Brytyjski gitarzysta i klarnecista Alex Ward, to prawdziwy
człowiek renesansu! Wyśmienity improwizator, kompozytor, muzyk prowadzący małe
i duże składy, świetnie radzący sobie zarówno w swobodnej zabawie w
nieoczywiste dźwięki, jak i w trudnym znoju rozgryzania zawiłości powstałych na
kartkach z pięciolinią. Do tego
wszystkiego, artysta niezmiernie utalentowany!
Jego dokonania artystyczne śledzimy na bieżąco. Intryguje
nas m.in. rozmach jego przedsięwzięć, precyzja w działaniu, czy choćby
umiejętność błyskotliwego predefiniowania improwizacji w formie
kilkunastostronicowych instrukcji dla muzyków improwizujących.
Dziś pochylimy się nad obszarem zainteresowań Alexa, który
jak dotąd, nie był jeszcze przedmiotem naszych analiz. Posłuchamy bowiem jego …
komponowanych, na poły rockowych składów, zazwyczaj z udziałem hałaśliwej
gitary elektrycznej i basowej. Nie będą nas wszakże interesowały emocje płynące
z bujanych piosenek z metrum 4/4, ale w tych pozornie rockowych kompozycjach
doszukiwać się będziemy (jakże skutecznie!) niemal barokowego przepychu,
niebywałego mieszania gatunków i niezbadanych połaci artystycznej kreacji! Trzy
składy i cztery płyty (zarówno dość nowe, jak i nieco starsze)!
Dead Days Beyond Help
Naszą muzyczną podróż zaczynamy od duetu Dead Days Beyond
Help, który powstał w połowie ubiegłej dekady, a płyta, którą za moment
poznamy, miała swoją premię ostatniej jesieni. Choć nosi tytuł IV
(Copepod Records, CD 2018), jest bodaj szóstą pozycją w dorobku formacji.
Partnerem Alexa (gitara) jest tu perkusista Jem Doulton. Na materiał zawarty na płycie składają się
dwa separatywne nagrania – pierwsze pochodzi z roku 2014, poczynione w duecie
(plus dogrywki rok później), drugie zaś powstało w latach 2014-17, a w rolę gości wcielali się tutaj Benedict
Taylor na skrzypcach i aktówkach (liczba mnoga!), Hannah Marshall na
wiolonczelach (!) oraz Santiago Horro na kontrabasie. Dodajmy, iż w drugim nagraniu użyto więcej
instrumentów, niewymienionych z nazwy na okładce płyty, które pozostawały w
jurysdykcji Warda i Doultona.
Część duetową zaczynamy z odgłosami … katarynki, która zdaje
się intonować wodewilowy motyw. Po kilkunastu sekundach następuje zdecydowany
atak gitary i perkusji, niczym grzmot w trakcie burzy z piorunami. Po tym
incydencie narracja toczy się już niezwykle biegle - rwany, połamany rytmicznie
flow, moc zdrowych odniesień do
klasyki hc/punk. W zamyśle kompozytora nie brakuje także akcentów noise/new wave. Bogate brzmienie
całości, jakby Alex grał jednocześnie na gitarze i basie, a Jem na dwóch
zestawach perkusyjnych. Sam Alex kreśli
jednocześnie zwinny motyw, trzyma rytm i jeszcze ubogaca całość bystrymi
solówkami. Muzyka przesiąknięta jest stanem permanentnej zmiany - rytmu,
głośności, tempa i estetyki. Wciąż nowe motywy, ponad gatunkowa, rockowa
metaforyka. Nie brakuje też chwil wyciszenia, kojących, quasi balladowych wtrętów. Dominuje wszakże rockowy eksperyment,
wybuchy emocji, fajerwerki rockowej furii. Narracja idzie wprost z pięciolinii,
ale pełna jest finezji, technicznej perfekcji, delikatnie eskalowanego hałasu i
sprytnego żonglowania motywami, które nosi znamiona improwizacji.
Część druga rodzi się w dronowej ekspozycji rozbudowanej
sekcji strunowej. Sukcesywnie narasta, aż osiąga stan noise’owego przesteru. Na
tym tle muzycy eksponują rockowy motyw, niczym poczet sztandarowy, któremu
towarzyszy ambientowe tło na bliżej nieokreślonym instrumencie klawiszowym.
Narracja jest bardzo bogato zinstrumentalizowana, a zasada ciągłej zmiany nie
przestaje obowiązywać. W potoku muzycznych dźwięków natrafiamy na bystry,
semi-jazzowy walking kontrabasu, prawdziwie hendrixowski
błysk gitary, posmak post industrialu,
wreszcie oniryczno-psychodeliczne przystanki oraz klawisz, który brzmi niczym
upalony spinet. Także hammond grający
czarnego bluesa i rodzaj rocka symfonicznego z ekspozycją strunowej czeredy
skrzypiec, altówek i wiolonczeli. Innymi słowy, wrzący tygiel gatunkowych
odniesień i stylistycznych wolt. Prawdziwie epicka opowieść, dla której bazą
pozostaje wszakże rockowy idiom. Brawura i stuprocentowy eklektyzm historii,
którą wieńczy piękne, dronowe, monumentalne wybrzmiewanie.
Forebrace
Sięgnijmy po przykład muzyki komponowanej, która ekspresyjne
szaty improwizacji przebiera przy silnym sztafażu istotnie jazz-rockowej sekcji
rytmicznej. Kwartet, o którym mowa, zwie
się Forebrace i wykonuje zarówno utwory podpisane przez Warda, jak wszystkich
muzyków.
W porównaniu do poprzednio omówionej płyty, u boku naszego
głównego bohatera, który tym razem będzie grał jedynie na klarnecie (czasami
amplifikowanym), pozostaje perkusista Jem Doulton, a także Santiago Horro,
który tym razem sięgnie po elektryczny bas. Kwartet uzupełnia Roberto Sassi na
gitarze elektrycznej. Jak do tej pory, muzycy w tej konfiguracji personalnej
nagrali dwie płyty – Bad Falds (Copepod Records, CD 2013)
oraz Steeped
(Relative Pitch Records, CD 2016). Pierwsza w nich, powstała w
okolicznościach studyjnych, zawiera sześć utworów, druga zaś jest rejestracją
koncertu z londyńskiego Cafe Oto, uzupełnioną na etapie post-produkcji
fragmentami o dwa lata starszego koncertu z Vortex (jak to zwykle bywa w
przypadku Warda, szwy na łączeniach są zupełnie niesłyszalne) i składa się z
siedmiu części.
Pierwszy motyw na krążku Bad
Falds ma posmak semicki, podany jest wysoko zawieszonym, śpiewnym
klarnetem. Pod nim pracuje sekcja podłączona do prądu, ekspansywna maszyna z
energetycznym drive’em. Od startu -
wulkan emocji, rockowych ekspresji i tryskającego zdrową improwizacją klarnetu.
Każdy z muzyków imponuje kreacją i zdolnością do bardzo swobodnego radzenia
sobie z materią dźwiękową. Drugi utwór zaczyna się bardzo spokojnie, niemal
lirycznie. Klarnet gra niżej, a sama narracja rozkręca się z rockowym przytupem
i płynnie chwyta trzeci zapis z pięciolinii. Dynamiczny temat grany unisono przez klarnet i gitarę. Gęsta,
ale zwinna ekspozycja, uwypuklająca klarnet, pozostający w stanie permanentnej
improwizacji. W roli wisienki na torcie ekspresyjne solo gitary, godne herosów
hard rocka! Czwartą pieśń otwiera grzmot basu, mała, psychodelizująca gitara i
charczący klarnet. Rodzaj spokojnej, ale niepokojącej ballady o przemijaniu
dźwięków. Z czasem muzyka narasta i przepoczwarza się w dronowo-noise’ową
epistołę (bodaj najlepszy fragment płyty!). Piąty temat kipi dynamiką, gęstym drummingiem
i repetującym basem. Klarnet wchodzi po kilkudziesięciu sekundach, rozrywa
narrację i stymuluje pozostałych do improwizacyjnych ekscesów. Ostatnia
historia zaczyna się jak w dobrych numerach Metalliki! Ostry riff, doom sekcja
i szczypta psychodelii. Po chwili gitara frazuje na jazzowo, siejąc ferment i
burząc metalowy ład. Klarnet na dużym
prądzie śmieje się od ucha do ucha. Gitara wtóruje mu, a wielogatunkowy sos
rozlewa się już po całej powierzchni studia nagraniowego. Sekcja rżnie na
pohybel, gitara eksploduje fontanną dźwięków, a klarnet tańczy – hałas godny
mistrzów! Na wybrzmieniu liryczne, ciepłe, ale dość tajemnicze, plastry
klarnetu.
Ponadgatunkowa symbioza króluje także na płycie Steeped, a okoliczności koncertowe nic w
tej materii nie zmieniają. Pierwsza pięciolinia biegnie gęstym ściegiem,
podawanym przez wszystkich muzyków. Na froncie pełne ekspresji i fajerwerków
solo gitarzysty, któremu bas zwinnie wtóruje – hard rock and psycho-jazz as well! Wysoka ekspozycja klarnetu na
tle gęstej, niczym ciekły ołów, sekcji rytmicznej. Żywioł soczystych dialogów!
Drugi temat brnie wedle wskazań klarnetu i gitary – piękna, rytmiczna imitacja.
Po zejściu w ciszę oniryczna gitara, suchy klarnet, bystre przygrywki basu i
perkusji. Trzecią narrację buduje rytm basu, szczypta funku, so let’s dance! Czwarty – pierwsza
doklejka z Vortexu! – startuje dzięki gitarze basowej i perkusji. Masywny, ale
spokojny rock! Błyskotliwy komentarz nostalgicznego klarnetu i ambientowej
gitary – cóż za imponujący dysonans! Cicha, tłumiona narracja z bardzo nerwowym
klarnetem. Cud, malina! Piąty temat wypływa wprost z czwartego (piękne
klejenie, bo wracamy do Café Oto!). Kolejny popis gitary i klarnetu – kosmiczna
symbioza! Fragmenty grane z kartki tak doskonale lepią się z improwizacją, że
recenzent aż kipi z zadowolenia! A gitara nieustannie sieje ferment,
przedrzeźnia się z klarnetem. Gdy ten drugi gra genialne wręcz solo, ta
pierwsza wspiera go bystrym, noise’owym podkładem. No, a w dalszym planie
świetna robota basu i perkusji. Na szóstą piosenkę
zaprasza doom metalowo brzmiąca gitara. Punkowe pętle sekcji i wysoki, śpiewny,
znów odrobinę semicki klarnet. Zaraz potem niesamowity stopping i cicha, piękna wolta dramaturgiczna klarnetu, którego
ledwie głaszcze po dyszach rozpalony umysł Warda. Kolejna perła! Powrót sekcji
oznacza płynny start ostatniego numeru, znów z Vortex (ponownie cudne
klejenie). Dynamiczny flow ze
śpiewnym klarnetem. Gitara solo! Orgazm! Power
noise!
Predicate
Czas na kwartet, który Alex Ward nazwał Predicate. Skomponowany przez niego materiał gra i rozimprowizowuje
tutaj następująca konstelacja osobowa: Tim Hill na saksofonie altowym i
barytonowym, on sam, na gitarze elektrycznej, Dominic Lash na kontrabasie (ale,
i tak będzie hałasował!) oraz Mark Sanders na perkusji. Panowie mają w dorobku
dwa krążki - Predicate (FMR Records, CD 2011) oraz Nails (Gaffen Records,
2013). Dziś pochylamy się nad pierwszym
z nich (sześć utworów studyjnych). Kto posiada oryginalny CD, niech koniecznie
przeczyta także rozbudowane słowo boże
kompozytora. To, przy okazji, ciekawy rys pomyślunku Warda w zakresie muzyki,
jaką tworzy w oparciu o pięciolinie, w tym także tę, którą dziś analizujemy.
Debiutancka Predicate
udowadnia, iż w tej konwencji muzyka Alexa Warda akceptuje każdą stylistyczną i
estetyczną woltę. Tu mamy do czynienia, cytując kompozytora, z czymś na kształt
challange composing for improvisers!
Zaczyna ją solowa ekspozycja perkusji. Baryton gra motyw, a zaopatrzony w
smyczek kontrabas daje mu silne wsparcie. Gęsty, zwarty, ciasny ścieg fussion rocka, z mocną gitarą o bardzo
szorstkim brzmieniu. Druga pieśń rodzi się na gryfie kontrabasu, obok
swingująca perkusja i rockowa gitara, która raz za razem popada w konwulsje,
także zwiewny, dość śpiewny saksofon altowy. Wrzący tygiel inspiracji, czyli
nic co warte grzechu, nie jest nam obce. Doskonałe solo gitary w ramach
podsumowania tej części - heavy-free-jazz-rock!
Trzeci temat ponownie grany jest z brzytwą na gardle. Baryton, hc/punkowa
sekcja - wyrazista, dojrzała narracja, choć grana z kartki. Gdy saksofon czyni
bystre solo, gitara płynie dołem i wchodzi z nim w dynamiczny dyskurs. Potem wydziera się heavy metalową wręcz ekspozycją. Na finał drummerskie, rozchełstane cacko
i zwinny powrót do tematu. Czwarta kompozycja, to słodki alt i swingująca
sekcja. Temat dancingowy dla starszych państwa, w klimacie Happy New Year! Piąta, od razu zaznaczmy, kluczowa piosenka –
kontrabas ze smykiem z lekkim przesterem i perkusja, która wchodzi z nim w
imitacyjne gierki. What a game! Drum’n’bass in sonore! Po jakimś czasie
gitara atakuje z zaskoczenia, w mgnieniu oka podrywa kwartet do hałaśliwego
lotu. Saksofon, który wszedł niemal na gotowe, proponuje, dla odmiany, marsza
pogrzebowego, który jednak natychmiast zmiażdżony zostaje jazz-rockową
nawałnicą. Po 10 minucie muzycy tłumią się relaksacyjnie, nawet alt pokazuje tu
dobre oblicze, gitarowy slide, kapka
psychodelii, wszystko na bogato. Wreszcie i sam finał – temat grany przez
saksofon i gitarę. Sekcja mocna, jak dzwon, idzie wedle nieco pogmatwanej
pięciolinii. Alt i gitara znów w czułej konwersacji - on na górze, ona na dole.
Im dalej tu w las, tym ostrzej! Kolejne dwie wyśmienite ekspozycje i czas na
finał. Ten jest już udziałem Warda na samotnej sekcji, co zabawne, grany unisono.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz