Gdy dokładnie półtora roku temu, czerstwymi słowami Pana Redaktora,
podsumowaliśmy dekadę funkcjonowania AMM w wersji duetowej - John Tilbury/
Eddie Prevost *), nikt po tej stronie ekranu nie przypuszczał, iż przyjdzie nam
obcować z muzyką sędziwych brytyjskich mistrzów ponownie w … składzie
trzyosobowym!
Całkiem niedawno okazało się, iż w ramach szeroko
zakrojonych obchodów 50-lecia formacji, w okresie jesień 2015 - późna wiosna
2016, AMM zagrało pięć koncertów z udziałem swojego najsłynniejszego banity - Keitha
Rowe’a! O ile nasze źródła informacji są wiarygodne, na tych pięciu się
skończyło, czego dowodem choćby doskonały koncert AMM w Warszawie, jesienią
2016, zagrany ponownie w duecie **).
Trzy z owych pięciu koncertów trafiają dziś do nas dzięki
wydawnictwu An Unintented Legacy (Matchless Recordings). Wyposażone w
przebogaty booklet, garść bystrych
esei, a także pełną dyskografię grupy, stanowić może niemal finalne resume dla szyldu AMM. Przy okazji,
album dedykowany jest jednemu z założycieli formacji, saksofoniście Lou
Gare’owi, który jesienią ubiegłego roku zakończył szychtę po tej stronie
rzeczywistości.
Tydzień temu pisząc o płycie Tools Of Imagination, rzeczonego Eddie Prevosta i Evana Parkera,
poddawaliśmy w wątpliwość zasadność oceniania współczesnej muzyki tak wybitnych
postaci dla free improvised music. W
przypadku nowej płyty AMM, przed nami dokładnie te same dylematy. Ale
oczywiście nie uciekamy od obowiązku zrelacjonowania wydarzenia fonograficznego,
wszak dla Pana Redaktora, pisanie o tak wspaniałej muzyce jest równie wielką
przyjemnością, jak jej słuchanie. Zatem AMM i ich najnowsze dzieło, które
bezczelnie czeka na lekturę, odsłuch i niczym nieskrępowany zachwyt! Nawet
jeśli ten ostatni nie będzie towarzyszyć nam przez pełne 155 minut nagrania.
AMM – Londyn, 5 grudnia 2015, 1:05:24
Jesteśmy w londyńskim Café Oto, zwizualizujmy zatem scenę.
Po lewej fortepian (jak on tam się pomieścił!), po środku - duży talerz
zawieszony na statywie, duży bęben (kocioł), smyczki i mnóstwo drobnych
przedmiotów do wprawiania maszynerii w rezonans, po prawej – gitara elektryczna
w pozycji poziomej, dużo kabli i drobnych urządzeń elektrycznych i
elektronicznych.
Zaczynamy w typowym meta
zgiełku inwokacyjnym, jak zwykł towarzyszyć AMM w trakcie odpalania spektaklu
dźwiękowego, którego celem – doskonale o tym pamiętamy – nie jest tworzenie
nowych dźwięków, a jedynie testowanie tych już znanych w zakresie wzajemnego
wprawiania się w rezonans. Dla zainteresowanych – to artystyczne credo formacji, podobnie jak ona sama,
liczy już ponad 50 lat, a jego autorem jest ojciec - założyciel AMM Cornelius Cardew.
Szelest strun gitary, powolna praca amplifikatora,
przemieszczający się kurz wewnątrz pudła rezonansowego fortepianu, dźwięk
smyczka, który zbliża się do krawędzi talerza, by obwieścić początek koncertu. Od
pierwszych chwil trójka muzyków generuje więcej dźwięków niż zwykł to czynić ostatnimi
laty duet. I nie jest to jedynie kwestia samej matematyki. Dużo skupienia, ale
jakby mniej kontemplacji, ocean mikro sprzężeń, drobnych dźwięków, metaliczność talerza i póki co, niezbyt
dużo wzajemnych interferencji. Badanie terenu, spoglądanie sobie głęboko w oczy
- cóż też może nas spotkać po tak długiej rozłące? Przyczajony tygrys, ukryty
smok - Rowe ze sporą dawką nieśmiałości, Prevost w spokoju, bez nadmiernej
brawury. Tilbury na lewej flance zdaje się robić swoje, pielęgnując połysk na
klawiaturze fortepianu, jakby to nie on był osią konfliktu ponad dekadę temu. W
okolicach 15 minuty doświadczamy pierwszej próby wzajemnego rezonowania na osi
Rowe – Prevost. Ten pierwszy, jakby szukał patentu na współczesne sposoby
kreowania dźwięków przez partnera. Warto wszak zadać pytanie, czy paręnaście
lat temu, to rezonans był główną metodą twórczą ówczesnego tria? Pierwsza
refleksja recenzenta: potwierdza się, że muzyka AMM w trio jest nieco
głośniejsza, bardziej intensywna niż w duecie, choć wcale nie należy przyczyny
tego zjawiska upatrywać w dźwiękach, jakie wprowadza w zwoje improwizacji gitarzysta.
Jego instrument – póki co – głównie skwierczy i stawia na artystyczny
minimalizm. Zdaje się, że sama jego obecność aktywizuje Johna i Eddiego do
działania. A piasek zwinnie zgrzyta w trybach maszyny!
20 minuta przynosi odrobinę grzmotów ze strony fortepianu,
także talerza, szczyptę hałasu spod strun – kind
of small industrial. Z czasem rośnie liczba zaskakujących dźwięków,
niektóre z nich trudno zlokalizować w przestrzeni klubu, np. po lewej
niespodziewanie rezonuje gong. W 25 minucie kolejna, nie pierwsza, nie ostatnia,
chwila narracyjnego zastoju i retorycznego pytania what next? W ramach komentarza garść sampli ze skarbonki Rowe’a
(zdaje się, że to przeboje The Moody Blues!). 32-33 minuta: Tilbury wali w
klawisze, jakby się paliło! Obok piękny, siarczysty, zabrudzony ołowiem rezonans ze strony jego
partnerów. Ekspozycja wymuskana akustycznie. Po 40 minucie znów ciekawie na
prawej flance. Intrygujący metabolizm narracji – odrobina ambientowego płynu sprawia, że dźwięki perkusjonalne i strunowe pięknie kleją się do siebie. Obok atmosfera
jak na spowiedzi, zwłaszcza gdy Tilbury brnie w subtelne, filigranowe
preparacje na strunach. Zdecydowanie najlepszy, jak dotąd fragment koncertu! W
45 minucie sample Rowe’a zdają się śpiewać, Tilbury buduje synkopy na
klawiaturze, a Prevost poleruje jelito
smyczka. Być może trio potrzebuje jeszcze trochę wspólnego czasu, ale narracja
zaczyna już zazębiać się po staremu. Na finał kolejna porcja nieco hałaśliwego,
szklistego rezonansu, wprost z dużego talerza. Prevost jest bardzo aktywny, aż
ziemia drży, choć to zapewne także zasługa gitarzysty. Cisza finału osiągnięta
zostaje wprost na wybrzmiewającej klawiaturze fortepianu. Uroda ostatnich
kilkudziesięciu sekund aż skwierczy.
AMM – Paryż, 7
kwietnia 2016, 43:48
Paryż przed nami, szmer ulicy, dźwięki orkiestry dętej,
frywolnie zabawiającej przechodniów niezbyt wyszukaną melodią. Trzaski pudła
rezonansowego fortepianu, mnogość akustycznych mikro zjawisk na starcie
koncertu. Garść przepięć energetycznych na samej scenie, piano łagodzące
obyczaje i drżący talerz, który skutecznie zawłaszcza czasoprzestrzeń.
Amplifikator gitary delikatnie skwierczy, nie mamy jednak pewności, czy muzyk jest posadowiony
tuż obok. Urządzenie powoli przechodzi w stan pulsacji, który przypomina…
nadlatujący helikopter. Elektroakustyczny ferment spod kabli zostaje zasiany. Reakcja
talerza, dość agresywna, dramaturgicznie uzasadniona. A w tle wciąż słychać
miasto. Czy to rodzaj metafizycznego field
recordings, czy jednak Rowe miesza w tym palce (sample?). W 10 minucie jego
gitara intensywnie skwierczy, doposażając atrybuty koncertu także w skromny drumming i szybki zawijas na gołych strunach. Narracja paryska toczy się zwinnie, bez
przestojów, dając dużo dźwięków, niosących sporą dawkę przyjemnych doznań
elektroakustycznych. Strukturalnie siarczysta, chwilami gęsta, usłana samplami
i wciąż obecnymi dźwiękami miasta.
W połowie koncertu muzycy dostarczają nam kolejny dowód na
to, iż animozje artystyczne na linii Prevost – Rowe, to zamierzchła przeszłość.
Moc intrygujących brzmień, małych i zwinnych interakcji. A Tilbury, niczym
cerber pojednania, porządkuje scenę minimalistyczną pianistyką, w kategorii
której zdaje się być mistrzem świata. Jeśli sytuacja tego wymaga, potrafi mocno
uderzyć w klawisz i być słyszalnym nawet na tle noise’owych preparacji
pozostałych kolegów. Nie stroni od quasi
jazzowych pasaży i chwil kameralnej grozy. 30 minuta, to moment konstytuujący
tezę o sporych możliwościach tria w zakresie generowania zdrowego hałasu. Tilbury
zieje ogniem – ekscesy perkusyjne i zwinne preparacje, o intensywności u niego
raczej niespotykanej. Prevost i Rowe aż milkną w szepcie i skwierczeniu.
Dylemat recenzenta: czy w zakresie artystycznych środków wyrazu, nie winniśmy
oczekiwać od perkusjonalisty nieco więcej, niż tylko dźwięków rezonującego
talerza? Finał koncertu jest naprawdę gęsty, jak na kanony AMM. Chemia na obu
flankach działa bez zarzutu. Same udane decyzje!
AMM – Trondheim, 9
czerwca 2016, 45:40
Świeże norweskie powietrze nie czyni zmian w ornamentyce
startu koncertu. Talerz obwieszczający początek rytuału, stukot fortepianu,
gitara sycząca mokrymi strunami. Muzycy budują narrację od podstaw, małymi
krokami, skrupulatnie, bez pośpiechu. Z kajetu recenzenta: znajdź elementy,
które stanowią różnicę w odniesieniu do koncertów z Londynu i Paryża.
Rośnie płynność narracji, tworzonej przez trio, a brak
momentów zawahania i pewność każdego dźwięku, zdają się być już wartością
niezbywalną. Rowe na początku tradycyjnie lekko schowany za zwojami kabli.
Zdobi przestrzeń mikro dronami, ledwie dotyka swego instrumentu, a może jedynie
zbliża do niego dłonie. John i Eddie – to też już wiemy – stosunkowo bardziej
aktywni na scenie, z kroplami hałasu na ustach. 10 minuta przynosi piękne,
molekularne igraszki dźwiękowe, odrobinę w naszej ulubionej estetyce call & response. Gitara stawia hałaśliwe
plamy, piano ma intrygująco zmutowane brzmienie. Recenzent znów zerka w stronę
Prevosta i szuka ciekawostek dźwiękowych. Pomiędzy strunami gitary wiją się jadowite
żmije, szmer niepokoju spowija, milczące nano
preparacjami, akcesoria perkusjonalne. Zdaje się, że ten koncert jest w całym zestawie
najspokojniejszy, także najbardziej zrównoważony emocjonalnie. Dźwięki Rowe’a i
Prevosta ciekawie zlewają się w jeden potok elektroakustycznego małego zgiełku. Aktywność Tilbury’ego
sprawia, iż to jego flanka pilnuje nieistniejącego
rytmu narracji i from time to time niebanalnym
rozwiązaniem wzbogaca ją. Siłą Rowe’a zdają się być jego pełne humoru,
samplowane incydenty, które przy okazji sygnalizują nam, iż dotarliśmy do
połowy koncertu.
Po ułamku sekundy ciszy, Tilbury wzbudza preparowane odgłosy
w swym pudle rezonansowym. Gitara szumi, zbierając siły na nową ekspozycję.
Tarcia i szmery z talerza. Moment delikatnej sonorystyki, który dobitnie zdobi
całe nagranie. Akcja, reakcja, skupienie - mała gra drobnymi elementami. Rowe
aktywizuje się i wchodzi w dobry
dialog z pianistą. Obok siarczyste drony z talerza. Z klawiatury zaczynają
płynąć zwinne dark akordy. Riposta
Rowe’a odbywa się na trudnej dla ucha
częstotliwości. W 35 minucie piękna, talerzowa ekspozycja Prevosta. Jakość
koncertu rośnie z każdą sekundą. Nowe rozwiązania, intrygujące dźwięki, moc
kreacji – zdaje się, że tego oczekiwaliśmy. Druga część koncertu spełnia już
wszystkie nasze oczekiwania. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby przypomnieli
sobie, co zazwyczaj budowało jakość ich muzycznych spektakli – artystyczny
minimalizm, umiejętność zawieszania
dźwięków, stoicka maniera oczekiwania na wybrzmienie pojedynczych ekspozycji. Małe
piano, skromny smyczek, gitara, która tli się na wolnym ogniu. Im dalej w lasy
Trondheim, tym piękniej! Finał skrzy się ambientową kolorystyką, aurą
onirycznej cierpliwości. Wszak piękno lubi rodzić się w bólach. Ostatnie 15
minut, to najbardziej wartościowy fragment całego trzypłytowego wydawnictwa.
Minimalizm, to sól improwizacji ze znakiem AMM! Radykalna harmonia w gronie
przyjaciół zostaje przypieczętowana! Ostatnie dźwięki toną w ciszy. Nie mogło
być inaczej.
*) tekst dostępny jest w tym miejscu
**) relacja dostępna w tym miejscu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz