie tej godziny tyle, że wrażeń starczyłoby na
dwa długie posty na Trybunie. Poprzestańmy na eskalacji zachwytu i silnej
rekomendacji koncertu Bandy dla
każdego, kto w muzyce szuka czegoś więcej niż tylko chwili przyjemności (uwaga,
rejestracja – w przeciwieństwie do wszystkich wyżej omówionych - jest dostępna
w wersji CD) .
Sześć drobnych, katalońskich epizodów muzyki improwizowanej,
a my ani razu nie przywołaliśmy nazwiska ikony tej sceny i postaci najbardziej
rozpoznawalnej, czyli Agusti Fernandeza. Oczywiście w diskordiańskim katalogu
nie brakuje jego nagrań (choćby z Matsem Gustafssonem), ale dzisiejsza opowieść
miała inne cele, poniekąd – mam nadzieję – osiągnęła też niezbywalne walory
poznawcze. Jeśli na tym etapie jeszcze brakuje Wam drogowskazów (choć
poznaliśmy nastu doskonałych muzyków), to koniecznie sięgnijcie po wszystkie
cztery części Chroniques Alberta
Cirery (tę z numerem 2 odnajdziecie na mojej ubiegłorocznej liście The Best
Of), a także smakowity duet przed momentem wskazanego Agusti Fernandeza i
saksofonowego zakapiora Dona Malfona.
PS. Ciekawym wydaje się kardynalne rozstrzygnięcie, czy z ideą diskordianizmu koresponduje nazwa waszyngtońskiej oficyny hard core punk Dischord Records (wydawcy ćwierć wieku temu wielu znamienitych płyt genialnej załogi Fugazi), a także jak się w rzeczywistości diskordiańskiej odnajduje czarny charakter doskonałej kreskówki dla najmłodszych My Little Pony, demoniczny Diskord?
*Półwysep Iberyjski
idzie do nieba! (transkrypcja własna)
**podaję za wikipedią
Pablo Rega no baton, just one thunderous hand/fist. Dzięki ad infinitum.
OdpowiedzUsuń