Energia muzykowania i
abstrakcyjne myślenie. I bardzo szybkie, wzajemne reakcje, dzięki bliskiemu,
dokładnemu słuchaniu się. Czasami jestem zaskoczony tym, jak jesteśmy do siebie
nastawieni i jak szybko, my trzej podejmujemy wspólne decyzje, przez ułamek sekundy
zmieniamy kierunek i formę muzyki. Niesamowita muzyka!
Powyższe słowa Agustí Fernándeza – wyartykułowane w trakcie
wywiadu, który za moment będzie dostępny na łamach portalu Jazzarium.pl – z
pewnością wystarczą za całą recenzję krążka Free
Radicals at DOM.
Kolejne niebywałe spotkanie dwóch muzycznych braci,
rzeczonego pianisty i Barry Guya, tu poczynione także przy udziale Petera
Evansa, który świetnie czuje się w towarzystwie obu starszych kolegów. Świetnie
pamiętamy trio EFG (tym trzecim był oczywiście Mats Gustafsson), a także choćby
smakowity duet z Barry’m na ubiegłorocznej płycie Syllogistic Moments. Nie zapominamy, rzecz jasna, o udziale całej
trójki w większych składach prowadzonych na ogół pod przywództwem brytyjskiego
kontrabasisty.
Teraz wszak przenosimy się do moskiewskiego Centrum Kultury
DOM. Jest początek listopada 2017 roku. Peter Evans na trąbce, Agusti Fernandez na fortepianie i Barry Guy na
kontrabasie. Koncert zawarty na CD Free
Radicals At DOM (Fundacja Słuchaj!, 2018) składa się z dwóch setów i bisu,
tu na płycie, podzielonych na siedem separatywnych części. Potrwa 68 minut i 22
sekundy.
One. Koncert rodzi
się w głębi preparowanego fortepianu, przy balladowym pizzicato kontrabasu i małej trąbce, póki co, głęboko ukrytej pod
czarnym płaszczem. Muzycy rozpoczynają powolny marsz w kierunku krainy
szczęśliwości słuchaczy, w tym także recenzenta.
Rozgrzewka, która po krótkiej chwili przechodzi w stan biegłej narracji. Od
startu muzycy świetnie się ze sobą komunikują, na scenie nie dostrzegamy
jakichkolwiek podmiotów domyślnych. Trio, niczym zespół reakcji jednoczesnych -
erupcje, salwy i grzmoty. Paralelne imitacje, skrupulatne riposty. Mistrzowskie
schodzenie w ciszę i równie imponujące skoki w przestrzeń kosmiczną, wszystko
dzięki sygnalizacji niewidzialnego. Do tego bajeczna technika instrumentalna
i kompulsywna wyobraźnia. Uporządkowana dramaturgicznie swoboda improwizacji,
tu poddawana permanentnej zmianie. Wolty energii i pasaże balladyzującego post-jazzu.
Two. Śpiewające
preparacje fortepianu i klasyczne dla Guya szarpanie się z glazurą mocnych
strun - taki duet na początek. Trębacz wchodzi po 90 sekundach, małymi krokami,
stojąc na placach. Cała trójka rysuje wyjątkowe zgrabne bazgroły. Taniec egzotycznej klawiatury, ludyczny smyczek i płaszcz
szumu w wentylach. Kolejne imitacje, kolegialne repetycje, kwiaty we włosach.
Przy okazji, dynamika całej narracji godna klasyków free jazzu. W 9 minucie
Evans milknie ponownie, bierze oddech, wypuszcza partnerów na wybieg, po czym
wraca, zmysłowo wgryzając się pomiędzy struny kontrabasu. Po kolejnych dwóch
minutach nowa bajka: trąbka rytmicznie prycha, kontrabas preparuje z samego dna
baroku, w tle ciche klawisze – nowa,
piękna i wyjątkowo spokojna sytuacja na scenie. Po chwili muzycy zmysłowo
uwalniają się z kokonu łagodności i bez zbędnej zwłoki powracają do głównego,
wciąż porywistego nurtu koncertu. Na wybrzmieniu moc wyzwolonej kameralistyki.
Three. Piano i
trąbka w poszukiwaniu kompletnej jedności czasu i przestrzeni. Kontrabas
wchodzi grzmotem. Trochę gry ciszą i dramaturgicznym zawieszeniem. Małe
harmonie i strzępy melodii na gryfie, spod wentyla, na ciepłych klawiszach. Po
chwili galopu, muzycy znów wchodzą w
stan swobodnej kameralistyki i z saperską dokładnością szukają ostatniego
dźwięku.
Four. Zdaje się,
że tu jeden dźwięk starczy, by znaleźć zrozumienie u partnera. Po dwóch
dźwiękach rodzi się już telepatyczna więź, a po trzech stają się jednym
muzycznym ciałem. Przykład kompulsywnego tańca nad przepaścią. Lepka, cudna
opowieść nie do okiełznania. Emocje tryskają z każdej strony sceny, prawdziwi
furiaci! I jakie stopowanie!??
Five. Agusti
preparuje piano, jednocześnie ćwicząc gardło przed spodziewanym atakiem
konwulsyjnego kaszlu. Prychy i szarpnięcia tuż obok. Evans syczy przez wentyle
i ciągnie kolegów na psychodeliczne manowce. Ale tu każdy ma garść swoich
pomysłów – akcja, reakcja, kasacja! Rozmowy na rozpalonym słońcem pogorzelisku.
Potem dialog trąbki i kontrabasu, znów ze szczyptą melodii. Ale też preparacje
i bystra sonorystyka, i wybuchy wulkanów, i wodospady potu i krwi! A finał
odcinka znów w zadumie, ciemnej plamie kameralistyki.
Six. Kontrabasowa
introdukcja! Pojedyncze strzały spod klapy fortepianu, bulgotanie wentyli.
Dygot pałeczek perkusyjnych, wepchniętych pomiędzy struny. Guy’s masterpiece! Moc tajemniczych dźwięków z każdej strony sceny,
choć to niemal solo kontrabasu. Melodyjny komentarz trąbki, głębokie preparacje
piana. Najbardziej nietypowy fragment koncertu – repetycje, imitacje, ale i
bezczelne pyskówki. Z tego pięknego, kreatywnego chaosu wychodzą wspólnie, skutecznie
poszukując utraconej harmonii i kęsów melodyjności. Opus magnum na finał zasadniczej części koncertu.
Encore. Skoki na
linie, frywolne konwulsje, popisowe amplitudy trąbki. Tanecznym krokiem po
zasłużone złote runo i najwyższą ocenę recenzenta! Garść małych, zabawnych
pasusów Evansa, smyczek i piano w powykręcanym rytmie. Imitacje i fajerwerki w
galopie. No i wielosekundowa owacja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz