piątek, 11 lipca 2025

The July’ Round-up: Sveið! Clouds! Transmission! Beryllium! Serries! Berre! Cigana! Läng!


W tradycyjnej, comiesięcznej zbiorówce świeżych recenzji jeszcze świeższych płyt z muzyką improwizowaną (i nie tylko) prawdziwa jazda bez trzymanki! Osiem albumów, rzadko spotykany tygiel gatunkowy i ogrom najprzeróżniejszych emocji!

Zaczniemy w Zjednoczonym Królestwie, potem Serbia, pewien kraj bez flagi, Polska, Belgia, Norwegia, Włochy i Szwajcaria. Będzie trochę zespołowego post-jazzu i post-kameralistyki, oba wątki wzmocnione kreatywną elektroniką, semi-akustyczny duet strunowy, instrumenty dęte skąpane nie tylko w elektronice, wreszcie aż cztery ekspozycje solowe – gitarowy ambient, dwa razy perkusja i … preparowane harfy szczękowe. What a game! Welcome to heaven and hell of improvisations and … compositions!

 


Sveið Latent Imprints (577 Records, CD 2025)

York, Wielka Brytania, maj 2024: James Mainwaring – saksofon, Federico Reuben – laptop/ live coding oraz Emil Karlsen – perkusja. Jedenaście improwizacji, 43 minuty.

Nie dalej jak tydzień temu zachwycaliśmy się innym albumem Karlsena (duetem z live procesorem Casserleyem), dziś czas na spotkanie jego kreatywnej perkusji z elektroniką określoną mianem live coding. W ramach deseru dostajemy jeszcze jazzowy saksofon. Dzieje się zatem wiele, emocji i jakości nie brakuje.

Trio od startu nie szczędzi nam akcji zaczepnych. Szczególną uwagę przykuwa aktywna elektronika, która zarówno kreuje, jak i efektownie procesuje, to co dostarczają żywe instrumenty. Sporo free jazzowych emocji płynie ze strony saksofonu, ale także partii śmiało kultywujących tradycję i wykorzystujących swingujące synkopy. W wielu momentach perkusja brzmi bardzo syntetycznie, bywa wspomagana w procesie kreowania rytmu masywnymi pasmami electro. W momentach spokojniejszych (choćby w drugiej, na początku czwartej, czy też w dziesiątej partii) muzycy dostarczają sporo brzmieniowych smaczków, subtelnych preparacji i nieoczywistych rozwiązań dramaturgicznych. W szóstej odsłonie elektronika i perkusja tworzą intrygującą sieć polirytmii, wynosząc saksofon na nieznane terytoria. Dodajmy, iż w trakcie całego albumu akustyczne instrumenty są zmyślnie procesowane, tworząc niekiedy całkiem nowy wymiar ekspozycji. Finał jest nerwowy, rozgadany, electro jazzowy.

 


 

Biliana Voutchkova, Marina Džukljev, Milana Zarić & Richard Barrett Clouds in a Cloudless Sky (Scatter Archive, DL 2025)

Cultural Centre of Vojvodina Miloš Crnjanski, Nowy Sad, Serbia, maj 2022: Biliana Voutchkova – skrzypce, głos, Marina Džukljev - fortepian, Milana Zarić – harfa, instrumenty perkusyjne oraz Richard Barrett – elektronika. Trzy improwizacje, 60 minut.

Przed nami koedukacyjny kwartet, który żeni instrumenty akustyczne z subtelną, nieinwazyjną elektroniką (zapewne też live processingiem), upleciony przez świetnie nam znanych artystów (poza harfistką) i uformowany w trzy rozległe improwizacje. Od wyważonej, dalekowschodniej medytacji po nerwowe, jakże europejskie sploty niebezpiecznych zdarzeń. Bezwzględnie warto poświęcić godzinę, by dogłębnie poznać Chmury na Bezchmurnym Niebie.  

Pierwsza i trzecia improwizacja trwają tu po kilkanaście minut i zdają się mieć cechy wspólne. To mroczne, rozkołysane, post-kameralne opowieści budowane frazami preparowanymi skrzypiec i piana, czystymi, okazjonalnie melodyjnymi akcjami harfy oraz niemal nieistniejącą elektroniką, która ledwie podkreśla wagę niektórych zdarzeń akustycznych. Rodzaj neurotycznej relaksacji, która mieni się tysiącem tajemnic. Całość śmiało mogłaby stanowić soundtrack do filmów mistrzów dalekowschodniej kinematografii (ale nie tych od walk samurajskich). Na tle obu tych narracji, część główna albumu, trwająca ponad dwa kwadranse, to wulkan emocji, nerwowych akcji i elektroakustycznych zgrzytów. Ta akurat historia ma wiele faz, czasami nasączone są one rodzajem subtelnej dynamiki. Nie brakuje też chwil wyjątkowo pięknej grozy, gdy pianistka po raz pierwszy sięga po klawiaturę. Wszakże najbardziej ekspresyjnym, emocjonalnym fragmentem tego albumu jest samo zakończenie. Tu mroczna kołysanka nabiera rumieńców i wspaniale puentuje ów smakowity album.

 


Vitaliy Ovchinnikov & Andrey Popovskiy Transmission (Extra Notes, DL 2025)

Vavilov Loft, kwiecień 2022: Vitaliy Ovchinnikov – gitara semi-akustyczna (utwór 1), gitara elektryczna (2) oraz Andrey Popovskiy - skrzypce, obiekty (1), gitara akustyczna (2). Dwie improwizacje, 27 minut.

Nagrania labelu Extra Notes i jej naczelnego wodzireja Vitaliya Ovchinnikova śledzimy na bieżąco. Zatem śmiało możemy skonstatować, iż najnowsze dzieło gitarzysty, to jedno z jego bardziej doniosłych dokonań artystycznych. Swobodne, niekiedy minimalistyczne improwizacje na dwa instrumenty dęte, garść obiektów i subtelnych preparacji. I co najważniejsze, nad nagraniem definitywnie unosi się posmak strunowej edycji Spontaneous Music Ensemble. Wszyscy wiemy, że na tych łamach to komplement najcięższego kalibru.

Pierwszą odsłonę kreują semi-akustyczna gitara i skrzypce wraz z bliżej nieokreślonymi obiektami. Odrobina amplifikacji i ocean akustycznych dźwięków. Narracja jest skupiona, każdy ruch artystów wyważony, a dbałość o szczegóły wysoce zaawansowana. Nie brakuje flażoletów, drobnych obcierek i post-perkusyjnych zdobień. Muzycy w trakcie kilkunastominutowej opowieści znajdują także chwilę, by eksplorować ciszę, jaka spowija ich improwizację. W drugiej części towarzyszy nam gitara elektryczna i akustyczna. Elektryczność tej pierwszej wydaje się dość iluzoryczna, delikatna, na poły akustyczna. Sama narracja jest bardziej zwarta i energetyczna, choć wciąż trudno ją określić mianem intensywnej. Znów doświadczamy obcowania z ciszą, jest także moment na poły dynamiczny, kreowany zwinną przebieżką po strunach i ekspresyjnym szorowaniem gryfu drugiej z gitar. W samej końcówce słyszymy trzeci wątek gitarowy, odrobinę bluesowy. Nie znamy źródła jego pochodzenia. Tak, czy inaczej, duch Johna Stevensa czuwa i zdaje się uśmiechać z zadowolenia.

 


 

Beryllium & Paweł Szulik Kumonosu-jō (Antenna Non Grata, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Paweł Szulik – shakuhachi, Michał Górczyński – klarnet kontrabasowy, elektronika oraz Andrzej Izdebski – syntezatory, gitary, field recordings, elektronika. Dziewięć utworów, 54 minuty.

Zapraszamy na seans filmowy! Przeniesiemy się do odległych, nie tylko amazońskich dżungli, tudzież równie peryferyjnych i dzikich przestworzy dalekiego wschodu. Obejrzymy sequel kultowego Imienia Róży, a potem dojmujący encore do jedynego i niepowtarzalnego Czasu Apokalipsy. Za ścieżkę dźwiękową odpowiadać będzie najcięższy kaliber klarnetu, lekki, japoński flet i zmasowany, wielowątkowy background elektroniki, gitar i adekwatnych do sytuacji dramaturgicznej nagrań terenowych.

Początek inwokuje klarnet kontrabasowy zanurzony w dark ambiencie. Rekontra fletu i elektronicznego beatu narzuca jednak inną optykę utworu. W kolejnej opowieści znajdujemy się o kilka pięter wyżej w bujnej, amazońskiej roślinności. Towarzyszą nam łagodne śpiewy fletu i klarnetowe pomrukiwanie. W trzeciej odsłonie rozwiązujemy zagadkę kryminalną, której emocje potęguje stepujący rytm. Flet znów woli melodie, a klarnet drony. Po wspinaczce jaką oferuje czwarty epizod, tu zdaje się wprost do Jądra Ciemności, w kolejnym zatrzymujemy się pełni trwogi, albowiem drogę tarasują nam ludożercy. Szczególnie rozhisteryzowany jest teraz flet. Szczęśliwe w szóstej opowieści rytuał dnia pozwala na wznowienie podróży. Zdaje się, że idziemy wprost do nieba. Gonieni strzępami melodii, stąpając po ostrych kamieniach, niesieni afrykańską polirytmią docieramy na skraj świata. Dwie końcowe opowieści niosą źdźbła nadziei. Brzmią szczególnie urokliwie. Klarnet wciąż budzi trwogę, flet nie skąpi bardziej wyszukanej melodyki, a gitara i elektronika perfekcyjnie dopełniają obraz dramatu. Jest ukojenie, ale nie ma zadośćuczynienia. Kres wyprawy, to nie radosne podskoki, to grzęzawisko.

 


 

Dirk Serries The Might Of Stars Sublime (Audiophob, CD 2025).

Studio domowe, Belgia, lato 2024: Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Pięć utworów, 45 minut.

Tego artystę i dark ambientowy wątek jego twórczości nie trzeba na tych łamach komukolwiek przedstawiać. Muzyk, który kilka lat temu twierdził, że ambient to przeszłość, zdaje się w ostatnim czasie dostarczać coraz więcej nagrań w zadanej estetyce. Wszystkie je namiętnie śledzimy i rekomendujemy trybunowym fanom. Dziś produkcja domowa z lata ubiegłego roku. W kategorii dark ambientu taka, którą zwykliśmy określać mianem wzorcowej dla tej stylistyki.

Pośród pięciu opowieści żadna nie ma oczywiście początku ani końca, płynie soczystą strugą gitarowego ambientu. Pierwszą z nich tworzą trzy wątki – krystaliczny ambient, warstwa codziennego kurzu i brudu, wreszcie basowa struga o zaskakująco kojącym zabarwieniu. W drugiej odsłonie narracja zdaje się być bardziej mroczna, płynie z głębin bezkresnego oceanu. Z czasem rozmywa się, odsuwa w cień. Otwarcie trzeciej historii jest ciepłe, niemal relaksacyjne. Rozbudowana warstwa szumu stawia jednak znak zapytania i skutecznie dominuje w dalszej części utworu. Czwarta część wydaje się sprasowana, matowa, przefiltrowana przez grubą kotarę teatralną. Szorstki flow ma jednak nieoczywistą intensywność. Wreszcie finałowa, łagodna, pożegnalna meta ballada, z nowym wątkiem, który brzmi jak nagie struny gitary. Smutna opowieść jednocześnie narasta i rozlewa się coraz szerszym korytem. Potem umiera w dalece metafizyczny sposób.

 


Håkon Berre Mirror Matter (Barefoot Records, CD 2025)

Ishøj Kulturskole, listopad 2024: Håkon Berre – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty, elektronika. Trzynaście utworów, 51 minut.

Tego norweskiego perkusistę znamy doskonale z wielu płyt i jeszcze większej liczby wyśmienitych koncertów, choćby w poznańskim Dragonie. Ale z nagraniem solowym Håkona spotykamy się po raz pierwszy. Perkusja, tajemnicze obiekty, elektronika, otwarta głowa i duża kreatywność, to elementy składowe tego albumu. Definitywnie jest na czym zawiesić ucho.

Dramaturgiczną osią albumu jest aktywny drumming, przeplatany preparacjami na werblu, czy talerzach. Metodą pracy elektroniczna dekonstrukcja brzmień akustycznych, celem zaś niejednej podróży noise’owy szczyt. Berre lubi hałas, ale dla niego to jedna z możliwych opcji rozwoju narracji. Muzyk często wprawia swój zestaw perkusyjny w jednostajny rytm, który podrasowuje elektroniką, a ozdabia niemal dubową przestrzenią. Bywa, że osią opowiadania jest praca nad dźwiękiem, a faktura rytmiczna jedynie backgroundem, a nawet zjawiskiem lokalnie nieobecnym. W tych pozornie spokojniejszych, mniej dynamicznych ekspozycjach także dzieje się wiele dobrego. Tu odpowiednim przykładem mogą być utwory trzeci, szósty, ósmy, czy też jedenasty. Opowieść Berre potrafi także zahaczyć o ciężkie, post-industrialne brzmienia – tak dzieje się w piątej opowieści. Sam finał albumu zdaje się brać w nawias ironii elektroakustyczne wojny perkusyjne. Słyszymy dziecięce cymbałki, które wpadają w delikatny taniec, nasączony mroczną poświatą. Zaraz potem Berre nadaje im nieco dubowej mocy, a wszystko okrasza elektronicznym beatem, który doprowadza historię do szczęśliwego zakończenia.

 


Francesco Cigana Sacro (Bandcamp’ self-release, CD 2025)

Stria, styczeń 2023: Francesco Cigana – instrumenty perkusyjne, conduction oraz Nina Baietta – głos, Gli antenori – chór męski (utwór 1) i Mirio Cosottini – trąbka (utwór 8). Osiem utworów, 43 minuty.

Kolejna solowa płyta perkusisty, to nieco inny świat. W pełni akustyczny, udramatyzowany w kilka wątków – z jednej strony ekspozycje typowo drummerskie, z drugiej poematy preparacji różnych elementów zestawu perkusyjnego. Do tego goście – w utworze otwarcia kobiecy głos i męski chór, w odsłonie zamknięcia – multiplikującą się trąbka. Reasumując – mnóstwo wrażeń, i to wyłącznie pozytywnych.

Pieśń otwarcia buduje recytacja i zawieszony w czasie i przestrzeni chór, który brzmi jakby wykonywał wiekopomne Sustained Piece Johna Stevensa. Perkusja kreuje tymczasem meta rytmiczną narrację, którą wieńczy sekwencja dynamicznych powtórzeń. Kolejne utwory (szczególnie parzyste) oparte są na konstrukcji perkusyjnej. Raz są to tajemnicze podskoki w połamanym metrum, innym razem dynamiczna akcja full drums, wreszcie perkusyjna ekspozycja, która generuje intrygujący pogłos. Utwory nieparzyste budowane są na ogół na strumieniach dźwięków preparowanych. Efekt bywa chwilami monumentalny, jak w części piątej, czy rytualny i definitywnie sakralny, jak w części siódmej. Ostatni utwór trwa ponad dziesięć minut i wspaniale reasumuje cały album. Początek to rytualny drumming, rodzaj tańca do końca świata i jeszcze dłużej. W połowie nagrania pojawia się dęty dron, który może być efektem preparacji werbla, może być także początkiem trębackiej ekspozycji. W końcu z tego tygla tajemnic wydobywa się śpiew trąbki, która zawłaszcza scenę i efektownie rysuje kilka wątków jednocześnie.

 


 

Antoine Läng Lâcher les chiens tant qu’on y est (Insub Records, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Antoine Läng - preparowana harfa szczękowa (jaw harp). Sześć utworów, 43 minuty.

Na koniec dzisiejszego korowodu różnorodności garść konceptualnej muzyki współczesnej, jaką na ogół gwarantuje szwajcarski Insub. Tym razem album pełen tajemnic – któż bowiem wie, co to harfa szczękowa, a tym bardziej jak należy preparować ten instrument, by uzyskać tak intrygujący efekt … elektroakustyczny. Cały album jest jednym wielkim drganiem, które przybiera najprzeróżniejsze formy i odcienie brzmienia, a kończy się niebywałą, pulsującą, ponad dziesięciominutową medytacją.

Nagranie składa się z sześciu wariacji na temat drgającej struny, a zarejestrowane zostało jednym podejściem, bez jakichkolwiek dodatkowych efektów, tudzież czynności post-produkcyjnych. Ważnym elementem gry otwarcia jest cisza, która zdaje się komentować pierwsze drgania. W kolejnych epizodach proces drgania i jego pokrętna meta melodyka ulegają systematycznemu zagęszczaniu, ale rzadko zjawisko medytacji ustępuje tu miejsca nerwowym drgawkom. Artysta moduluje brzmienie. W trzeciej części dobywa dźwięki z głębokiej krypty (podobnie czyni w piątej), w czwartej z kolei prasuje, ugniata dźwięk, uzyskując bardzo matowy sound. Przy okazji drgania zdają się być zasilane foniami, które przypominają dźwięki … ludzkiego gardła. Czasami drgania są lekkie, ulotne, niczym mucha, która uciążliwie krąży nam nad głową. Wreszcie anonsowany finał, którego początek lepiony jest z filigranowych drgań podanych w gęstej sekwencji. Skojarzenie z elektroniczną stylistyką click’n’cuts sprzed ćwierćwieku wcale nie bezzasadne. Efektem końcowym jest pulsująca, urocza medytacja, która zdaje się nie mieć końca.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz