poniedziałek, 4 lutego 2019

Free Radicals in improDOM! Fernández! Guy! Evans!


Energia muzykowania i abstrakcyjne myślenie. I bardzo szybkie, wzajemne reakcje, dzięki bliskiemu, dokładnemu słuchaniu się. Czasami jestem zaskoczony tym, jak jesteśmy do siebie nastawieni i jak szybko, my trzej podejmujemy wspólne decyzje, przez ułamek sekundy zmieniamy kierunek i formę muzyki. Niesamowita muzyka!

Powyższe słowa Agustí Fernándeza – wyartykułowane w trakcie wywiadu, który za moment będzie dostępny na łamach portalu Jazzarium.pl – z pewnością wystarczą za całą recenzję krążka Free Radicals at DOM.

Kolejne niebywałe spotkanie dwóch muzycznych braci, rzeczonego pianisty i Barry Guya, tu poczynione także przy udziale Petera Evansa, który świetnie czuje się w towarzystwie obu starszych kolegów. Świetnie pamiętamy trio EFG (tym trzecim był oczywiście Mats Gustafsson), a także choćby smakowity duet z Barry’m na ubiegłorocznej płycie Syllogistic Moments. Nie zapominamy, rzecz jasna, o udziale całej trójki w większych składach prowadzonych na ogół pod przywództwem brytyjskiego kontrabasisty.




Teraz wszak przenosimy się do moskiewskiego Centrum Kultury DOM. Jest początek listopada 2017 roku. Peter Evans na trąbce, Agusti Fernandez na fortepianie i Barry Guy na kontrabasie. Koncert zawarty na CD Free Radicals At DOM (Fundacja Słuchaj!, 2018) składa się z dwóch setów i bisu, tu na płycie, podzielonych na siedem separatywnych części. Potrwa 68 minut i 22 sekundy.

One. Koncert rodzi się w głębi preparowanego fortepianu, przy balladowym pizzicato kontrabasu i małej trąbce, póki co, głęboko ukrytej pod czarnym płaszczem. Muzycy rozpoczynają powolny marsz w kierunku krainy szczęśliwości słuchaczy, w tym także recenzenta. Rozgrzewka, która po krótkiej chwili przechodzi w stan biegłej narracji. Od startu muzycy świetnie się ze sobą komunikują, na scenie nie dostrzegamy jakichkolwiek podmiotów domyślnych. Trio, niczym zespół reakcji jednoczesnych - erupcje, salwy i grzmoty. Paralelne imitacje, skrupulatne riposty. Mistrzowskie schodzenie w ciszę i równie imponujące skoki w przestrzeń kosmiczną, wszystko dzięki sygnalizacji niewidzialnego. Do tego bajeczna technika instrumentalna i kompulsywna wyobraźnia. Uporządkowana dramaturgicznie swoboda improwizacji, tu poddawana permanentnej zmianie. Wolty energii i pasaże balladyzującego post-jazzu.

Two. Śpiewające preparacje fortepianu i klasyczne dla Guya szarpanie się z glazurą mocnych strun - taki duet na początek. Trębacz wchodzi po 90 sekundach, małymi krokami, stojąc na placach. Cała trójka rysuje wyjątkowe zgrabne bazgroły. Taniec egzotycznej klawiatury, ludyczny smyczek i płaszcz szumu w wentylach. Kolejne imitacje, kolegialne repetycje, kwiaty we włosach. Przy okazji, dynamika całej narracji godna klasyków free jazzu. W 9 minucie Evans milknie ponownie, bierze oddech, wypuszcza partnerów na wybieg, po czym wraca, zmysłowo wgryzając się pomiędzy struny kontrabasu. Po kolejnych dwóch minutach nowa bajka: trąbka rytmicznie prycha, kontrabas preparuje z samego dna baroku, w tle ciche klawisze – nowa, piękna i wyjątkowo spokojna sytuacja na scenie. Po chwili muzycy zmysłowo uwalniają się z kokonu łagodności i bez zbędnej zwłoki powracają do głównego, wciąż porywistego nurtu koncertu. Na wybrzmieniu moc wyzwolonej kameralistyki.

Three. Piano i trąbka w poszukiwaniu kompletnej jedności czasu i przestrzeni. Kontrabas wchodzi grzmotem. Trochę gry ciszą i dramaturgicznym zawieszeniem. Małe harmonie i strzępy melodii na gryfie, spod wentyla, na ciepłych klawiszach. Po chwili galopu, muzycy znów wchodzą w stan swobodnej kameralistyki i z saperską dokładnością szukają ostatniego dźwięku.

Four. Zdaje się, że tu jeden dźwięk starczy, by znaleźć zrozumienie u partnera. Po dwóch dźwiękach rodzi się już telepatyczna więź, a po trzech stają się jednym muzycznym ciałem. Przykład kompulsywnego tańca nad przepaścią. Lepka, cudna opowieść nie do okiełznania. Emocje tryskają z każdej strony sceny, prawdziwi furiaci! I jakie stopowanie!??

Five. Agusti preparuje piano, jednocześnie ćwicząc gardło przed spodziewanym atakiem konwulsyjnego kaszlu. Prychy i szarpnięcia tuż obok. Evans syczy przez wentyle i ciągnie kolegów na psychodeliczne manowce. Ale tu każdy ma garść swoich pomysłów – akcja, reakcja, kasacja! Rozmowy na rozpalonym słońcem pogorzelisku. Potem dialog trąbki i kontrabasu, znów ze szczyptą melodii. Ale też preparacje i bystra sonorystyka, i wybuchy wulkanów, i wodospady potu i krwi! A finał odcinka znów w zadumie, ciemnej plamie kameralistyki.

Six. Kontrabasowa introdukcja! Pojedyncze strzały spod klapy fortepianu, bulgotanie wentyli. Dygot pałeczek perkusyjnych, wepchniętych pomiędzy struny. Guy’s masterpiece! Moc tajemniczych dźwięków z każdej strony sceny, choć to niemal solo kontrabasu. Melodyjny komentarz trąbki, głębokie preparacje piana. Najbardziej nietypowy fragment koncertu – repetycje, imitacje, ale i bezczelne pyskówki. Z tego pięknego, kreatywnego chaosu wychodzą wspólnie, skutecznie poszukując utraconej harmonii i kęsów melodyjności. Opus magnum na finał zasadniczej części koncertu.

Encore. Skoki na linie, frywolne konwulsje, popisowe amplitudy trąbki. Tanecznym krokiem po zasłużone złote runo i najwyższą ocenę recenzenta! Garść małych, zabawnych pasusów Evansa, smyczek i piano w powykręcanym rytmie. Imitacje i fajerwerki w galopie. No i wielosekundowa owacja!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz