środa, 21 września 2016

Mełech! Trilla! Mazurkiewicz! – krzepki incydent koncertowy z konstruktywną dogrywką


Jak mieliście okazję – mam nadzieję – całkiem niedawno przekonać się, brnąc w słowne pląsy Trybuny Muzyki Spontanicznej, odbyłem weekendową porą bardzo przyjemną przejażdżkę do bydgoskiego Mózgu, celem obejrzenia kilku szalonych koncertów muzyki improwizowanej.

Dotarłem nad Brdę jedynie na sobotni wieczór finałowy, zatem nie miałem okazji obejrzeć m.in. frapującego tria polsko-hiszpańskiego, spersonalizowanego do trojga nazwisk Mełech/ Trilla/ Mazurkiewicz.

Jakaż ogromna była moja radość, gdy w ułamek sekundy po reaktywowaniu mojego konta na powszechnie znanym portalu społecznościowym, przed oczyma – wprost z ekranu upaćkanego smartfona – zaatakowała mnie informacja, iż rzeczone trio gra w mym matczynym mieście! I to za jakieś ….trzy godziny.  Zatem tylko kilka szybkich telefonów, kompletna reorganizacja popołudniowego życia, przyjazny klimat u koleżanki małżonki i Wasz recenzent wylądował bezpiecznie na koncercie rzeczonego tria.




Najpierw słowo o inspirującym miejscu koncertu. Stare poznańskie Jeżyce, takaż kamienica i równie stare Centrum Amarant. Być może to zdumiewające, ale o istnieniu tego miejsca dowiedziałem się owe trzy godziny temu. Niewielki hol w wysokim parterze, przekształcony w małą salkę koncertową na kilkanaście osób. Plus zabawny bar z niekorporacyjnymi trunkami, barmanka otwierająca butelki … widelcem i ogrom przyjaznej atmosfery. Czegóż chcieć więcej.

Na skrawku holu posadowiło się trzech muzyków, bez wspomagania jakimkolwiek nagłośnieniem (bo i po co, skoro dzieliło ich od publiczności mniej niż 100 centymetrów):  Piotr Mełech na klarnetach, Jacek Mazurkiewicz na kontrabasie i gość z Barcelony, perkusista i perkusjonalista, Vasco Trilla.

Otwarta i niezwykle swobodna formuła free improvisation przykuła nas do twardych krzesełek od prawie pierwszego dźwięku. Po drobnym intro o inklinacjach jazzowych, kreowanych głównie przed rytmiczny walking kontrabasu, Panowie pięknie odfrunęli w odmęty mojej ulubionej gry w nieoczywiste dźwięki.

Mełech snuł na klarnecie swoją nieśpieszną opowieść (by w drugim interwale sięgnąć po klarnet basowy) i kreował rzeczywistość foniczną na swój ulubiony sposób. Nie jest on tytanem ekspresji, lubi szczyptę zadumy i nieoczywisty feeling wpleść w zgrabną improwizację. Ciągle poszerza swój warsztat, udanie korzysta z pomysłów bardziej doświadczonych (moja ulubiona zagrywka Johna Butchera, polegająca na graniu na instrumencie dętym, mając jego otwór przystawiony do podłogi, stała się już także udziałem Piotra). Wytrawny i pomysłowy to muzyk.

Mazurkiewicz nie jest być może w formule krwistego free improv muzykiem realizującym się na 110%, ale tembr jego instrumentu, lekkie wycofanie i utrzymywanie właściwych proporcji dramaturgicznych wewnątrz trzyosobowego składu, sprawiały, iż stanowił on idealne uzupełnienie dla introwertyzmu klarnecisty i … ekstrawertyzmu perkusisty.

No właśnie, Vasco Trilla… What a Man! Po wypakowaniu kilku obszernych toreb z przyrządami do stukania, uderzania, tarcia i generowania akustycznego rezonansu, wprawił siebie, wszystkie swoje przedmioty i przedmiociki perkusyjne, pozostałych muzyków i zgromadzoną publiczność, w stan permanentnego rozwibrowania i sensorycznego uniesienia. Czego tam nie było? Długo by opowiadać. Mnie osobiście Trilla najbardziej ujął generowaniem niesamowitych efektów akustycznych, jedynie poprzez zbliżanie do siebie wibrujących powierzchni talerzy i membran bębnów. Kosmiczna wyobraźnia, błyskotliwa inteligencja i zmysł dramaturgiczny. Myślę, że jego gra w wersji solowej równie silnie przykuwałaby zainteresowanie odbiorców.

Przez ponad trzy kwadranse udało nam się wszystkim – po obu stronach nieistniejącej sceny - w tym stanie akustycznego interferowania wytrwać i doczekać wynegocjowanego z pyskatą publicznością, jakże konkretnego, trzydziestosekundowego bisu. Wspaniały koncert!



Po koncercie mała niespodzianka…. w postaci skomunikowanego z nim, innego koncertu (na jeden bilet). Wystarczyło przejść pareset metrów w kierunku Starego Miasta, by dotrzeć do klubu o nazwie… Pies (bywa także firmowany jako Andaluzyjski) i znaleźć się na koncercie kwartetu zupełnie mi nieznanych muzyków, którzy na okoliczność tego wydarzenia przyjęli nazwę Drużyna Poznańska. A w składzie amerykański perkusjonalista, acz rezydent Poznania, Jeff Gburek, gitarzysta elektryczny Wojtek Więckowski, człek generujący dźwięki za pomocą amplifikowania przedmiotów nieinstrumentalnych, Hubert Wińczyk i całkowicie okablowany procesor dźwiękowy w osobie Macieja Maciągowskiego. Bardzo udana, ponad godzinna wycieczka ewidentnie elektroakustyczna (dodam, że gitarzysta i perkusjonalista także byli podpięci pod kable i się samoistnie amplifikowali), stanowiąca pełnoprawną dogrywkę do doskonałego koncertu tria z Amarantu. 

I znów królem polowania okazał się muzyk odpowiedzialny na … bębnienie. Niesamowity arsenał instrumentalny Gburka budził niekłamany podziw. Dwa zasadnicze bębny, wiele przedmiotów do generowania dźwięków i uderzania w powierzchnie płaskie i owalne, mikrowibrafon własnej produkcji, no i rzecz jasna trochę kabli. Muzyk na tyle skutecznie przykuł moją akustyczną i wizualną uwagę, iż mniej czasu w procesie odsłuchu poświęciłem pozostałej trójce muzyków. A i tam, było się czym zainteresować. Naprawdę udany koncert, wieńczący zupełnie niespodziewany, ale równie fantastyczny wieczór muzyki improwizowanej!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz