Dziewięciu na dziesięciu muzyków improwizujących, zapytanych
w jakiej formule osobowej najlepiej uprawia im się ich ukochany free improve, odpowie – w duecie!
Być może każdy z nich ma w tym zakresie całkiem indywidualne
uzasadnienie, ale fakt statystyczny nie podlega dyskusji.
Naprawdę nie wiem, co
musi się stać, by duet był naprawdę udany. Ale w przypadku duetów, to dla mnie
najlepszy sposób na poznanie muzyka i tworzenie naprawdę nowej muzyki. Duet to
bezpośrednia rozmowa, bezpośrednia wymiana i konfrontowanie wzajemnych
pomysłów. Czy duet działa, czy jest świetny, czy też nie działa, natychmiast to
czujesz. Jak do tej pory wszyscy muzycy, z którymi gram są świetni i jestem
bardzo zadowolony z tego, jak zmieniają się pomysły w trakcie grania z tym, czy
innym muzykiem i jak każdy z nich pokazuje mi nowe ścieżki lub nowe sposoby
słuchania, grania i tworzenia.
To słowa katalońskiego saksofonisty Alberta Cirery. Uważni
Czytelnicy Trybuny doskonale znają
tego muzyka, a także większość jego nagrań. Być może – subiektywne zdanie
redakcji – najlepszymi, jak do tej pory, nagraniami tego muzyka są jego duety,
a w szczególności doskonała seria Cròniques.
Jej cztery zasadnicze części (2015-16) zostały na tych łamach dogłębnie
przeanalizowane (patrz: tutaj).
Tymczasem jesienią ubiegłego roku, Cirera zebrał partnerów
z czterech części serii - Olle Vikströma, Ulricha Mitzlaffa, Alvaro Rosso i Carlosa Zingaro – na okolicznościowym koncercie.
Zagrał z nimi ponownie w duecie, a na końcu spotkania cała piątka kolektywnie i
nad wyraz swobodnie improwizowała. Szczęśliwie efekt sceniczny działań owego
kwintetu jest od kilku tygodni dostępny w ujęciu fonograficznym i za moment
zostanie przez nas omówiony. Recenzję tej dość krótkiej płyty uzupełnimy
wrażeniami Pana Redaktora z ponownego odsłuchu Kronik 1-4, ale tym razem w wersji skróconej. Stosowna bowiem
kompilacja kilka miesięcy temu ukazała w formacie CD.
Albert
Cirera/ Olle Vilkström/ Ulrich Mitzlaff/ Alvaro Rosso/ Carlos “Zingaro” Cròniques
5: Ao Vivo! (Discordian Records, 2018, tylko elektronicznie)
Koniec października roku ubiegłego, Portugalia, miejsce
określone jako Museo Malhoa, Caldas de Rainha. Saksofon tenorowy i sopranowy,
saksofon barytonowy, violincello,
kontrabas i skrzypce – muzycy w kolejności, w jakiej widnieją na okładce płyty. 28 minut opowieści w jednej części, która ma tytuł własny – Cut Down at Caldas de Rainha.
Introdukcja przy wtórze całujących
się saksofonów, które brutalnie kontrapunktowane są przez grzmoty kontrabasu. Pozostałe strunowce wchodzą do gry równie
podekscytowane. Zawieszone oddechy i napięcie na sali koncertowej, po obu
stronach sceny. Gęste suwnice dźwięku, ostre struny, tuby wystawione na sonorystyczną
batalię. Sopran po lewej, baryton po prawej, struny w samym zaś środku.
Agresywna, dosadna ekspozycja silnie pobudzonych instrumentalistów (zapewne
poprzedzające ten występ duety były niezwykle gorące). Rodzaj wojującej
kameralistyki, pełnej buntu przeciwko wyborom oczywistych rozwiązań
dramaturgicznych. Niechby nawet spalić tę filharmonię! Trudno nie dostrzec w
tym tyglu emocji, wiodącej roli Alberta Cirery. Wszak to jego wieczór, jego
skromny tribute. Jakkolwiek z całej
piątki chwilowo jedynie Ulrich zdaje się być mniej zauważalny. Dużo dynamiki w
dyszach większego z saksofonów (8 minuta, brawo Olle!). Znów brutalny smyk
Alvaro, śpiewy i tańce Carlosa, rockowy smak w ustach Ulricha. Gęsta,
narowista, ekspresyjna narracja. Prawdziwy konkret free improve! Tu nawet, na rogach free jazzu! Co za eskalacja! Pięć
pijanych na umór gotyckich symfonii niepokornych dźwięków! Alvaro szarpie,
Carlos podskakuje, ale to dwa dęciaki skomlą najdosadniej i ciekawie porządkują
błyskotliwy chaos swobodnej improwizacji, wspierane przez walking kontrabasu (12 min.). Znów skrzypce budują dodatkowe
spiętrzenie narracji, tu także z pięknym komentarzem saksofonów, które kreują
samodzielne, tłuste potoki świadomości (brawo!). Ulrich też zdaje się rwać już
włosy z głowy i budować urokliwy, gęsty pasaż. Oj, dużo się dzieje, recenzent
nie nadąża z notowaniem! 15 minuta i nasza kwaśna
filharmonia płonie już na całego! Smyki szczytują, pot tryska po ścianach! Od
18 minuty muzycy zaczynają lepić się do siebie, budować wspólne wielogłosy, kreować
cudowną florę dłuższych, ciągnionych dźwięków.
Jakże piękny moment, którego efekt wzmagają preparacje Cirery. Struny goreją,
wokół pełno krwi! Dialogi, pyskówki, wymiany rozbieżnych punktów widzenia!
Foniczna ekstaza spowija postać upoconego recenzenta. 23 minuta i nagłe, acz
perfekcyjne stopowanie. Duet kontrabasu i barytonu. Trwający komentarz Cirery. Wiszący pod nieboskłonem Zingaro. Rodzaj finałowego falowania narracji. Dużo
groźnych, bezczelnych, niskich ekspozycji. Szczególnie kontrabasu i saksofonów.
Długie dźwięki, faza rozwarstwienia. Cirera znaczy teren, jak pijany kocur. Wonderful! Ostatni dźwięk jest dość
nagły i raczej niespodziewany. Nożyce edytora chyba delikatnie omsknęły się z
pulpitu…
… A jak mogły wyglądać duety Cirery z każdym z muzyków
kwintetu, które miały swój artystyczny byt parę chwil przed właśnie co
omówionym koncertem? Z pewnością reprezentowały poziom, jaki wyznaczyli sobie
muzycy w trakcie studyjnych spotkań duetowych, które miały miejsce w Portugalii
w latach 2015-2016. Od ubiegłego roku, dzięki staraniom samego Cirery, dostępny
jest dysk, który kompiluje nagrania z czterech niezwykłych duetów. Zwie się Les
Cròniques (Discordian Records, 2017, CD). Zajrzyjmy ponownie do tych
nagrań!
(CR2, Ulrich Mitzlaff). Dronowa rozmowa dwójki przyjaciół.
Zawieszona ekspozycja o urodzie godnej roznegliżowanej tancerki fado.
Brudno-barokowy sound z głębin
ludzkiej wyobraźni. Imitacja w tubie saksofonu godna pokłonów piekielnych
(saksofon to także instrument strunowy?!).
(CR3, Alvaro Rosso). Konie w galopie, inicjacyjne
parchnięcia. Stylizacja free jazzowa, błyskotliwy tenor w kompulsywnym dialogu z
temperamentnym kontrabasem, który wisi na metalowym smyku. W drugiej części
utworu muzycy robią duży krok w kierunku sonorystyki, grają w wyższych
rejestrach, jakby dekonstruowali pierwotną fakturę nagrania.
(CR4, Carlos Zingaro). Wysoki tenor, który szuka płaszczyzny
dialogu z zadziornymi skrzypcami. I jest w tym ujmująco skuteczny. Znów
saksofon wprost genialne imituje brzmienie instrumentu strunowego. Rozgrzana
tuba kipi potem i spermą. W 3 minucie oba instrumenty grają jeden, taki sam
dźwięk! Atak na szczyt, a potem zejście ruchem okrężnym. Cirera jakby
multiplikował się wewnątrz saksofonu. Po chwili muzycy droczą się ze sobą, jak para
kochanków przed kolejną nieudaną próbą okiełznania emocji.
(CR4). Miniatura free
improve. Rozmowa sprzed chwili, która tu weszła już w fazę awantury, ale wcale
nie potrzebuje puenty. Brawo!
(CR1, Olle Vilkström). Cicha, stonowana ptasia gra wstępna. Dęte szepty o wstrząsającej urodzie. Z oparów
ciszy dochodzą odgłosy systematycznego wybudzania się obu saksofonów ze snu
zimowego. Dość płynne pasaże barytonu na lewej, sonorystyczne fajerwerki tenoru
na prawej. Szukają konsensusu, który znów zrodzić się może w sytuacji
imitacyjnej. Od 9 minuty muzycy idą ku eskalacji, która zdaje się być dość
naturalnym wyborem dramaturgicznym. Znów brzmią niemal identycznie.
Wybrzmiewanie na suchych dyszach.
(CR3). Dronowa ekspozycja obu muzyków. Szukają wspólnego punktu
odniesienia i bez trudu odnajdują go tuż na lustrem wód Tejo. Wysoki smyk, wygłuszony sonorystyką tenor. Dotkliwa, kąsająca
uroda fragmentu.
(CR4). Lejąca się strumieniami woda w tubie tenoru, moc
sonorystycznych turbulencji. W kontraście wobec dość leniwej, meta barokowej szarży na strunach.
Prawdziwy popis Cirery w zakresie preparacji na dyszach. A kierunek narracji?
Imitacja!
(CR2). Ten zaś fragment, to już z pewnością imitacja
wyniesiona do rangi sztuki. Saksofon wpleciony pomiędzy struny, brzmi jak
wiolonczela, ba, on już stał się wiolonczelą! Wysoki, brudny sound, delikatnie zmutowane brzmienie strunowca. Jedno ciało, jeden
instrument! Jakże błyskotliwa pyskówka! A który muzyk odpowiada za dany dźwięk?
Nie ogarniesz! Ulrich lewa strona? Alberta prawa? I w hałasie, i w ciszy,
stawiają recenzenta na baczność. What a
game! Idealna symbioza akustyczna. W
6 minucie na moment milkną, by zacząć jakby nową opowieść w ramach jednego traku. Krnąbrny restart w estetyce call & response. Mocne zwarcie w
półdystansie, sporo agresji, trochę merytorycznych rozbieżności. Pot i emocje.
Z każdą jednak sekundą muzykom jakby bliżej do porozumienia. Wszak bratnie
duszą ostatecznie lgną do siebie, lepią się w jedność w trakcie intensywnej
eskalacji. Brawo!
(CR1). Bojaźń i drżenie dwóch niedźwiedzich saksofonów. Mają
wspólne myśli, zbliżony ogląd rzeczywistości. Z pewnością patrzą sobie głęboko
w oczy! Szczypta melodii u wylotu obu tub. Chrobot, mięśnie, emocjonalna
kompatybilność.
(CR4). Dron saksofonu i rozkołysany smyk na suchych strunach
skrzypiec. Doom deep listening! Dęciak zagłębia się w siebie, strunowiec woli pójść w tango. Ale to
nadal ciekawa pogawędka dwóch starych przyjaciół w barze nadbrzeżnym. Tu nawet
dość konwencjonalna, jak na reguły serii Kronik.
Puentą musi być sonorystyczna egzaltacja.
(CR3). Dwuminutowa kipiel w tubie, jęki smyka, gdzie
jesteśmy, dokąd zmierzamy. Kontrabas sieje zgorszenie akustycznymi
przepięciami. Saksofon szumi złowieszczo.
(CR3). Walking na
gryfie, jazz w tubie saksofonu. Dość zaskakujący finał kompilacji. Melodia i
tłumienie emocji. Dużo ciszy, po której wraca zły sound tenoru i stawia nas do pionu - co złego, to nie my!
Na ostatniej prostej, piski i skowycie sopranu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz