piątek, 30 maja 2025

The May’ Round-up: Minton & Solberg! BonBon Flame! Léandre & Karałow! Wallace! Bagnasco! Arpyies! Nóbrega! Manna! Trzaska & Daktyle!


Na majową zbiorówkę czas najwyższy! Dziewięć nowych albumów obleczonych czerstwymi metaforami redakcji czeka już na Wasz odczyt, odsłuch, a potem zakupy! Śpieszcie się kupować muzykę improwizowaną, tak szybko odchodzi!

Dziś prawdziwie wrzący tygiel nazwisk, emocji, gatunków i nieoczywistych atrakcji. Zaczynamy w Oslo w bardzo gwiazdorskim zestawie personalnym, potem podwojona Francja, ta druga z akcentem krajowym, Ameryka zmieszana z Argentyną, ale albo z Berlina, albo z Hiszpanii, niebanalny i dość nietypowy, podwójny wątek portugalski, wreszcie krajowe albumy z dużą dawką post-akustycznej elektroniki.

So, welcome to heaven and hell of improvised music!



 

Phil Minton & Ståle Liavik Solberg True (Nice Things Records, CD 2025).

Blow Out, Kafe Hærverk, Oslo, listopad 2023: Phil Minton – głos oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 38 minut.

Głos jedyny w swoim rodzaju, podobnie perkusja i perkusjonalia – oba źródła fonii w strumieniu sugestywnej, świetnie skomunikowanej interakcji. To nagranie koncertowe z dalekiej Norwegii nie mogło nie rozpocząć naszej comiesięcznej zbiorówki. I to z wysokiego c! Definitywnie True!

Filigranowy drumming Solberga i gardłowe modlitwy Mintona otwierają spektakl, w którym nie będzie pustych przebiegów. Brytyjczyk, jak zawsze, ma tu tysiące twarzy - bywa leniwym kociskiem, czupurnym przedstawicielem klanu naczelnych, mówi, śpiewa, gdacze, piszczy, skomle i sepleni. Myje zęby, płucze gardło i mruczy przy goleniu. Na każdą akcję, tudzież ripostę czujnego Norwega, wyczulonego na niuanse, mistrza małych dramatów, ma swoją odpowiedź, tudzież zaczyn nowej fabuły. Razem są w stanie wzniecić ogień w ułamku sekundy, równie wiele czasu potrzebują, by sięgać po pojedyncze farzy, strzępy dźwięków. Ich ekspresja jest tu takim samym narzędziem zbrodni, jak liryzm i głęboko ukryta melodyka, a nawet pokrętna taneczność. W okolicach dziesiątej minuty Minton gwiżdże jak ptak, a towarzyszą mu perkusyjne szczoteczki. Do tego motywu powraca pod koniec improwizacji, mając do dyspozycji talerzowy akompaniament. Po upływie kwadransa gdacze jak kura na grzędzie, świszcze niczym czmiele w locie krzyżowym. W dalszej fazie improwizacji nie brakuje teatralnych inscenizacji, partii kabaretowych, tudzież pijackich dyskusji i ulicznych histerii o zmierzchu. Solberg trzyma dramaturgię w każdym momencie, ma też kilka krótkich epizodów solowych. Finał koncertu jest bardzo ekspresyjny, podrasowany kocią melodią. A potem już tylko standing ovation!



 

BonBon Flamme Calaveras Y Boom Boom Chupitos (BMC Records, CD 2025)

BMC Studio, Budapeszt, luty 2024: Valentin Ceccaldi – wiolonczela, syntezator, Luis Lopes – gitara, syntezator, Fulco Ottervanger – pianino, syntezator, głos oraz Éthienne Ziemniak – perkusja, syntezator. Dziesięć kompozycji, 45 minut.

Pierwsza płyta międzynarodowego kwartetu francuskiego wiolonczelisty była wulkanem emocji, karkołomnych zdarzeń i temperamentnych interakcji. Ta druga nosi wszelkie znamiona debiutu, dodatkowo podlana jest prawdziwie meksykańskim chili. Muzyka do zabawy i tańca na tym albumie zyskuje także pewien ilustracyjny blask, świetnie nadawałaby się bowiem do wypełnienia soundtracku niejednego filmu Jima Jarmuscha, szczególnie umiejscowionego na osi czasu w odległych latach 80. i 90. zabawnego dwudziestego stulecia.

Pierwsza piosenka jest mroczna, ale melodyjna, niemal post-bluesowa, druga i trzecia sięgają po latynoska taneczność i nieprzewidywalność. Całość kąszona jest wokalem wprost z Moulin Rogue, space-rockową, eksplodującą gitarą i odrobiną delikatnej kwasowości. Czwarta historia żywcem wyjęta została z klasycznego filmu noir, zdaje się ilustrować wieczorny spacer złą stroną ulicy. W piątej części cała załoga przesiada się na syntezatory i bawi rytmem. Szósta część, to ragtime’owy klasyk Joplina zagrany po wariacku – noise rock łamany kołem zębatym, slapstickowa melodia do tupania nogą, krok w kierunku oryginału na pianie i finałowy pokaz fajerwerków. W kolejnych utworach tej szalonej płyty mamy jeszcze wystudzoną piosenkę z amerykańskiej prerii, rockową nawałnicę wspartą na brudnym flow syntezatora, a także przykład jak tłuste new romantic zamienia się w post-rockowy walec. Album wieńczy coś na kształt pożegnalnej ballady, której nie brakuje typowej dla BonBon Flamme dramaturgicznej brawury. 



 

Joëlle Léandre & Andrzej Karałow Flint (Fundacja Ensemblage, CD 2025)

Studio S4, Polskie Radio, Warszawa, listopad 2023: Joëlle Léandre – kontrabas oraz Andrzej Karałow – fortepian. Dziewięć improwizacji, 38 minut.

Francuska legenda improwizowanego kontrabasu wydała w Polsce wiele płyt, ale tylko incydentalnie są to nagrania z udziałem krajowych wykonawców. Tym bardziej zatem cieszy płyta z warszawskim pianistą, poczyniona wedle wszelkich reguł swobodnej improwizacji. Muzycy postawili na krótkie formy, kameralną wstrzemięźliwość w zakresie dawkowania ekspresji i siłę czystego, niemal krystalicznego brzmienia. W ich opowieściach nie brakuje niedopowiedzeń, dramaturgicznego zaniechania. To, czego nie zagrali zdaje się tu być równie istotne, jak to, co zagrali.

Léandre frazuje, jak to ma w zwyczaju, częściej techniką arco, a jej akcje pizzicato, to co najwyżej intrygujące interludia. Karałow pracuje zarówno na klawiaturze – tu bywa niekiedy dość ekspresyjny, jak i w pudle rezonansowym - tu raczej oszczędny i wstrzemięźliwy. Pośród dziewięciu na ogół dobrze unerwionych opowieści szczególnie podobać się mogą cztery z nich. Trzecia improwizacja szyta jest szmerami inside piano i pomrukami kontrabasowego smyczka. Minimalistyczna w formie, pięknie rozkwita na etapie rozwinięcia. Czwartą opowieść buduje rytm, jaki Francuzka wystukuje na pudle swego instrumentu. Akcja pianisty pachnie dla odmiany bluesem. Całość zostaje efektownie rozkołysana śpiewnym smyczkiem i siłą klawiatury. Część ósmą, podobnie jak szóstą, śmiało możemy zaliczyć do bardziej dynamicznych fragmentów albumu. Tu emocje kreują głośne frazy z samego dna fortepianu i wyjątkowo twardo brzmiący smyczek. Finałowa ekspozycja budowana z mozołem, początkowo sprawia wrażenia umiarkowanie spokojnej, z czasem nabiera jednak mocy i wynosi artystów, pracujących wszelkimi dostępnymi technikami, na efektowny szczyt.



 

Eli Wallace, Pablo Vazquez & Marcelo von Schultz Siesta (577 Records, CD 2025)

Kühlspot Social Club, Berlin, maj 2024: Eli Wallace: fortepian, obiekty, Pablo Vazquez – kontrabas oraz Marcelo von Schultz – perkusja. Osiem improwizacji, 45 minut.

Spotkanie amerykańskiego pianisty i argentyńskich kontrabasisty i perkusisty odbyło się w … stolicy Niemiec. Tak, świat to naprawdę mała wioska, zwłaszcza ta improwizowana. Znamy całą trójkę doskonale z niejednego nagrania, zatem i bez słuchania tego albumu wiedzieliśmy, że to musi być naprawdę dobre granie. A po wysłuchaniu? Jesteśmy pewni, to więcej niż dobre granie. Swobodny jazz wymieszany z kreatywną post-kameralistyką, świetnie zinstrumentalizowany i dramaturgicznie spójny. Trio grało w ubiegłym roku w Polsce, niech żałują ci, co nie widzieli (patrz: niżej podpisany).

Muzyczna Siesta w tym wypadku, to osiem improwizacji - niektóre krótkie, ledwie 2-3 minutowe, inne dłuższe 8-9 minutowe. Samo otwarcie trwa nawet krócej niż dwie minuty. Kreśli ją aktywna perkusja, surowo brzmiące klawisze fortepianu i matowy kontrabas, który równie chętnie pracuje jazzowym pizzicato, jak i ponadgatunkowym, dalece intrygującym arco. W kolejnych odsłonach artyści z gracją zawiązują narrację, odważnie sięgają po dźwięki preparowane, a na etapie rozwinięcia nie szczędzą sobie ekspresji i wyrafinowanych interakcji. Ciekawie prezentuje się trzeci epizod, który muzycy zaczynają w trybie leniwego post-bluesa, ale dość szybko osiągają wysoki poziom kreacji szyty rytmem i dobrze dawkowana dynamiką. Świetnie pracuje tu drummer i nie jest to odosobniony przypadek na tym albumie. W utworach piątym i siódmym improwizacja na ogół kołysze się na wietrze dostarczając mnóstwo brzmieniowych subtelności – wysmakowanych preparacji i niebanalnej post-dynamiki. Szósta historia, to pełnokrwisty jazz, znów świetnie posadowiony na drive’ie perkusji. Finałowa ekspozycja łączy dysonujące sfery - nostalgiczny tembr piana z klawiatury oraz plejady szumów i szmerów nasiąkniętych podskórnym rytmem, generowanym przez stronę argentyńską.




Luciano Bagnasco Diaphanous (Plus Timbre, DL 2025)

Okoliczności domowe (?), luty 2025: Luciano Bagnasco – gitara. Sześć utworów, 25 minut.

Artystyczne losy tego osiadłego w Hiszpanii argentyńskiego gitarzysty śledzimy na bieżąco i nie ma w tym fakcie odrobiny przypadku. Muzyk to bowiem niebywale intrygujący, zawsze mający coś ciekawego do zaprezentowania w jakże ogranym idiomie gitary elektrycznej. Nie inaczej jest w przypadku jego nowego, krótkometrażowego albumu solowego.

W krótkim gemie otwarcia Luciano proponuje garść gitarowych sprzężeń, które giną w mroku niedopowiedzenia. W drugiej odsłonie strzępy fonii spływające z tłustego gryfu zaczynają nabierać dubowej poświaty, filtrowane delikatnym delayem. Pokancerowane, jak znaczki pocztowe ze starego klasera, hałaśliwie pulsują, tańczą niczym wróble na rozgrzanym dachu. Trzeci epizod, to czerstwy post-industrial, który w ostatecznym rozrachunku rozpływa się w strudze ciepłej krwi. W kolejnej części muzyk kreuje mikrotonalne farzy, które wpuszcza w pogłos, a potem lepi z nich ogniste pasmo rockowego hałasu, na koniec brzmiące niczym przepalony syntezator. W piątym utworze muzyk serwuje nam wystudzone, technoidalne farzy, które w ułamku sekundy stają się rozbujanymi, czystymi, gitarowymi akordami. Wreszcie ostatni epizod - silnie sfuzzowany gitarowy wyziew nabiera tu z czasem zarówno mocy, jak i podstępnej melodyki. Jakby tłuste robaki wydobywały się z plastra krowiego łajna. Puentą albumu jest sprasowany, matowy ambient, który niczego nie obiecuje.



 

Arpyies Iridescente (Whatever Profound, CD 2025)

O’culto da Ajuda, Chinfrim Estúdios and Miradouro de Santo Amaro, Portugalia, czas nieznany: Ana Gonçalves Albino – gitara elektryczna, elektronika, syntezator, instrumenty perkusyjne, kompozycja, Catarina Custódio Silva – rożek francuski, kalimba oraz Maria do Mar – skrzypce, elektronika, instrumenty perkusyjne. Trzy utwory, 41 minut.

Czas na portugalską przygodę elektroakustyczną, tkaną wyłącznie kobiecymi rękoma, przeto delikatną, pełną dramaturgicznych niuansów i brzmieniowych smaczków generowanych całkiem rozbudowanym instrumentarium. Na album składa się krótkie intro, takież resume i zasadnicza, trwająca ponad dwa kwadranse opowieść główna. Album ekscytuje tylko w niektórych momentach. Postaramy się precyzyjnie je wskazać.

Początek pleciony jest niemal wyłącznie brzmieniami nieakustycznymi, mroczny, pełen głosów i równie tajemniczych … odgłosów. Część główna budowana jest na ogół żywym instrumentarium – słyszymy kalimbę, perkusjonalne zdobienia, pobłysk post-ambientowej gitary, farzy dęte, które brzmią jak trąbka, choć albumowe credits wskazują na rożek francuski, no i przed wszystkim skrzypce, które niosą tu największy ładunek kreacji, skutecznie trzymają ciągle chwiejącą się, dość nielinearną opowieść w ryzach narracyjnych. Zdecydowanie najciekawsze momenty seta, to chwile, gdy z wystudzonej medytacji artystki przechodzą do narracyjnych spiętrzeń, drobnych eskalacji i kontrolowanych, krótkotrwałych wybuchów ekspresji. Półgodzinna jazda ma dwie takie chwile, tuż przed dziesiąta minutą i tuż po minucie dwudziestej. Na tle nieco przegadanej części zasadniczej smakowicie prezentuje się albumowa koda. Skrzypce płyną tu z ciszy, elektronika delikatnie pulsuje, gitara topi się w pogłosie, a wysamplowany (?) głos buduje zanurzone w ambiencie zakończenie.



 

João de Nóbrega Pupo Ao Ser Sereno (Colectivo Casa Amarela, Kaseta 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: João de Nóbrega Pupo – wszystkie dźwięki. Pięć utworów, 44 minuty.

Pozostajemy w Portugalii, tym razem toniemy jednak w odmętach kreatywnego, dobrze sformatowanego ambientu. Opowieść jest zwarta, nieprzegadana (o co bywa trudno w gatunku), podzielona na pięć zgrabnych odcinków, z których ten środkowy trwa prawie dwadzieścia minut, co nie zmienia faktu, iż cały album jest jednym, nieprzerwanym ciągiem dźwięków. Nie pozostaje nam nic innego, jak bezceremonialnie zasłuchać się w tej opowieści.

Album ma spokoje otwarcie zanurzone w mrocznej poświacie, czasami bogacone dźwiękami miasta i delikatnymi skwierczeniami na flankach. Narracja płynie szerokim strumieniem i zdaje się dawać wytchnienie po ciężkim dniu. To jednak pozór, bowiem już po chwili mamy intrygujące interludium, które syci opowieść post-perkusyjnym, elektronicznym stukotem. Ambient wraca w czerstwej, matowej, niemal stojącej w miejscu postaci. Owa mroczna medytacja dostaje dubowej poświaty, co świetnie buduje dramaturgię kolejnych chwil. Raz po raz w grze pojawiają się nowe, niekiedy bardzo żywe fonie (choćby piana), ale giną one w strudze gęstego wątku głównego. Narracja nabiera molowych barw i pewnej post-organowej melodyki. Nie brakuje odgłosów życia, co tylko unerwia i tak już emocjonalną opowieść – słyszymy zarówno przelatujące ptactwo, jak i dźwięk silników odrzutowych, tudzież bijące dzwony i głos, który recytuje. Końcowa partia albumu znów jest bardzo mroczna, dronowa, upstrzona frazami, które moglibyśmy odebrać jako ludzki krzyk.



 

Sokołowski, Stasiewicz & Leszoski Manna (Antenna Non Grata, CD 2025)  

Czas i miejsce akcji nieznane: Kuba Sokołowski - inner piano, obiekty, Paweł Stasiewicz - inner piano, obiekty, głos oraz Paweł Leszoski – programowanie. Cztery utwory, 41 minut.

Jak należy domniemywać, dramat improwizacji zawiązuje się tu we wnętrzach pudeł rezonansowych fortepianów i jest konsumowany/ przeredagowywany procesem programowania. Nagranie, którego bazą są frazy akustyczne zdaje się być poematem syntetycznego, szorstkiego ambientu. Naprawdę niewiele wiemy o istocie dźwięku, a zwłaszcza procesie jego powstawania. Oto przed nami kolejna lekcja.

Otwarcie albumu szyte jest żywym dźwiękiem uderzania, pocierania, ugniatania i rozciągania obiektów i strun. Rytmika upside down, ukryta melodyka cierpiącej materii. Całość nabiera post-industrialnej mocy, zapewne nie bez udziału zjawisk pozakustycznych, pulsuje i w końcu ginie w strudze ambientu. W drugiej odsłonie dronowa ekspozycja zgrzyta niczym piasek między zębami. Rośnie w niej udział fraz syntetycznych, post-akustycznych. Woda zamieci się tu w wino bez udziału sprawczego sił nadprzyrodzonych. Finałowe ukojenie, to tylko pozór. W kolejnej opowieści do kontrataku przystępują zjednoczone siły akustyki. Słyszymy struny, które tańczą w post-rytmie, delektujemy się tajemniczą meldoyka, która łapie równie zagadkowy pogłos. Walka żywego z syntetycznym idzie na całego! Kształt ostatniej historii sugeruje, iż akustyka przeszła do głębokiej defensywy. Modulowany, zgrzytliwy dron, głośny, niemal progresywny step, zaczyna pulsować jak mroczna impreza deep techno. Na finał wraca melodia, brudna, zniekształcona, wyciągnięta chyba wprost z laptopa Fennesza, oczywiście przy blasku zachodzącego słońca. Manna z gorejącego nieba.




Mikołaj Trzaska & Daktyle Transient Riot (Antenna Non Grata, CD 2025)

Laboratory of Culture Adebar, Kołobrzeg, maj 2024: Mikołaj Trzaska – saksofony, Marek Sadowski – perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika oraz Maciej Jaciuk – elektronika, bass-box, sidrax, daxophone, loops. Dziewięć utworów, 45 minut.

Na zakończenie majowej zbiorówki pozostaniemy z syntetycznym, tajemniczym akcesorium, które stanie w szranki improwizacji z bardzo realnym saksofonem, perkusją i całą armią przedmiotów i urządzeń, których jedynym celem jest wydawanie zaskakujących dźwięków. Trójka artystów, mnóstwo pomysłów (niektórych nazbyt wcześnie porzucanych) w trakcie temperamentnego koncertu na polskim wybrzeżu. Nie ma nudy!

Nagranie jest nieprzerywanym ciągiem dźwiękowym, co świetnie buduje jego dramaturgię. Elektroakustyczny, post-perkusjonalny początek inwokuje tu swobodną podróż saksofonu barytonowego w zgrabnie zarysowanej przestrzeni kosmicznej, posadowioną na utrzymującej linearność narracji perkusji. Gdy dęciak łapie rytm, elektronika ucieka w didaskalia, a konsensus osiągnięty zostaje w strumieniu urokliwej melodii. W kolejnych fazach koncertu artyści dość często piętrzą narrację, nadają jej dynamikę, sycą intrygującą ekspresją, ale także mnóstwem brzmieniowych smaczków. Sypią pomysłami jak z rogu obfitości. Toną w onirycznym świecie elektroniki, by za moment wspinać się na efektowne, free jazzowe wzgórze. Ukojeniem bywa medytacja, czyniona z tajemniczą, niemal etniczna melodyką, jak w trakcie odcinka szóstego. Zaraz po nim improwizacja nabiera rytmu, adekwatnej dynamiki i wpada w niemal kompulsywny taniec. I znów melodia zdaje się koić to, co zszargały emocje. Finał w fazie początkowej wydaje się leniwą post-balladą melodyjnego saksofonu, łapiącej rytm perkusji i wyważonej, smakowitej elektroniki w tle. Nim koncert dobiegnie końca czeka nas drobne spiętrzenie i stonowana, dobrze skonstruowana, nieco oniryczna finalizacja.

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz