Saksofonista Colin Webster i perkusista Mark Holub
wylądowali właśnie w Wiedniu, gdzie rozpoczną za moment swoją krótką trasę
koncertową. Po dzisiejszym koncercie w stolicy Austrii, zagrają w Lipsku
(26.02), Poznaniu (27.02), Berlinie (28.02) i wreszcie we Wrocławiu
(01.03). Promować będą swój bodaj piąty
wspólny krążek, który zwie się Nadir,
a który dziś ma swoją światową premierę. Wydawcą jest – co nie zaskakuje – Raw
Tonk Records (LP, DL).
Nie znacie jeszcze tej płyty? Niech zatem to jej poświęcona
będzie dzisiejsza lekcja.
Londyn, Hackney Road
Studios, lipiec roku ubiegłego. Colin Webster – saksofon altowy i
barytonowy oraz Mark Holub – perkusja. Pięć improwizacji, które trwają łącznie
około 42 minut.
Ruszamy z barytonem w ustach i stepowym drummingiem w dłoniach i nogach! Flow saksofonu jest skrupulatny i precyzyjny, a ten perkusyjny
cechuje się dokładnie tym samym. Muzycy zdają się pozostawiać na piasku jeden
wspólny ślad, niczym kocięta syjamskie. W 3 minucie Colin buduje pierwsze
drony, Mark idzie za nim krok w krok. W 5 minucie ten pierwszy milknie na
moment, drugi znaczy teren małymi punkcikami. Po chwili wchodzą niemal
bezboleśnie w pierwsze tego wieczoru stadium slow sonore. Smukła, ckliwa
narracja, kind of dark chill-out.
Ostatnie trzy minuty pieśni otwarcia upływają muzykom na odbudowywaniu porzuconej
parę minut wcześniej opowieści. Flow barytonu narasta i biegnie ku pobliskim
wzniesieniom.
Tym razem alt i od startu piękne, typowe dla Colina,
bohomazy dźwiękowe. Mark – bez zaskoczenia – step by step za saksofonistą, czujny saper, zmyślny kontroler.
Lekko rockowy, dalece prostolinijny. Całość narracji korpulentna, pełna zdrowej
dynamiki. Niczym para kochanków, idą w tango bez zająknięcia. Cudna kipiel w
tubie, bystre bębnienie. W 5 minucie tłumią się wzajemnie, ocierają pot z
czoła, by od 8 minuty ruszyć w narowisty galop. Colin kreśli altem swoje
mistrzowskie kompetencje. Znamy je z niejednej prezentacji. Mark na moment
ponownie zostaje sam i czyni small solo
expose. Bije na poły rockowy rytm, Colin wraca i skacze w niego, jak w ogień.
Trzecia, nieparzysta piosenka, zatem wracamy do barytonu!
Narracja toczy się na stojąco. Szczoteczki na werblu, Colin z głową w chmurach.
Baryton posłuszny jak trusia, wyda każdy żądany dźwięk. What a power! Perkusja czuwa tuż obok, gotowa na każde zadanie.
Zdaje się, że usługowy charakter części ekspozycji Marka stymuluje Colina do
jeszcze większej kreatywności. Ale, żeby nie było – 5 minuta i bardzo stylowe
solo drummerskie!
Alt, który brzmi jak baryton, może baryton, który szuka
altowego zadęcia. Cuda, Panie cuda! Dynamicznie, ale stosunkowo delikatnie w
samej tubie, tuż pod nią mistrzowski dobosz tnie na potęgę! Imponujące
paralele!
Baryton na finał ocieka ciepłą krwią. Zmysłowy drumming wzmaga entuzjazm recenzenta.
Popisowy moment z obu stron! Już po 120 sekundach tłumią narrację i tulą się do
siebie, jak sroczki. Solowy moment Marka, z komentarzem Colina. Półdrony, suche
zęby sonorystyki, talerze - psychodelicznie aż do poziomu ciszy. Tuż potem
powrót do świata żywych, jakże imponujący! Wielki finał - saksofon, który topi
się w konwulsjach i perkusja, która niesie go na skrzydłach do wieczności. Oto,
jak pozostając w cieniu, można być wyjątkowo skutecznym i posiąść wszelkie
atrybuty sławy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz