Przed nami dźwiękowe wspomnienie z ubiegłorocznego, majowego
Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim Dragonie. Dwa duety pianisty
Witolda Oleszaka – ten pierwszy, choć chronologicznie drugi, z trębaczem Luisem
Vicente oraz ten drugi, chronologicznie pierwszy, z perkusistą, tu bardziej
perkusjonalistą Vasco Trillą. Dwa koncerty podzielone edytorsko na pięć części,
umieszczone na jednym dysku (52:33). Światowa premiera płyty odbędzie się w
najbliższą niedzielę (7.04), oczywiście w Dragonie, oczywiście z udziałem całej
trójki, która tym razem definitywnie … zagra w trio. Debiutującym wydawcą CD
jest Spontaneous Music Tribune pod szyldem edytorskim Spontaneous Live Series i numerem 001.
Epizod pierwszy –
fortepian i trąbka
Suche uderzenia w klawisze, lekko rozchełstane, delikatnie
niechlujne, obok spokojny, mutowany tubą flow
nie do końca rozgrzanej trąbki. Wejście w ryzy improwizacji śmiałe, małe
rozpoznanie walką. Witek subtelny niczym zakonnica, Luis bystry i przebiegły
jak lis. Zgrabna, w pełni kompatybilna narracja, tworzona przez artystów,
którym od pierwszej sekundy jest razem zdecydowanie do drodze. 4 minuta przynosi pierwszy, nieco bardziej dynamiczny
pasaż. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach muzycy po raz pierwszy wchodzą w
głębiny preparacji, poszukują znamion sonorystyki. Zmysłowe smugi piękna
opadają na dywan klubowy, małe cuda akustyki w praktyce koncertowej. Szorowanie
strun, mała kipiel na mokrych wentylach. Muzycy broczą w mroku, ślą pocałunki,
przywołują duchy przodków, tańczą na lodowatej powierzchni. Niespodziewane
Oleszak przeskakuje na klawisze, gra kameralnie, ale z tygrysim pazurem.
Vicente bierze tę jego woltę na ciało i prowadzi duet ku zmyślnej eskalacji. What a game!
Koncert bez chwili przerwy, po delikatnym wytłumieniu,
osiąga swoją drugą część – pojedyncze klawisze, cień pudła rezonansowego, suche
pomruki na wentylach. Cicha, jakże filigranowa ekspozycja, szmer małego piękna.
Na moment pianista zostaje sam, gra każdą częścią swego instrumentu, ma dodatkową
parę dłoni. Trębacz staje na placach i wyczekuje. Po chwili wchodzi ćwierć
dźwiękami, boi się zapytać, czy może… jakby grał na lilipuciej trąbce
Eustachiusza. Jego partner wchodzi za ciemną kotarę, nie ułatwia mu zadania.
Piękny moment wyjątkowo cichej narracji! Garść rezonansu z pudła fortepianu –
oniryzm, okultyzm, cuda drobnych, granych niemal wspólnie, fraz piana i trąbki.
Za moment wejście w sonorystykę – piano drży i znów rezonuje, Luis wyciska krew
przez najwęższy z wentyli. Komentarz suchej klawiatury, niczym metafizyczna
post-kameralistyka! Opowieść zmysłowo rozlewa się w ocean abstrakcji, w
strumienie transcendencji… Cisza po wybrzmieniu ma smak najsroższej kary.
Epizod drugi –
fortepian i perkusja
Szmer małej, choć wielkiej orkiestry drobnych przedmiotów,
wydających metaliczne dźwięki, usytuowanych na ogół na werblu. Piano leniwie
budzi się do życia, stawia pierwsze kroki, jak niemowlę, wokół panuje cisza,
która buduje narrację. Rezonans strun, robaczki
puszczone w ruch. Echo przestrzeni, choć w rzeczywistości niezbyt
rozległej, tu, na tej płycie, wielkiej niczym kosmos. Drżenie, pomruki,
rezonujący czas – kto tu jest pianistą, kto perkusjonalistą, pyta retorycznie
recenzent. Kto generuje smukłe drony, kto uderza w płaskie przedmioty. W 6
minucie Oleszak nieśmiało aktywizuje swoje ruchy na klawiaturze. Rozkwita także
bukiet fonii ze strony Trilli, jego armia ołowianych żołnierzyków właśnie
postanowiła uchronić ludzkość przed zagładą. Mikrobiologia preparowanych
subtelnie dźwięków. Wraz z muzykami jesteśmy chyba w pół drogi do nieba.
Poszukiwania tajemniczych przedmiotów w wielkim pudle rezonansowym fortepianu,
obok odkurzanie talerzy i dzwonków. W 9 minucie Trilla niezobowiązująco drumminguje, Oleszak kontynuuje
proceder. Po ułamku sekundy ciszy odnajdujemy się w drugiej odsłonie drugiego
duetu. Preparacje, sonorystyka, struny i werbel. Piano trzeszczy i skowycze,
talerze rezonują. Obaj muzycy jakby szukali pretekstu dla choćby skromnej
dynamizacji swoich poczynań. Small piano,
deep drumming. 5 minuta i drobny
pasaż wprost z klawiatury, trochę jako komentarz do polerki na bocznych tomach.
Narracja zdaje się nabierać rytmu, także odrobiny stylowego abstrakcjonizmu.
Jeśli ma ona w tym właśnie momencie jakikolwiek kierunek, to na maszcie widniej
napis free jazz. Rodzaj etiudy,
fanaberii, miód i malina. Tuż potem
mistrzowskie tłumienie – precyzja Witolda, nadkreatywność Vasco (ten drugi ma
chyba nadprogramowe kończyny górne). Ostatnie dźwięki na patykach po lodach
waniliowych.
Część ostatnia zaczyna się pod powierzchnią fortepianu.
Talerze drżą, werbel prosi o łyk wody. Z
samego dna płynie powykręcany rytm, który repetuje. Kameralny komentarz wprost
z klawiatury. Dźwięki lekkie jak puch, cisza zdaje się być od nich głośniejsza.
Odrobina surrealizmu w niebie akustyki. Przestrzeń sięga wyżej niż możemy to
sobie wyobrazić - moc filigranowych inkrustacji, preparowanych zdobień. Proces
całkowitego zjednoczenia dwóch instrumentów w jedno pasmo niebywałej fonii postępuje
z żelazną konsekwencją. Po 7 minucie muzycy na moment wchodzą w pasmo
semi-jazzowe, jakby chcieli znów dotknąć ziemi i przekonać się, że i tu jest
wyjątkowo pięknie. To naprawdę tylko chwila – znów robią krok w kierunku
abstrakcyjnych dźwięków. Mała symfonia wielkiej mocy – talerze, werble, deep piano w małym rytmie – pełna
symbioza instrumentalna. Oleszak, mistrz dobrych zakończeń, wiedzie tę
niebywałą opowieść aż na skraj ostatniego dźwięku.
Uwaga! Autor recenzji jest wydawcą tej płyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz