Z pakietu soczystych nowości nowojorskiego The Relative Pitch Records, przypadających na marzec i kwiecień bieżącego roku, wybieramy cztery pozycje, świetnie pamiętając, iż jeden album z tego okresu został już wnikliwie (i z dużym entuzjazmem) omówiony*.
Pośród analizowanych poniżej albumów panoszyć się będą głównie
instrumenty dęte, choć pewien australijski incydent wymagać będzie szerszego opisu
zastosowanego instrumentarium. Po trzech zdominowanych wydychanym powietrzem płytach
czeka nas jeszcze dwugitarowa dogrywka. W gronie wykonawców kilka znamienitych
postaci muzyki kreatywnej, ale też zaciąg zacnych debiutantek i debiutantów. W ujęciu
gatunkowym – swobodna improwizacja, kameralna zaduma i gitarowe kompozycje. Dla
każdego coś miłego.
Welcome!
Jim Denley, Dale Gorfinkel & Peter Farrar Vents
Temple Jets,
Gadigal Country, Sydney, styczeń i wrzesień 2023: Jim Denley – flety, Peter
Farrar – płyty grzewcze, orbeez,
ceramika, kamienie, hydrofony oraz Dale Gorfinkel – bębny powietrzne. Dwie improwizacje, 43 minuty.
Bogate instrumentarium tego niezwykłego spektaklu, to preparowany
flet, perkusja obleczona tworzywem sztucznym (gumą balonową?), wreszcie zestaw
tajemniczych przedmiotów, raczej nieinstrumentalnych, zdolnych wydawać każdy dźwięk
– zwłaszcza syczący, szemrany, piszczący. Większość fraz zaliczyć moglibyśmy do
rodziny dętych fonii i … bardzo chcielibyśmy zobaczyć muzyków w akcji.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w centrum wielkiego mrowiska.
Fauna i flora filigranowego, żywego dźwięku, który w wyniku tajemniczych i nie do
końca rozpoznanych procesów zaczyna nabierać wymiaru post-akustycznego. Szmery,
drobne zgrzyty, basowe pulsacje, rodzaj medytacji na flet, baloniki i innego
obiekty świata żywej natury. Ale w sumie całość brzmi zdecydowanie …
elektroakustycznie, choć zapewne elektryka nagrania jest tu związana wyłącznie
z oświetleniem miejsca pracy artystów. Słyszymy powietrze, które tańczy, śpiewa
i medytuje. Niektórym foniom śmiało moglibyśmy nadać miano hydraulicznych. Pierwsza improwizacja, linearna i zgrabnie
udramatyzowana, ma w okolicach dwudziestej minuty drobne spiętrzenie, a potem
chowa się do głębokiej krypty. Druga opowieść jest szyta dłuższymi fazami,
czasami wzbogacona o ambientowe tło. W którymś momencie bije tajemniczy dzwon,
dociera też do nas mnóstwo ukradkowych, konających w bezmiarze meta akustyki fraz. Z każdą chwilą tego
nagrania – niezależnie od stopnia intensywności przekazu – muzycy zdają się
popadać w stan coraz głębszej medytacji. Ostatnie dwie minuty, to jedynie
mroczne echo i strzępy skwierczących, rezonujących fonii. Piękna to podróż, jakkolwiek.
Bloomers Cyclism
Czas i miejsce akcji nieokreślone: Anne Efternøler – trąbka,
Maria Dybbroe – klarnet, saksofon altowy oraz Carolyn Goodwin – klarnet,
klarnet basowy. Piętnaście utworów, 37 minut.
Piętnaście dobrze sformatowanych (trwających od niespełna
minuty, do niecałych sześciu), improwizowanych opowieści, których tytuły
przypominają ważne wydarzenia w dziejach światowego feminizmu. Trzy instrumenty
dęte kreują tu zrównoważone emocjonalnie narracje, które zdają się odkrywać
niepoliczalne piękno brzmienia saksofonu, trąbki i klarnetów. Ta ekspedycja, na
poły relaksacyjna, podszyta jest wszakże nieoczywistą dramaturgią.
Artystki frazują na ogół delikatnie, chętnie sięgają po
czyste dźwięki i sprawiają wrażenie, jakby na wszystko miały czas. Raz po raz sięgają
także po dźwięki preparowane (choćby w trzeciej, szóstej, dziewiątej, czy
jedenastej części), każdorazowo czynią to jednak z należytym umiarem, mając
wszystko pod doskonałą kontrolą. Lubią melodie, dramaturgiczny ład (na ogół
jedna z nich wiedzie prym w zakresie prowadzenia narracji, dwie pozostałe
budują zgrabny akompaniament), rzadziej wchodzą w zwarcia i bardziej dosadne
interakcje. Szczególnie podobać się może druga odsłona, przy okazji najdłuższa,
gdy artystki pokonują intrygującą drogę od krzyku do niemal milczącej
medytacji. Równie smakowita wydaje się dziesiąta opowieść, którą prowadzi
rozśpiewana trąbka, a saksofon i klarnet dygoczą z zimna pod osłoną nocy.
Ostatnie dwie historie stawiają na czystość brzmienia. Nawiązują po części do
pierwszego utworu i zgrabnie, pełnymi strumieniami melodii, reasumują cały
album.
Masayo Koketsu, Nava Dunkelman & Tim Berne Poiēsis
GSI Studios, Nowy
Jork, kwiecień 2023: Masayo Koketsu – saksofon altowy, Nava Dunkelman –
instrumenty perkusyjne oraz Tim Berne – saksofon altowy. Siedem improwizacji,
38 minut.
Japońska adeptka i amerykański mistrz – spotkanie dwóch saksofonów
altowych, wsparte aktywnym, niebanalnym drummingiem
(a nie tylko percussion, jak sugeruje
albumowe credits). Nikt z tej walki
nie wychodzi zwycięski, bo nie oto chodzi w swobodnej improwizacji, zwłaszcza
tej, realizowanej w danym układzie personalnym po raz pierwszy. Krótko, na
temat, z dobrą dramaturgią – intrygujące otwarcia, na ogół ekspresyjne
rozwinięcia i każdorazowo stylowe zakończenia.
Wszystkie utwory mają tu zbliżoną formę - na ogół trwają po cztery,
pięć minut, a te najdłuższe po siedem z okładem. W pierwszej części saksofony
altowe szukają zbliżenia, w kolejnych raczej dysonansu. Praca perkusji jest tu
bardziej spójna dramaturgicznie i ciekawie podsyca saksofony do wzmożonej aktywności.
Koketsu i Berne chętnie sięgają po farzy preparowane, na ogół czyniąc to
naprzemiennie. Szczególnie intrygują w trzeciej opowieści, gdy z drobnych strzępów
fonii budują rozbudowaną i melodyjną opowieść, a także w części czwartej,
najdłuższej, którą kreują kontrastami, zarówno w zakresie frazowania, jak i brzmienia.
W tej ostatniej najpierw sięgają ekspresyjnego szczytu, potem gasną smutnym,
mrocznym tembrem. Molową atonację
zdają się kontynuować w piątej, niemal modlitewnej opowieści. Ostatnie dwie
części są chyba najbardziej dynamiczne. Jedna nerwowa, najeżona zadziornymi interakcjami,
kolejna, znów dość imitacyjna, z rozchwianą dynamiką i gęstą melodią.
Scott Fields & Elliott Sharp Réimsí Géara
Studio zOaR, Nowy
Jork, sierpień 2023: Elliott Sharp, Scott Fields – gitary elektryczne,
kompozycje. Osiem utworów, 55 minut.
Nowojorscy gitarzyści przygotowali dla nas osiem kompozycji
własnych (ten pierwszy odpowiada za parzyste numery, ten drugi za nieparzyste).
Każda z nich, nasycona wielogatunkowymi skojarzeniami, wiedzie drogą kontrolowanej
ekspresji i umiejętnie budowanej dramaturgii. Jedynie na samym końcu muzykom zabrakło
chyba odrobiny zmysłu krytycznego. Album spokojnie mógłby zakończyć swój żywot
po siódmym utworze, po jakże adekwatnych trzech kwadransach.
Rzeczone siedem kompozycji trwa od niespełna pięciu minut do
siedmiu z drobnym okładem. Pierwsze dwie stawiają na rytm i post-melodyjną dynamikę
z rockowym pazurem. W procesie frazowania artyści chętniej szukają podobieństw
niż wchodzą w dysonujący dyskurs. W trzeciej części zdejmują nogę z gazu i sycą
opowieść porcją chroboczącego ambientu. Potem sięgają po garść krzykliwych sprzężeń,
a na etapie finalizacji do nasączone silnym
prądem brzmieniowe detale. W kolejnych dwóch utworach budują post-balladowy flow z krótkich, urywanych fraz i
plejady flażoletów. Ich narracja z jednej strony pachnie bluesem, z drugiej – szczęśliwie
– nie szczędzi nam preparacji, realizowanych nie tylko mocą gitarowych przetworników,
a także post-rockowej ekspresji. W szóstej części powraca rytm i kolejne porcje
zdrowych interakcji. Nie brakuje imitacji na etapie frazowania, ale opowieść
klei się nade wszystko ze wzajemnych kontr. W siódmej odsłonie szczególnie udany
jest mroczny początek, potem muzycy nie szczędzą nam wielu dodatkowych tropów gatunkowych.
W ósmej, prawie trzynastominutowej narracji, odpływają w bezmiar wystudzonej,
niemal martwej post-ballady, która wydaje się nie mieć końca.
*) mowa o Song,
solowym albumie Sophie Agnel




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz