Jednym z wiecznie powracających tematów redakcyjnych dyskusji jest rola brzmień elektronicznych w żmudnym procesie swobodnej improwizacji. Na łamach Trybuny raz za razem dochodzi do małych wojen żywych i syntetycznych dźwięków, a recenzenckie emocje często kierują się ku deprecjonowaniu muzyki elektronicznej w kontekście improwizujących, w pełni akustycznych instrumentów. W naszej ultra subiektywnej ocenie elektronika, z racji swych nieograniczonych możliwości kreowania brzmień i struktur narracyjnych, często wiedzie prym w improwizacji, a sami artyści zdają się mieć dużo większe problemy z temperowaniem swoich namiętności niż operatorzy żywych instrumentów.
Dziś chcielibyśmy zaprosić do odczytu i odsłuchu płyty,
która wydaje się idealnie godzić żywe, akustyczne dźwięki z intrygującą
poświatą elektroniki. Tak właśnie, poświatą
– do takiej roli sprowadzamy elektronikę, taka syntetyka podoba nam się najbardziej w zetknięciu z żywymi
dźwiękami. Owa nieco złośliwa uwaga nie dotyczy jednak muzyki elektronicznej
samej w sobie. Jeśli tylko ona rządzi sceną, nasza percepcja zjawiska jest
zupełnie inna. Ale nie o tym dzisiejsza epistoła.
Zapraszamy do starego obiektu sakralnego w Rotterdamie,
gdzie latem ubiegłego roku muzykowali artyści wyposażeni w trzy instrumenty
akustyczne i jeden zestaw urządzeń, który dla uproszczenia nazwali electronics. Prawdziwie ekumeniczne
towarzystwo – Portugalczyk Gonçalo Almeida na kontrabasie, Szwajcarka Nina Hitz
i Chorwatka Lucija Gregov na wiolonczelach oraz Holender Rutger Zuydervelt
(szerzej znany światu jako Machinefabriek) zatopiony w kablach. Artyści
przygotowali dla nas sześć improwizacji, które trwają łącznie 45 minut z
sekundami. Wydawcą płyty CD jest słoweński label Inexhaustible Editions (premiera
miała miejsce w marcu br.).
Zakręty otwiera
epicka, ponad 15-minutowa improwizacja, której dramaturgia rodzi się leniwie, w
niemal minimalistycznej estetyce. Zaczyna kontrabasista, który dotyka struny
smyczkiem lub delikatnie je szarpie. Po czym czeka, aż dźwięki ładnie wybrzmią.
Po kilku chwilach na prawej flance coś zaczyna drżeć i wydawać pierwsze oznaki
życia. Podobnie rzecz ma się na drugiej flance. Wiolonczelistki stawiają
pierwsze kroki z dużą rozwagą – ich instrumenty skrzypią, dygoczą ze strachu,
rysują małe drony, które lepią się z dużym dronem kontrabasu. Każdy z muzyków
produkuje tu mikro preparacje, w początkowa rola elektroniki sprowadza się do
wzmacniania strumienia dźwiękowego trzech strunowców.
W połowie utworu czeka nas zmiana. Przez moment pozostajemy zatopieni w mgle
ambientu. Wiolonczele schodzą do krypty i zaczynają pojękiwać. Kontrabas
powraca z akcentami percussion.
Zaczyna się nowa opowieść, odrobinę bardziej dynamiczna. Strings swobodnie tańczą, stojąc po kolana w gęstniejącym
ambiencie. Syntetyka wybudza się z letargu i nerwowo skwierczy, zwiastując
finał tego niebywałego kwadransa post-kameralnych emocji.
Kolejne cztery improwizacje są znacznie krótsze – trwają od
trzech do sześciu minut. Druga zaczyna się od zmysłowego współistnienia obu
sfer improwizacji – trzy swobodne smyczki i elektronika, która wstaje z kolan i
przez moment hałasuje. W ramach reakcji obronnej strunowce wypuszczają się w cudowny, post-barokowy flow, którego jakość podkreśla
minimalistyczne pizzicato kontrabasu.
Kolejna opowieść budowana jest na dysonansie – elektronika skwierczy i pulsuje,
struny oddychają i kreują małe, dronowe ekspozycje. Dramaturgia rośnie, choć dźwięków
wcale nie przybywa. Piękne, nerwowe chamber
z preparowanymi dźwiękami i zmysłową poświatą syntetyki. Część czwarta zmienia klimat.
Wszystkie strunowce podrygują
lekkimi, stylowymi ruchami, kreowanymi techniką pizzicato. Elektronika też stawia na drobne, rwane frazy. Całość
narracji zdaje się unosić w powietrzu, a dźwięki strun rezonować delikatnie syntetycznym
echem. Kolejna opowieść stawia na długie, efektownie brzmiące potoki dźwiękowe,
posadowione nisko, niemal przy podłodze – uroczy post-barok z elektroniką,
czającą się za rogiem.
Skąpani w cudownościach świetnie skonstruowanej, kameralnej elektroakustyki
być może nie jesteśmy dobrze przygotowani na finał Zakrętów. Niemal 10-minutowa improwizacja, w trakcie której
elektronika zaczyna pokazywać swoje nieco bardziej demoniczne oblicze. Narrację
otwiera pizzicato kontrabasu, które
napotyka na syntetyczne zasieki wielowątkowej, niemal stojącej w miejscu
e-muzy. Wiolonczele zdają się być pełne niepokoju i egzystencjalnych wątpliwości
– delikatnie, smutnie cmokają i pojękują. Oto opowieść, którą moglibyśmy nazwać
electro chamber with jazz taste (ten
ostatni atrybut z racji trybu pracy kontrabasu). Wszyscy aktorzy tej części
widowiska szczęśliwie wchodzą we wzajemne interakcje, a sama syntetyka nie ma
ambicji zdominowania sceny. Emocje jednak rosną, a dźwięki z kabli nie
odpuszczają. Ostatnie frazy brzmią wyjątkowo zmysłowo. Po peaku elektroniki płyta umiera w poświacie czerstwego ambientu i rozleniwionych
podrygów kontrabasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz