piątek, 10 lutego 2023

Peter Jacquemyn in duo with Quentin Stokart and other short stories!


Belgijski kontrabasista Peter Jacquemyn to muzyk definitywnie osobny. Podąża swoimi ścieżkami, czasami zaczepia się o produkcje free jazzowe, ale nade wszystko zdaje się być pierworodnym synem Petera Kowalda, który sam sobie sterem i okrętem. Nie wydaje tysiąca płyt rocznie, każde jego ujawnienie fonograficzne sprawia wrażenie głęboko przemyślanego. Muzyk czerpie inspiracje z pewnością z całego kosmosu, ale jak sam zeznaje na albumowych liner notes, jego filozofia artystycznego istnienia i sztuki improwizowania poszukuje energii do życia i muzycznej kreacji w obszarze Dalekiego Wschodu, choćby w mongolskich, czy koreańskich systemach wartości.

Na łamach Trybuny jego dane personalne pojawiają się dość regularnie, ale na ogół dotyczą projektów nie w pełni autorskich Petera. Szczęśliwie artysta koncertował na początku roku w poznańskim Dragonie, dzięki czemu redakcja weszła w posiadanie kilku jego autorskich albumów, które w swej bezwzględnej głupocie przegapiła w trakcie minionej dekady lat. Dziś trzem takim wydawnictwom przyjrzymy się dość skrupulatnie.

Na starcie jednak czeka nas całkiem świeże nagranie, edytowane w kilku formatach w roku 2022. Duet z belgijskim gitarzystą Quentinem Stokartem wydaje się być dobrym wprowadzaniem do eksploracji starszych dokonań kontrabasisty, odpowiednio z lat 2018, 2016 i 2013.



 

Jacquemyn & Stokart

Spotkanie kontrabasisty z gitarzystą, to swobodna, bogata w wydarzenia i niekiedy bardzo hałaśliwa improwizacja. Trwa niespełna dwa kwadranse i to z pewnością jedyna wada tego wspaniałego nagrania.

Emocje stanu początkowego kreuje tu ostry smyczek kontrabasowy, który pracuje zarówno w dolnych, jak i wysokich pasmach oraz gitarowe preparacje o dalece post-industrialnej proweniencji. Narracja dość szybko nabiera dynamiki, a także pewnej rytmicznej tekstury, tu kreowanej głównie akcentami percussion ze strony gitarzysty. Artyści zdają się rozdzierać szaty i klecić coraz bardziej bolesne frazy - zdeformowane, brudne post-riffy gitary i bardziej smukle, wystudzone odgłosy smyczka. Improwizacja ma tu kilka faz, raz syci się post-barokowym brzmieniem kontrabasu i tuli do elektroakustycznych plam gitary, innym razem intensywnie nabiera tempa, po czym kończy żywot w ogniu hałasującego smyczka i skowycie rozśpiewanej gitary.

Druga odsłona zaczyna się w ciszy kontrabasowych drobiazgów i perkusyjnych akcji gitarzysty. Muzycy bez zbędnej zwłoki łapią wiatr w żagle i przystępują do kompulsywnego ataku. Z jednej strony mechanika dewastowanego gryfu gitary, która syci się post-rockową ornamentyką, z drugiej post-barokowe emocje kontrabasowego smyczka, który tańczy, krzyczy i swawoli. Narracja faluje tu niczym wzburzony ocean, a jej ekspresyjne góry i doliny zastępują się w tempie karabinu maszynowego. Muzycy preparują dźwięki, ale cały czas doładowują baterie i gonią za śmiercią. Chwilami brzmienie kontrabasu, to jednocześnie pisk strun i trzeszczenie pudła rezonansowego, z kolei gitara przypomina płonącą trafostację. Dynamika hałasu, ale i precyzja każdego pociągnięcia pędzlem. Gdy Peter decyduje się na szorowanie strun, Quentin ucieka w post-jazzowe pląsy. Gdy przechodzi w tryb pizzicato i niemal swinguje, ten drugi szuka prądu w otchłani wzmacniacza. W drugiej połowie kilkunastominutowej improwizacji muzycy zdejmują nogę z gazu i sięgają po brzmieniowe drobiazgi, ale charczą przy tym, jak gruźlicy pozbawieni dawki penicyliny. Narracja robi się niemal akustyczna – wysoko zawieszone pizzicato i zakotwiczony na samym dole brud gitarowych wyziewów. Na zakończenie spektaklu Peter powraca do smyczka, a Quentin slajsuje niczym bluesman, po czym wypuszcza z gardła gitary ostatnią porcję hałasu.



Fundament

Pięć kontrabasów, trzy tuby (w tym jednak określona jako tubax, czyli połączenie tuby i saksofonu), dwa saksofony barytonowe, saksofon basowy i puzon tenorowy – już sam skład instrumentalny Fundamentu winien budzić grozę i zachwyt jednocześnie. Jacquemyn – poza grą na kontrabasie i używaniem głosu - odpowiada tu także za tzw. koncept, który należy zapewne rozumieć, jako scenariusz improwizacji, które realizować będzie on sam i jego jedenastu partnerów. Na całość albumu składają się dwie długie opowieści, skromne, niespełna dwuminutowe interludium pomiędzy nimi i zmysłowa, czterominutowa koda. Zapraszamy do królestwa niskich częstotliwości. Dodajmy, iż połowa muzyków ensemble używa także własnego głosu.

Pierwsze kroki artystów wydają się dalece minimalistyczne - na gryfach kontrabasów snują się smyczki, w tubach dętych kołyszą drobne porcje zimnego powietrza. Każda akcja obfituje tu w interakcję, zatem spirala narracji nakręca się z każdym kolejnym wydarzeniem. Z jednej strony zaplanowane spiętrzenia, z drugiej dronowe interludia. Siła rażenia tego combo wydaje się nie mieć granic, nawet w momentach, gdy niemal wszyscy frazują unisono. Całość przypomina chwilami soundtrack to mrocznego horroru, a grana tuti dronowa ekspozycja dźwięk nalotu dywanowego. W ramach stylowych ornamentów zdarzają się tu także dęte frazy grane w zdecydowaniem wyższych pasmach. Niedługo przed wybiciem dziewiętnastej minuty opowieść zmysłowo przygasa wprost w strumień kolektywnego śpiewu tybetańskich mnichów, którzy snują gardłowe mantry. Niespełna dwuminutowa część druga działa, jak silny kontrapunkt – galop zwinnych, lekkich pizzicato daje tu asumpt do free jazzowych, dętych okrzyków.

Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie i cierpliwie. Smyczkowa mantra kontrabasów i szemrzące oddechy dęte, niczym z afrykańskiego buszu. Tuby huczą, a smyczki płyną długimi strumieniami, nabierając post-barokowej taneczności i niezbędnej dynamiki. W okolicach szóstej minuty narracja hamuje i przekształca się w plejadę short-cuts, granych niekiedy unisono. Po niedługim czasie strunowe frazy ponownie nabierają tempa i lepią się w coraz gęstszy strumień fonii. Ostatnie pięć minut tej części albumu formuje się z dronowych ekspozycji wytłumionych smyczków i budującego się w tle potoku zmysłowego wielogłosu. Narracja szuka cisza, a ostatnie dźwięki gra tu chyba sam Jacquemyn. Czwarta odsłona na tle całego albumu zdaje się być wyjątkowo lekka. Smyczki frazują bardzo wysoko, są jedynie podkładem do kolejnego strumienia gardłowego wielogłosu. Potok akustycznej metafizyki cudownie reasumuje to niezwykle fundamentalne przedsięwzięcie. 




Cloud Chamber

Kameralna Chmura, a może Pomieszczenie z Chmur, to wielominutowa i tyluż wątkowa opowieść o tym, jak akustyczny kontrabas w rękach Petera Jacquemyna potrafi fantastycznie funkcjonować w oparach bystrej, kreatywnej elektroniki Stefana Prinsa. Dodajmy, iż elektroniki na ogół uprawianej na żywo, a w końcowej fazie części koncertowej sycącej narrację także ciekawymi cytatami z muzyki klasycznej, dostarczanej za pomocą sampli. Dawka ponad dwóch godzin, co do zasady, improwizowanych interakcji nie powinna zniechęcać akustycznych purystów. To bowiem kolejne doskonale nagranie w portfolio Jacquemyna.

Cześć studyjna albumu składa się z siedmiu dobrze skonstruowanych opowieści. W każdej z nich mamy wartką akcję, dużą zmienność i strumienie dźwiękowe balansujące od wytłumionej filigranowości po połacie niczym nieskrępowanego hałasu. Kontrabas pracuje najczęściej w trybie arco, a incydenty pizzicato traktować możemy raczej jako próby zadzierzgnięcia nowej intrygi narracyjnej. Spektrum działania elektroniki zdaje się tu nie mieć granic. Od nieokrzesanych galopad, syntezatorowych pasm meta elektroniki, po usterkowe i zgrzytliwe strzępy dźwięków, zarówno delikatnych, jak i pełnych energii, niczym drum’n’basowe fantazje Squarepushera z dawnych lat. Bywa, że kontrabasowo-elektroniczna narracja nabiera tu niemal piosenkowego charakteru – piszczący smyczek płynie wraz ze strugą syntezatorowej narracji. W kolejnych odcinkach sagi studyjnej znajduje raz za razem narracyjne perełki. W drugiej podoba nam się, gdy kontrabas i elektroakustyka reszty niemal szorują po gołej, szorstkiej podłodze, z kolei w trzeciej, gdy galopady pizzicato połykają kilometry w oparach usterkowej post-elektroniki. W czwartym epizodzie kontrabas ryje bruzdy w ziemi, a elektronika dla kontrastu szuka melodii i śpiewnych fraz. W części kolejnej live electronics brzmią niczym analogowy aparat telefoniczny, zagubiony w zdezelowanej budce na rogu ulicy, podczas gdy zuchwały smyczek tańczy post-barokowe figury. W części szóstej mamy minimalistyczne wymiany drobnych uprzejmości, a w części ostatniej pojawiają się głosowe mantry kontrabasisty, delikatny smyczek i mroczne, nisko osadzone kłęby syntetycznych post-dźwięków.

Płyta koncertowa składa się z dwóch długich improwizacji, przy czym ta pierwsza trwa prawie czterdzieści minut. Opowieść zdaje się tu skupiać na ciężkiej, smyczkowej pracy kontrabasisty, który zmienia tempa i poziom intensywności, ale nie ustaje w procesie budowania interesującej narracji. Elektronika w pierwszej fazie skupia się na budowaniu tła i subtelnym kontrapunktowaniu wysiłków akustyka, chce nie stroni od wtrętów niemal post-industrialnej proweniencji. Artyści potrafią tu także sięgać po drobne, niemal filigranowe frazy, a każdy przejaw dźwiękowej agresji jest jedynie ich artystycznym wyborem, a nie narracyjną koniecznością. Improwizacja sięga noise’owych wyżyn, ale i pęknie broczy w mule mrocznych i charczących fraz. Na ostatnie prostej nie ma już jednak litości – opowieść przypomina prawdziwą burzę z piorunami! W części drugiej koncertu elektronika zdaje się wychodzić delikatnie przed szereg. Sypie jak z rogu obfitości syntetycznymi subtelnościami, śpiewa i buduje meta rytmiczne narracje. Tym razem improwizacja dociera do stadium hałasu za sprawą smyczka piszczącego na gryfie kontrabasu, którego pudło rezonansowe trzeszczy, jak stara kanapa. A na samo zakończenie anonsowana garść sampli, która koi emocje, ale i bierze w nawias artystyczne wysiłki ostatnich dwóch godzin z życia artystów.



Dig Deep

Na zakończenie dzisiejszej epistoły, eksplorującej niektóre dokonania belgijskiego kontrabasisty w minionej dekadzie, definitywnie czas na płytę solową - tylko kontrabas i glos. Wszystko, co dobrego powiedzieliśmy o muzyce Jacquemyna przy okazji poprzednich płyt, tu w trakcie samotnej improwizacji, zdaje się powracać w dwójnasób. Siedem opowieści – krótka uwertura, część zasadnicza, będąca jednym strumieniem dźwiękowym, ale podana w dwóch częściach, a potem jeszcze cztery bardziej zwarte czasowo, ale równie urokliwe epizody.

Anonsowana uwertura trwa siedemdziesiąt dziewięć sekund i pokazuje, jak bardzo kontrabasowy smyczek zdolny jest do zadawania śmiertelnych ciosów. Dwie kolejne improwizacje zwą się odpowiednio Low i Lower, a trwają razem ponad dwa kwadranse. Muzyk ma tu mnóstwo czasu, by nasycić nasze uszy ogromem emocji, jakie czają się w jego głowie. Na starcie nisko, niemal leniwie, ale już wtedy masywnie, głęboko w teksturę dźwięku. Smyczek zdaje się tu płynąć w gęstej mazi, kreśli wielkie pętle filozoficznej zadumy, czasami nabiera intensywności, czasami zwalnia i zadaje pytania pozbawione odpowiedzi, a czasami zamyśli się, niczym pielgrzym u progu kolejnego etapu podróży. W ósmej minucie muzyk sięga dna ciszy, a struny jego instrumentu bezdźwięcznie pulsują. Potem zdobi opowieść garścią filigranowych flażoletów i buduje dalekowschodnio brzmiąca mantrę delikatności. Na moment wpada w szarpany półgalop, ale dość szybko powraca do smyczkowych boleści i rozlewa wokół dźwięków instrumentu morze gardłowych pomruków. Głos muzyka i jego lekki jak pawie pióro smyczek zdają się teraz stanowić jedno dźwiękowe ciało. Czasami haczy ono o post-barok, innym razem szuka delikatnej dynamiki. Głos idzie tu za roztańczonym smykiem aż do kresu opowieści.

Czwarta improwizacja zwie się High, a smyczek każdą swą frazą udowadnia zasadność tytułu. Wysoko zawieszony dron ciekawie konweniuje tu z kolejną porcją głosowych pomruków. Old asian morning song, niczym mantra strudzonego piechura. W drugiej części tej ekspozycji muzyk dodaje siły swych mięśniom, improwizacja nabiera niemal post-industrialnego posmaku, ale nie traci swej wewnętrznej taneczności. W części piątej w centrum uwagi pozostają energiczne ruchy szarpania za struny i inne mniej lub bardziej wyszukane metody dewastowania materii. Z kolei w szóstej muzyk szoruje maltretowane uprzednio struny, zdaje się śpiewać i rytmicznie podrygiwać, czyniąc wszystko na imponującej dynamice. Finałowa opowieść, pełna melodii w głosie i delikatnych fraz pizzicato, jest dalece enigmatyczna i zdaje się parafrazować semickie obyś bogatym był.

 

Peter Jacquemyn & Quentin Stokart qter (qeerecords, CD-r/ kaseta/ DL 2022). Peter Jacquemyn – kontrabas oraz Quentin Stokart – gitara. Nagrane w Brukseli, 22 lutego 2022 roku. Dwie improwizacje, 27 minut z sekundami.

Fundament Fundament (El Negocito, CD 2018). Peter Jacquemyn – kontrabas, głos, koncepcja całości, Mathieu Lilin – saksofon barytonowy, Gregoire Tirtiaux - saksofon barytonowy, głos, Peter Verdonck – saksofon basowy, głos, Kristof Roseeuw, Lode Leire i Yannick Peeters – kontrabasy, Pieter Lenaerts – kontrabas, głos, Eric Sleichim – tubax, Matthias Muche – puzon tenorowy, Carl-Ludwich Hübsch i Jan Pillaert – tuby, głos. Zarejestrowane w miejscu zwanym Nona, Mechelen, Belgia, w roku 2017 (?). Cztery utwory, 43 i pół minuty.

Peter Jacquemyn & Stefan Prins Cloud Chamber (ChampdAction, 2CD 2016). Peter Jacquemyn – kontrabas, głos oraz Stefan Prins - live electronics. Zarejestrowane w ChampdAction/Studio, deSingel, Antwerpia, Belgia, czerwiec 2016 (dysk pierwszy – prace studyjne; drugi dysk – koncert). Odpowiednio siedem i dwie improwizacje, łącznie 125 minut.

Peter Jacquemyn Dig Deep (ChampdAction, CD 2013). Peter Jacquemyn – kontrabas i głos. Zarejestrowane w ChampdAction/ Studio, deSingel Antwerpia, Belgia, lipiec- sierpień 2013. Siedem improwizacji, 52 minuty.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz