Fakty są bezsporne. Muzyka swobodnie improwizowana ma się we
Francji wyśmienicie. Czasami, szukając przymiotnika dotyczącego tego akurat zakątka
świata, używamy – przynajmniej w kulturze bardziej masowej, by nie rzec…
sportowej – określenia Trójkolorowy.
Bingo! Najlepsza muzyka, jaka ostatnio tam powstaje, ma na ogół wymiar…
trzyosobowy, a mieni się nawet większą ilością kolorów! Wnikliwy Pan Redaktor
dostrzega jeszcze dwa inne zjawiska, które na ogół towarzyszą eksplozjom
doskonałego free improv nad Sekwaną.
Najpierw kontrabasista Benjamin Duboc! Czego się nie tknie w
ostatnich latach, perły wychodzą.
O płytach tria Daunik Lazro/ Benjamin Duboc/ Didier Lassere
pisaliśmy na Trybunie wyłącznie złotą
czcionką (Pourtant Les Cimes Des Arbres 2011,
Sens Radiants 2014) patrz tutaj. Nie inaczej było
w przypadku ekscesu pod nazwą Tournasol
(2016) patrz tutaj. Duboc dobrał tu do trójki
piorunującego gitarzystę Juliena Despreza i jego imiennika, perkusistę
Louteliera.
Dziś czas najwyższy, by poznać kolejne trio z udziałem
Duboca, a także dwa jego dotychczasowe wydawnictwa. W tym układzie personalnym
za zestawem perkusyjnym zasiądzie jego rówieśnik i muzyk, choć trochę już
uznany w światku niszowej muzyki bez melodii – Edward Perraud. Składu zaś dopełni
Eve Risser, pianistka o dekadę od nich młodsza, która w cuglach podbija obecnie świat muzyki
improwizowanej, a zbiór oponentów wobec tej tezy przyjmuje trwale wartość
zerową.
Za wydanie wszystkich tych płyt odpowiada jeden człowiek.
Nazywa się Bertrand Gastaut i od kilku lat prowadzi wydawnictwo Dark Tree
Records.
En Corps – edycja pierwsza
Marzec 2012 roku. Studio nagraniowe w Malakoff/ Francja.
Akustyczne trio w mało wyszukanym układzie instrumentalnym - fortepian
(preparowany i … niepreparowany – cytuję za okładką), kontrabas i perkusja.
Muzycy będą improwizować przez 51 minut, w dwóch odcinkach, a na płycie
znajdziemy to jako En Corps (Dark Tree Records, 2012).
Trans. Pianistka
Eve Risser rozpoczyna tę opowieść pojedynczymi akordami z klawiatury,
wspierając się delikatnym szarpaniem strun z głębi swego wielkiego
instrumentu. Kontrabasista Benjamin Duboc, wyposażony w długi smyczek, sunie
głębokim soundem tuż pod nią.
Perkusista Edward Perraud, w reakcji na poczynania interlokutorów, stawia
systematyczne stemple i niezobowiązująco tyczy granice tej bardzo zrównoważonej
i dostojnej niemal narracji. Wnikliwa wyobraźnia słuchacza dostrzega jednak zaszyty
w niej nerw moralnego niepokoju i
stygmaty tajemniczości. W wymiarze akustycznym rządzi tu zdecydowanie Duboc,
zajmując trzy-czwarte przestrzeni dźwiękowej. Perraud ciekawie sonoryzuje na
krawędzi bocznego toma, a Risser (jest już chyba wewnątrz instrumentu) sprawia
wrażenie, jakby grała na … wiolonczeli. Delikatna dynamizacja poczynań całej
trójki efektownie wzmaga jakość improwizacji. Perkusista zaczyna drżeć,
wibrować wokół własnej osi, a kontrabasista dodaje mu rezonu, schodząc z
brzmieniem coraz niżej (od paru chwil jest już w piwnicy). Pianistka aktywizuje
skromny, acz intensywny pasaż wprost z czarnobiałej klawiatury. Dźwięki
wszystkich instrumentów lepią się do siebie, jak plastry lipowego miodu. Choć
każdy z muzyków gra trochę inaczej, to jesteśmy już w trakcie zwartej, spójnej
i intensywnie symbiotycznej galopady (trans!).
Benjamin krwistym smykiem wyżłobił już w podłodze rów mariański!
Demokracja w zespole wszakże kwitnie w najlepsze. Około 19 minuty narracja
delikatnie rozwarstwia się, muzycy łypią na siebie spode łba i w mgnieniu oka… eskalują
kolejną, jeszcze bardziej wyrazistą improwizację w narowistym tempie. Eve gra
tu mało, ale każdy jej dźwięk jest uzasadniony i zdobi wyczyny sekcji pięknymi,
złotymi girlandami. Po 26 minucie smyczek idzie w odstawkę. Narracja robi się
gęsta, jak sos do kaczki. Z klawiatury sunie, wprost w nasze uszy, niebanalna literatura, która wieńczy słoną eskalacją, ów ważny fragment historii
improwizacji francuskiej.
Chant D’entre. Uspokojenie,
budowane wyważonym dronem, płynącym wprost z paszczy trójgłowego smoczyska.
Polerowanie powierzchni płaskich, akordy piana zza siódmej góry. Bijące serce perkusji szuka rytmu, jest
agresywne, nadaktywne, odrobinę zbyt głośne. Kontrabas idzie z czarnej głębi, poszukujący, niezdecydowany (bić się, czy
uciekać?). Perraud ma depnięcie
trochę, jak Tom Bruno z Test, ale nie stroni od sonorystyki. Ten fragment płyty
toczy się przy podobnym zagęszczenia incydentów akustycznych, jak
pierwszy, ale w uwagi na niższą dynamikę, daje sposobność słuchaczowi na
swobodnie wgryzanie się w zamysły muzyków i czerpanie dodatkowych porcji
przyjemności. Narracja jest jakby zawieszona w powietrzu, płynna, tajemnicza,
nieoczywista. Eve zdobi ją kilkoma zmyślnymi preparacjami w pudle rezonansowym.
Jest tak rozbrajająco niejazzowa. Śle
partnerom nielinearne pasaże do przemyślenia, nieco w poprzek rytmu, który
wyznacza ordynarna stopa zestawu perkusyjnego (8-9 minuta). Tuż potem Benjamin
włącza drapieżny walking i też
postanawia postawić trwały ślad na ziemi w ramach tej eskapady. Eve podłącza się,
jak sroczka i łapie odpowiedni dryl.
Finał nagrania jest nagły, zerwany. W taki sposób, byśmy natychmiast poprosili
o więcej!
En Corps Generation – edycja z oklaskami
Mijają cztery lata. Znów jest marzec. Nasza trójka bohaterów
aktywnie wypoczywa w Tyrolu, w Austrii. Sobota, sala koncertowa (?),
Artacts’16. Improwizacja odbędzie się z udziałem publiczności i potrwa 55 minut
(znów dwie części). Wedle wskazań okładki, Eve Risser będzie grała na
fortepianie (brak dodatkowych wskazówek, zwłaszcza w zakresie ewentualnych
preparacji), jej męscy partnerzy – bez zmian. Płyta dokumentująca wydarzenie
koncertowe jest z nami od kilku tygodni i zwie się En Corps Generation (Dark
Tree Records, 2017).
Des Corps. Start
jest spokojny, pełen wewnętrznej ciszy, toczony z dbałością o szczegóły,
pojedyncze interakcje. Tu kropka, tam przecinek. Muzycy nawołują się na skraju
puszczy, bo już czas ruszać po złote runo. Akord, talerz, akord, stopa. Eve płynie
tylko po klawiaturze, tak, jak obiecała przed chwilą. Gra nieco inaczej, niż w
studiu, cztery lata temu. Mniej rytmiczna, bardziej separatywna w zachowaniach scenicznych, pozostawia mokre ślady na scenie (wzrost świadomości
artystycznej?). Edward, niczym doświadczony suwnicowy,
snuje oniryczne pojękiwania. Benjamin ewidentnie przyczajony, smyczek w dłoni, jest
wyrazisty i czeka na sygnał. Wszyscy macają się w ramach gry wstępnej. Narracja
jest powolna, wręcz majestatyczna. Ale jednak się dzieje. Jakby każdy dźwięk był odrobinę silniejszy od
poprzedniego. Akustycznie bardziej dobitny. Klimat tej piosenki bliższy jest drugiemu fragmentowi z debiutanckiej. Nawarstwianie
się płaszczyzn improwizacji następuje tu jakby mimochodem. Po 15 minucie akordy
stają się cięższe, dynamika eskaluje step
by step, interakcje są szybsze, bardziej dosadne i uszczypliwe. Duboc
rytmizuje proces improwizacji, jest nawet pokrętnie rockowy. Mimo wszakże
drobnych różnic w doborze środków wyrazu, to trio ciągle przypomina trójgłowego
potwora ze studyjnego incydentu sprzed kilku lat. Empatia? Synergia? – wciąż
poziom ponadnormatywny. Risser jest może bardziej wyrazista narracyjnie, choć
recenzent nie jest do końca przekonany, że bardziej oryginalna. Tu i teraz gra
więcej, w zasadzie nie preparuje dźwięków, choć roli dodatkowego perkusisty nie
odrzuca definitywnie. Być może ta generacja Er
Corps jest bardziej efektowna, w większym stopniu przyswajalna dla
jazzowego odbiorcy, ale … recenzent już tęskni za jej prymalną inkarnacją. Po
20 minucie pierwszy odcinek koncertu wpada w ciekawą galopadę. Lekkie
wyhamowanie stymulowane jest przez melodyczny kontrabas, przy wtórze szczoteczkowania perkusji (to jednak prawie
solo strunowca). Fortepian milczy, ale perkusja
wpada w turbulencje. Na finał fragmentu, Eve powraca w szorstkich klimatach pierwszej płyty. Benjamin uroczo smykuje, a Edward zawiesza się dramaturgicznie.
Brzmienie dźwięków z klawiatury jest matowe, delikatnie przybrudzone (z kajetu
recenzenta: najpiękniejszy fragment tej płyty!).
Des Ames. Giniemy
w tumulcie oklasków, na szczęście ciąg dalszy następuje, głównie dzięki mocnym
akordom piana (chyba jednak drobna preparacja!), które skutecznie zagłuszają
incydenty akustyczne na widowni. Wodogrzmoty
Mickiewicza z gryfu kontrabasu. Mały suwnicowy
na prawej flance. W aurze jakże wytrawnej sonorystyki, śmiało możemy zapaść się
w drugą część koncertu. A ta stymuluje nasze endorfiny. Cierpimy z satysfakcji!
Narracja piana zagęszcza się. Duboc podaje krwawy
walking. Perraud zaczyna niewybrednie hałasować. Agresywne dźwięki każdego
z instrumentów frasobliwie lepią się do siebie (oj, będzie chleb z tej mąki!). Risser
jakby trzaskała klapą fortepianu, miażdżąc palce widzów w pierwszym rzędzie. Gdy
nominalna sekcja gna i tupie, pianistka podaje lekko splątaną, frapującą palcówkę. Niemal swoich facetów zagaduje, tak w pół słowa. Czyżby i ją dopadały już natręctwa rasowej pianistki free? W
odpowiedzi dialog Edwarda i Benjamina. Szukają kąśliwego zakończenia. Ten
pierwszy uruchamia dzwonki (już czas! już czas!). I cała trojka biegnie na
szczyt! Jeszcze tylko drobny ornament z werbla i końcowy orgazm staje się udziałem
wszystkich! Hałas z drugiej strony sceny trwa kilkaset sekund.
****
Dodajmy na finał dzisiejszej epistoły, iż katalog Dark Tree,
poza wymienionymi już płytami z każdorazowym udziałem Benjamina Duboca,
uzupełniają dwie pozycje.
Szczególnie ekscytujący jest dokument fonograficzny
koncertu, jaki odbył się w Pasadenie, lat temu… czterdzieści dwa! Wspólny
kwintet Bobby Bradforda (kornet) i Johna Cartera (klarnet, saksofon sopranowy),
z udziałem dwóch kontrabasów (Roberto Miranda, Stanley Carter) i jednego
zestawu perkusyjnego (William Jeffrey). Płyta No U-Turn – Live in Pasadenia,
1975 (Dark Tree Records, 2015) jest porażającym dowodem na
nieśmiertelność free jazzu tamtej epoki. Lektura obowiązkowa w każdym porządnym
domu.
Ostatnią z niewymienionych dziś pozycji katalogowych
francuskiego labela jest duet niepowtarzalnej Joelle Leandre (kontrabas) z
poetą użyczającym głosu, Steve’m Dalachinsky’m. Koncert z maja 2012 roku, z
Paryża, odnajdziecie pod tytułem The Bill Has Been Paid (Dark Tree
Records, 2013).
Ps. Tłumaczenie tytułu posta dla mniej obytych lingwistycznie - Wszystko o Ewie... i Benjaminie, i Edwardzie (ang.). Trzy kolory rządzą! (franc.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz