Francuski Circum-Disc sukcesywnie raczy nas smakołykami edytorskimi. Równie chętnie sięga po czystą improwizację, jak i kompozycje, zarówno post-jazzowe, jak i kameralne, a nawet luźno związane z muzyką współczesną. Poza wysokim poziomem artystycznym label gwarantuje także stylistyczną i estetyczną różnorodność.
Dwie lipcowe nowości ilustrują to w pełnej okazałości. Przynoszą
nowy album flagowego ansamblu wydawnictwa, japońsko-francuskiego kwartetu Kaze
(tu w edycji rozszerzonej o ekspresyjny głos) oraz często goszczący w portfolio
CS wątek kanadyjski – album powstały na okoliczność artystycznego jubileuszu René
Lussiera, gitarzysty z Quebecu, oparty na materiale skomponowanym, ale na
etapie improwizacji definitywnie szalonym.
Welcome!
Kaze & Koichi Makigami Shishiodoshi (CD
2025). Koichi Makigami - głos, shakuhachi, trąbka, Christian Pruvost -
trąbka, flugelhorn, Natsuki Tamura - trąbka, głos, Satoko Fujii – fortepian
oraz Peter Orins – perkusja. Nagrane na żywo, la malterie, Lille,
Francja, maj 2024. Trzy kompozycje, 62 minuty.
Poprzedni album Kaze, co należy do rzadkości w dumnej
historii kwartetu, był ekspozycją w pełni improwizowaną. Na nowym albumie
muzycy powracają do idei kompozycji, jak zawsze w ich przypadku będących raczej
scenariuszem improwizacji, tudzież zapisem przewidywanej dramaturgii spektaklu
dźwiękowego. W roli gościa japoński aktor, wokalista, instrumentalista Koichi
Makigami, jako donosi albumowe credits, artysta wielu talentów. Album
nie jest wszakże przeładowany jego ekspresją, a bodaj najciekawiej dzieje się
wtedy, gdy Makigami sięga po trąbkę i współtworzy z Pruvostem i Tamurą blaszany
trójgłos poparty dźwiękami z gardła przynajmniej dwóch performerów.
Na płycie pomieszczono trzy długie utwory, z których ten pierwszy
trwa ponad 25 minut. Składa się z kilku wątków, zarówno realizowanych w kwintecie,
jak i w podgrupach. Otwarcie należy do kwartetu bazowego. Potem następuje prawdziwie
samurajska, parateatralna ekspozycja gościa, która po niedługim czasie napotyka
na krwistą ripostę kwartetu, tym razem definitywnie free jazzową. Po kolejnej
tyradzie gościa, kwartet powraca z preparowanymi subtelnościami, niejako otwierając
fazę solowych, duetowych i trzyosobowych rozgrywek, na ogół z udziałem trąbek, głosów
i fletu. Po wielu minutach dętych i wokalnych popisów następuje rozbudowana
akcja instrumentów perkusyjnych, podkreślona kontrą piana. Finałowa partia
utworu także bogata jest w wydarzenia - od strzelistych kontrapunktów po
wokalno-instrumentalne medytacje. Nagranie wieńczy zgrabna, post-jazzowa koda
grana pełnym, pięcioosobowym składem.
Drugie nagranie rodzi się w ciszy, w kłębach szumów, szmerów
i innych, tajemniczych fonii. Intrygującym dysonansem pierwszej fazy utworu są ciepłe,
post-klasycznie brzmiące frazy z fortepianowej klawiatury. Część środkowa utworu
znów jest konglomeratem mniejszych składów, na ogół skoncentrowanych na brzmieniu
trąbek i japońskich wokaliz, tu nasiąkniętych wyjątkowymi emocjami. Utwór ma
swoje drobne wzniesienie, a także rytmiczną, bardzo ekspresyjną kodę. Trzecia
opowieść zdaje się powstawać w zaroślach amazońskiej dżungli. Świergot ptaków,
dęte szmery, tajemnicze pomrukiwania. Narracja budowana jest mozolnie, etapami,
w których nie brakuje jazzu i post-klasyki, o co szczególnie dba pianistka. Po pięciu
minutach następuje restart, który staje się zaczynem rozbudowanej ekspozycji
perkusisty. Po sekwencji trąbek i fletu oraz drobnego epizodu głosu solo, następuje
kolejny restart, który jest tym razem pretekstem do równie rozbudowanego sola
pianistki. Podsumowanie utworu tradycyjnie spoczywa na barkach całego kwintetu,
choć tym razem jest nieco mniej ekspresyjne.
René Lussier & Robbie Kuster Fiat Lux (CD
2025). René Lussier – gitara, bas, daxophone oraz Robbie Kuster –
perkusja, musical saw, nail organ. Miejsce i czas nagrania
nieznane. Czternaście kompozycji, 40 minut.
Pięćdziesięciolecie pracy artystycznej, to moment, który
należy świętować wyjątkowo hucznie. Na albumie Fiat Lux dzieje się tak po
prawdzie przez całe czterdzieści minut jego trwania. Współpraca Lussiera z
Kusterem, to ponoć także epoka, zatem okazji, by dobrze się zabawić całe
mnóstwo - od rockowego huraganu, przez jazz, po brawurowe, niemal kabaretowe
ekspozycje. Artystom nie brakuje brawury, a nade wszystko polotu i swobody, po
stronie słuchacza jedynie drobna ambiwalencja – czy pomysłów dramaturgicznych nie jest tu trochę
za dużo.
Po ledwie dwudziestopięciosekundowym intro, pełnym
psychodelicznych lamentów multiinstrumentalny duet rusza w rockowy galop. Flow
nasączony jest funkową rytmiką, a muzykom radość zdaje się przynosić każda
fraza, co podkreślają radosnymi okrzykami. Podobny charakter mają kolejne
parzyste utwory w obrębie pierwszej dziesiątki (może z wyłączeniem części
ósmej), potem dwa kolejne nieparzyste, wreszcie eksplozywny, rockowy finał. Pozostałe
piosenki, to post-psychodeliczne eksperymenty, odrobina elektroakustyki,
wreszcie głosy, czasami teatralne, czy kabaretowe. Bez wątpienia muzycy mają w
głowach pomysły na przynajmniej kilka albumów. A niektóre wątki warto byłoby rozwinąć.
Choćby epizod dziesiąty, na póły psychodeliczny, bardzo mroczny, który wydaje
się tajemniczą balladą, a okazuje się porcją zdrowego, niczym nieskrępowanego
hard-rocka.


Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń