poniedziałek, 28 maja 2018

Andreae! Birchall! Nakamura! Willberg! Anarchy Improve Made in Japan!


Wydarzenia na młodej, brytyjskiej scenie muzyki improwizowanej, szczególnie tej mającej ewidentnie post-punkowe korzenie, śledzimy na bieżąco. Każdy miesiąc przynosi nowe tytuły, w czym prym wiedzie, szczegółowo już na tych łamach omówiony, label Colina Webstera – Raw Tonk Records! Czas zatem na majową premierę!

Trio Andreae/ Birchall/ Willberg gościło już u nas dwukrotnie. W grudniu ubiegłego roku omówiliśmy krążek A Hair in The Chimney, zaś kilka tygodni temu koncertowe ujawnienie tego składu – Live in Beppu. Ten drugi incydent artystyczny dokonał się w trakcie pobytu Brytyjczyków w Japonii, wiosną roku ubiegłego. Także wówczas, w samym Tokyo, trio zarejestrowało materiał z elektronicznym magikiem tamtejszej sceny Toshimaru Nakamurą, którego znamy choćby ze wspólnych nagrań z Johnem Butcherem. Piszę o nim magik, wcale nie będąc złośliwym. Muzyk obsługuje bowiem no input mixing board, czyli urządzenie elektroniczne generujące dźwięki samo z siebie, nie mające nic na wejściu. Tylko komputer i jego wnętrze! Prawdziwe muzyczne perpetum mobile!




Muzycy zagrali koncert w Tokyo 13 kwietnia 2017 roku, a co skrzętnie podpowiada tytuł dysku, rzecz działa się w miejscu zwanym Ftarri. Sam Andreae na saksofonie, David Birchall na gitarze elektrycznej, Otto Willberg na kontrabasie, wreszcie wspomniany Toshimaru Nakamura na owej desce rozdzielczej. Nagranie Live at Ftarri składa się z czterech części i trwa niespełna 45 minut.

One. Od samego początku narracja gęsta jest od zgrzytów, szturchnięć, przepięć, dziwnych, brudnych, dotkliwych artystycznie incydentów akustycznych, wspieranych oprzyrządowaniem, które generuje swój dźwiękowy świat nie korzystając z niczyjej pomocy, czyli w stu procentach wirtualną rzeczywistość! Meta noise, który ma zarówno akustyczne źródła dźwięku, jak i te elektroniczne. Tłusta, soczysta, twarda elektroakustyka! Do improwizacji tria w aurze field recordings z Live in Beppu doszło trochę kabli i kilka giga bajtów pamięci, a w muzyków ze Zjednoczonego Królestwa jakby nowy duch wstąpił, jakby dostali trzy nowe życia! Ile energii, jakie emocje, cóż za temperamenty! Od lewej – groźny kontrabas z ołowianym smykiem, zakotwiczony saksofon z pordzewiałą tubą, deska z kablami, które skwierczą i wiją się wokół muzyków, no i rozdygotana gitara, która szuka zwady, gotowa na każde sceniczne rozwiązanie. Ta ostatnia wchodzi w ciągłe zwarcia z elektroniką i czyni wiele dobra dla jakości improwizacji. To na razie zasadnicza oś wydarzeń. 10 minuta, muzycy zdają się tworzyć bardziej płynne ekspozycje, które zaczynają ciekawie ze sobą konweniować (tu także, saksofon z kontrabasem).

Two. Wolniej, dosadniej, ale równie zgrzytliwie, niepokornie, punkowo. Ciekawy pasaż wprost z saksofonu Andreae (muzyk ciągle na krzywej wznoszącej), jak zwykle oryginalny Birchall na gitarze (świetnie znamy go z tej strony). Szczypta industrialnych dźwięków, które dobrze robią temu fragmentowi improwizacji. Kontrabas wisi na smyku, a gitara z deską wytrwale rysują powierzchnie. Głębokie bruzdy, nisko zawieszone drony. Od 6 minuty muzycy nieco tłumią emocje. Działają bardziej selektywnie, kilka skupionych, małych opowieści. Na finał traka intrygująca próba kolektywnych imitacji (tu, na osi saksofon i deska).

Three. Intensywna interaktywność ze strony wszystkich uczestników spektaklu. Nieco onirycznej zwiewności, lekkości, groteskowości dźwiękowej. Bez pośpiechu, ale z zadziorami, wręcz natarczywie. W tym akurat momencie deska zdaje się być odrobinę zbyt aktywna, zawłaszcza wysokie pasmo nadawania. W ramach komentarza, spora dawka akustycznych mikrozdarzeń. Ta płyta miała lepsze momenty – notuje niecierpliwy recenzent. Najlepszym rozwiązaniem zdaje się być krok w kierunku noise, co muzycy czynią, wykazując się dużą czujnością dramaturgiczną. Dobra waloryzacja! Na finał części kilka dotkliwych zwarć, pyskówek i drobnych złośliwości. Jakież to piękne! Sporo elektroniki, ale w jak najlepszym stylu.

Four. Kontynuacja sytuacji na scenie, ale w nieco spokojniejszym wydaniu. Separatywne ekspozycje, które sobie nie szkodzą. Bywa nawet, że ze sobą zgrabnie konweniują. Deska znów odrobinę nadpobudliwa, ale muzyk słucha, co grają pozostali i na ogół podejmuje dobre decyzje, wchodzi w ciekawe interakcje. Dobry głos saksofonu, udane pętle na gryfie gitary, a kontrabas znów wisi i drży. Gęsta, narowista narracja najeżona ostrymi krawędziami, kantami i brudem za paznokciami. Muzycy wybrzmiewają z potem na czole, a najciekawiej dzieje się na skrajnym pozycjach – kontrabas plącze struny, gitara psychodelizuje. Deska zdaje się wybierać ton hałasu, ale recenzent wybacza Japończykowi tę woltę, gdyż całość płyty broni się bez cienia wątpliwości. Muzycy udanie gaszą światło!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz