piątek, 24 sierpnia 2018

AMM! An Unintented … Trio Legacy!


Gdy dokładnie półtora roku temu, czerstwymi słowami Pana Redaktora, podsumowaliśmy dekadę funkcjonowania AMM w wersji duetowej - John Tilbury/ Eddie Prevost *), nikt po tej stronie ekranu nie przypuszczał, iż przyjdzie nam obcować z muzyką sędziwych brytyjskich mistrzów ponownie w … składzie trzyosobowym!

Całkiem niedawno okazało się, iż w ramach szeroko zakrojonych obchodów 50-lecia formacji, w okresie jesień 2015 - późna wiosna 2016, AMM zagrało pięć koncertów z udziałem swojego najsłynniejszego banity - Keitha Rowe’a! O ile nasze źródła informacji są wiarygodne, na tych pięciu się skończyło, czego dowodem choćby doskonały koncert AMM w Warszawie, jesienią 2016, zagrany ponownie w duecie **).

Trzy z owych pięciu koncertów trafiają dziś do nas dzięki wydawnictwu An Unintented Legacy (Matchless Recordings). Wyposażone w przebogaty booklet, garść bystrych esei, a także pełną dyskografię grupy, stanowić może niemal finalne resume dla szyldu AMM. Przy okazji, album dedykowany jest jednemu z założycieli formacji, saksofoniście Lou Gare’owi, który jesienią ubiegłego roku zakończył szychtę po tej stronie rzeczywistości.

Tydzień temu pisząc o płycie Tools Of Imagination, rzeczonego Eddie Prevosta i Evana Parkera, poddawaliśmy w wątpliwość zasadność oceniania współczesnej muzyki tak wybitnych postaci dla free improvised music. W przypadku nowej płyty AMM, przed nami dokładnie te same dylematy. Ale oczywiście nie uciekamy od obowiązku zrelacjonowania wydarzenia fonograficznego, wszak dla Pana Redaktora, pisanie o tak wspaniałej muzyce jest równie wielką przyjemnością, jak jej słuchanie. Zatem AMM i ich najnowsze dzieło, które bezczelnie czeka na lekturę, odsłuch i niczym nieskrępowany zachwyt! Nawet jeśli ten ostatni nie będzie towarzyszyć nam przez pełne 155 minut nagrania.




AMM – Londyn, 5 grudnia 2015, 1:05:24

Jesteśmy w londyńskim Café Oto, zwizualizujmy zatem scenę. Po lewej fortepian (jak on tam się pomieścił!), po środku - duży talerz zawieszony na statywie, duży bęben (kocioł), smyczki i mnóstwo drobnych przedmiotów do wprawiania maszynerii w rezonans, po prawej – gitara elektryczna w pozycji poziomej, dużo kabli i drobnych urządzeń elektrycznych i elektronicznych.

Zaczynamy w typowym meta zgiełku inwokacyjnym, jak zwykł towarzyszyć AMM w trakcie odpalania spektaklu dźwiękowego, którego celem – doskonale o tym pamiętamy – nie jest tworzenie nowych dźwięków, a jedynie testowanie tych już znanych w zakresie wzajemnego wprawiania się w rezonans. Dla zainteresowanych – to artystyczne credo formacji, podobnie jak ona sama, liczy już ponad 50 lat, a jego autorem jest ojciec - założyciel AMM Cornelius Cardew.

Szelest strun gitary, powolna praca amplifikatora, przemieszczający się kurz wewnątrz pudła rezonansowego fortepianu, dźwięk smyczka, który zbliża się do krawędzi talerza, by obwieścić początek koncertu. Od pierwszych chwil trójka muzyków generuje więcej dźwięków niż zwykł to czynić ostatnimi laty duet. I nie jest to jedynie kwestia samej matematyki. Dużo skupienia, ale jakby mniej kontemplacji, ocean mikro sprzężeń, drobnych dźwięków, metaliczność talerza i póki co, niezbyt dużo wzajemnych interferencji. Badanie terenu, spoglądanie sobie głęboko w oczy - cóż też może nas spotkać po tak długiej rozłące? Przyczajony tygrys, ukryty smok - Rowe ze sporą dawką nieśmiałości, Prevost w spokoju, bez nadmiernej brawury. Tilbury na lewej flance zdaje się robić swoje, pielęgnując połysk na klawiaturze fortepianu, jakby to nie on był osią konfliktu ponad dekadę temu. W okolicach 15 minuty doświadczamy pierwszej próby wzajemnego rezonowania na osi Rowe – Prevost. Ten pierwszy, jakby szukał patentu na współczesne sposoby kreowania dźwięków przez partnera. Warto wszak zadać pytanie, czy paręnaście lat temu, to rezonans był główną metodą twórczą ówczesnego tria? Pierwsza refleksja recenzenta: potwierdza się, że muzyka AMM w trio jest nieco głośniejsza, bardziej intensywna niż w duecie, choć wcale nie należy przyczyny tego zjawiska upatrywać w dźwiękach, jakie wprowadza w zwoje improwizacji gitarzysta. Jego instrument – póki co – głównie skwierczy i stawia na artystyczny minimalizm. Zdaje się, że sama jego obecność aktywizuje Johna i Eddiego do działania. A piasek zwinnie zgrzyta w trybach maszyny!

20 minuta przynosi odrobinę grzmotów ze strony fortepianu, także talerza, szczyptę hałasu spod strun – kind of small industrial. Z czasem rośnie liczba zaskakujących dźwięków, niektóre z nich trudno zlokalizować w przestrzeni klubu, np. po lewej niespodziewanie rezonuje gong. W 25 minucie kolejna, nie pierwsza, nie ostatnia, chwila narracyjnego zastoju i retorycznego pytania what next? W ramach komentarza garść sampli ze skarbonki Rowe’a (zdaje się, że to przeboje The Moody Blues!). 32-33 minuta: Tilbury wali w klawisze, jakby się paliło! Obok piękny, siarczysty, zabrudzony ołowiem rezonans ze strony jego partnerów. Ekspozycja wymuskana akustycznie. Po 40 minucie znów ciekawie na prawej flance. Intrygujący metabolizm narracji – odrobina ambientowego płynu sprawia, że dźwięki perkusjonalne i strunowe pięknie kleją się do siebie. Obok atmosfera jak na spowiedzi, zwłaszcza gdy Tilbury brnie w subtelne, filigranowe preparacje na strunach. Zdecydowanie najlepszy, jak dotąd fragment koncertu! W 45 minucie sample Rowe’a zdają się śpiewać, Tilbury buduje synkopy na klawiaturze, a Prevost poleruje jelito smyczka. Być może trio potrzebuje jeszcze trochę wspólnego czasu, ale narracja zaczyna już zazębiać się po staremu. Na finał kolejna porcja nieco hałaśliwego, szklistego rezonansu, wprost z dużego talerza. Prevost jest bardzo aktywny, aż ziemia drży, choć to zapewne także zasługa gitarzysty. Cisza finału osiągnięta zostaje wprost na wybrzmiewającej klawiaturze fortepianu. Uroda ostatnich kilkudziesięciu sekund aż skwierczy.


AMM – Paryż, 7 kwietnia 2016, 43:48

Paryż przed nami, szmer ulicy, dźwięki orkiestry dętej, frywolnie zabawiającej przechodniów niezbyt wyszukaną melodią. Trzaski pudła rezonansowego fortepianu, mnogość akustycznych mikro zjawisk na starcie koncertu. Garść przepięć energetycznych na samej scenie, piano łagodzące obyczaje i drżący talerz, który skutecznie zawłaszcza czasoprzestrzeń. Amplifikator gitary delikatnie skwierczy, nie mamy jednak pewności, czy muzyk jest posadowiony tuż obok. Urządzenie powoli przechodzi w stan pulsacji, który przypomina… nadlatujący helikopter. Elektroakustyczny ferment spod kabli zostaje zasiany. Reakcja talerza, dość agresywna, dramaturgicznie uzasadniona. A w tle wciąż słychać miasto. Czy to rodzaj metafizycznego field recordings, czy jednak Rowe miesza w tym palce (sample?). W 10 minucie jego gitara intensywnie skwierczy, doposażając atrybuty koncertu także w skromny drumming i szybki zawijas na gołych strunach. Narracja paryska toczy się zwinnie, bez przestojów, dając dużo dźwięków, niosących sporą dawkę przyjemnych doznań elektroakustycznych. Strukturalnie siarczysta, chwilami gęsta, usłana samplami i wciąż obecnymi dźwiękami miasta.

W połowie koncertu muzycy dostarczają nam kolejny dowód na to, iż animozje artystyczne na linii Prevost – Rowe, to zamierzchła przeszłość. Moc intrygujących brzmień, małych i zwinnych interakcji. A Tilbury, niczym cerber pojednania, porządkuje scenę minimalistyczną pianistyką, w kategorii której zdaje się być mistrzem świata. Jeśli sytuacja tego wymaga, potrafi mocno uderzyć w klawisz i być słyszalnym nawet na tle noise’owych preparacji pozostałych kolegów. Nie stroni od quasi jazzowych pasaży i chwil kameralnej grozy. 30 minuta, to moment konstytuujący tezę o sporych możliwościach tria w zakresie generowania zdrowego hałasu. Tilbury zieje ogniem – ekscesy perkusyjne i zwinne preparacje, o intensywności u niego raczej niespotykanej. Prevost i Rowe aż milkną w szepcie i skwierczeniu. Dylemat recenzenta: czy w zakresie artystycznych środków wyrazu, nie winniśmy oczekiwać od perkusjonalisty nieco więcej, niż tylko dźwięków rezonującego talerza? Finał koncertu jest naprawdę gęsty, jak na kanony AMM. Chemia na obu flankach działa bez zarzutu. Same udane decyzje!


AMM – Trondheim, 9 czerwca 2016, 45:40

Świeże norweskie powietrze nie czyni zmian w ornamentyce startu koncertu. Talerz obwieszczający początek rytuału, stukot fortepianu, gitara sycząca mokrymi strunami. Muzycy budują narrację od podstaw, małymi krokami, skrupulatnie, bez pośpiechu. Z kajetu recenzenta: znajdź elementy, które stanowią różnicę w odniesieniu do koncertów z Londynu i Paryża.

Rośnie płynność narracji, tworzonej przez trio, a brak momentów zawahania i pewność każdego dźwięku, zdają się być już wartością niezbywalną. Rowe na początku tradycyjnie lekko schowany za zwojami kabli. Zdobi przestrzeń mikro dronami, ledwie dotyka swego instrumentu, a może jedynie zbliża do niego dłonie. John i Eddie – to też już wiemy – stosunkowo bardziej aktywni na scenie, z kroplami hałasu na ustach. 10 minuta przynosi piękne, molekularne igraszki dźwiękowe, odrobinę w naszej ulubionej estetyce call & response. Gitara stawia hałaśliwe plamy, piano ma intrygująco zmutowane brzmienie. Recenzent znów zerka w stronę Prevosta i szuka ciekawostek dźwiękowych. Pomiędzy strunami gitary wiją się jadowite żmije, szmer niepokoju spowija, milczące nano preparacjami, akcesoria perkusjonalne. Zdaje się, że ten koncert jest w całym zestawie najspokojniejszy, także najbardziej zrównoważony emocjonalnie. Dźwięki Rowe’a i Prevosta ciekawie zlewają się w jeden potok elektroakustycznego małego zgiełku. Aktywność Tilbury’ego sprawia, iż to jego flanka pilnuje nieistniejącego rytmu narracji i from time to time niebanalnym rozwiązaniem wzbogaca ją. Siłą Rowe’a zdają się być jego pełne humoru, samplowane incydenty, które przy okazji sygnalizują nam, iż dotarliśmy do połowy koncertu.

Po ułamku sekundy ciszy, Tilbury wzbudza preparowane odgłosy w swym pudle rezonansowym. Gitara szumi, zbierając siły na nową ekspozycję. Tarcia i szmery z talerza. Moment delikatnej sonorystyki, który dobitnie zdobi całe nagranie. Akcja, reakcja, skupienie - mała gra drobnymi elementami. Rowe aktywizuje się i wchodzi w dobry dialog z pianistą. Obok siarczyste drony z talerza. Z klawiatury zaczynają płynąć zwinne dark akordy. Riposta Rowe’a odbywa się na trudnej dla ucha częstotliwości. W 35 minucie piękna, talerzowa ekspozycja Prevosta. Jakość koncertu rośnie z każdą sekundą. Nowe rozwiązania, intrygujące dźwięki, moc kreacji – zdaje się, że tego oczekiwaliśmy. Druga część koncertu spełnia już wszystkie nasze oczekiwania. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby przypomnieli sobie, co zazwyczaj budowało jakość ich muzycznych spektakli – artystyczny minimalizm, umiejętność zawieszania dźwięków, stoicka maniera oczekiwania na wybrzmienie pojedynczych ekspozycji. Małe piano, skromny smyczek, gitara, która tli się na wolnym ogniu. Im dalej w lasy Trondheim, tym piękniej! Finał skrzy się ambientową kolorystyką, aurą onirycznej cierpliwości. Wszak piękno lubi rodzić się w bólach. Ostatnie 15 minut, to najbardziej wartościowy fragment całego trzypłytowego wydawnictwa. Minimalizm, to sól improwizacji ze znakiem AMM! Radykalna harmonia w gronie przyjaciół zostaje przypieczętowana! Ostatnie dźwięki toną w ciszy. Nie mogło być inaczej. 




*) tekst dostępny jest w tym miejscu

**) relacja dostępna w tym miejscu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz