Po sporej dawce portugalskiego acid-rocka, który lubi
improwizować, czas na swobodną kameralistykę, która lubi … rockowe emocje,
afrykańską polirytmię i - co oczywiste w tym kontekście sytuacyjnym - kreuje
muzykę według bardzo luźnych założeń artystycznych.
Trio zwie The Selva, co w każdym z języków panujących na
Półwyspie Iberyjskim oznacza dżunglę!
O ich poprzedniej płycie pisaliśmy jakieś półtora roku temu, dziś zaś pochylimy
się na ich dzieckiem najmłodszym, które zwie się Canicula Rosa (Clean
Feed, CD 2019), co po naszemu można określić, jako Różowy Kanion. Skoro wiemy już tak wiele, przypomnijmy sobie
personel Selwy: Ricardo Jacinto – wiolonczela, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz
Nuno Morão – perkusja. Nagrana w styczniu ubiegłego roku płyta trwa 42 minuty i
16 sekund, a składa się z ośmiu opowieści.
Grzmoty kontrabasu, czynione na wejściu, umieszczają pieśń otwarcia w nieco metafizycznych
okolicznościach – przestrzeń wokół drży, pomrukuje, z dalekiego planu docierają
pierwsze dźwięki wiolonczeli, rezonują talerze. Wokół echo pulsującej ciszy –
całość niczym cierpiące chamber,
czekające na łyk święconej wody. Narracja buduje się małymi frazami mniejszego strunowca, skromnym, ale zdecydowanie
niekameralnym drummingiem i
pojękującym z oczekiwania smykiem kontrabasu. Fonia zdaje się być wyjątkowo niskopodłogowa – groza niedopowiedzeń,
dziwne malunki na ścianach, na finał zaś odcinka dłuższe pasaże cello. Start drugiej opowieści jest
bardzo płynny, bez zbędnej w takim wypadku ciszy - rytmiczna palcówka na gryfie wiolonczeli jasno
stawia cele i określa poziom oczekiwań. Progresywny drumming dla podkreślenia sytuacji scenicznej, dynamika całości
niczym wyzwolony Madredeus bez głosu boskiej Teresy. Rytm, molowa tonacja do
tańca, bezkres portugalskiego saudades,
wersja dla zaawansowanych. Kontrabas rzeźbi smykiem bruzdę na gryfie, mąci
spokój dynamicznej kontemplacji, sieje artystyczny nieład. Po chwili wahania,
podłącza się jednak pod strukturę rytmiczną pieśni
i doprowadza ją do szczęśliwego zakończenia. Cisza ma miejsce tuż po ostatnich
dźwiękach wiolonczeli.
Kolejny odcinek rodzi się z lenistwa obu smyczków,
zawieszonych na strunach. Slow motion
bizzare! Płyną wspólnym korytem, a towarzyszą im rezonujące talerze.
Brzmienie kontrabasu wydaje się być zdecydowanie bardziej siarczyste, a całość
zionie smutkiem, niczym wygłodzony smok. Deep
drumming buduje dynamikę, struny trwają w dźwięku. Krok za krokiem narracja
gęstnieje – zmysłowa kameralistyka, która wytrwale poszukuje ekspresji
post-rocka, a potem jeszcze piękniej przygasa. Czwarty utwór dość drapieżny –
dwa razy pizzicato i głośna praca
perkusji. Agresywne ekscesy, także grane arco.
Wolna muzyka na otwartej przestrzeni – zmiana goni zmianę. Także frazy
jazzowego walkingu, które podnoszą
poziom ekspresji całości. Dwuminutowa perła temperamentnego chaosu! Brawo!
Piąta historia, znów z nowymi elementami – tym razem
kontrabas szarpie struny, a wiolonczela poddawana jest zmyślnym preparacjom.
Talerze, mokre werble i narracja, która raz za razem ulega zawieszaniu, w
oczekiwaniu na tajemnicę kreacji. Cello
zaczyna grać upalony barok, aura
kwitnie i rozbłyska małymi fajerwerkami. Semicki klimat, pokój z widokiem na
Tejo, wprost z wyjątkowo smutnego wzgórza Santa Catarina. W ramach fonicznego
kontrapunktu, cello brudzi swoje
brzmienie chrobotem przetwornika. Jazzowy drumming
buduje nowe emocje, a mały strunowiec
wraca do baroku. Na samym końcu skromne spiętrzenie – każdy z muzyków dokłada
do ognia! Wonderful! Bez zbędnej
zwłoki szósta pieśń – wiolonczela znów nabiera siarki w usta, skwierczy i
rzęzi. Rytmiczne pizzicato kontrabasu
zaprasza na dynamiczną podróż. Cała trójka idzie do tańca, struny imitują się,
podkreślając doniosłość chwili. Drummer
bije rytm – chamber goes rock&roll!
Na ostatniej prostej kwaśna mantra!
Siódma pieśń,
zatem powoli widać już napisy końcowe. Rytm i repetycja kontrabasu, znów moc
brudu na gryfie cello, perkusyjna
kipiel. Czysta akustyka i harsh ramię
w ramię. Zadziorna i szorstka, pełna emocji etiuda. Wreszcie wielki finał płyty
– spokój i niepokój, niczym ogień i woda, napięte struny, rezonans werbla i
talerzy. Mały barok wiolonczeli i
nerwowy, ale rytmiczny błysk kontrabasu. Całość smakuje pożegnaniem, nie tylko
chyba z tą płytą. Wielki, piękny ocean saudades.
Aktywny drumming, dźwięczny szelest
talerzy w trakcie ostatniej drogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz