Frakcja młodzieżowa Zjednoczonego Królestwa Swobodnej Improwizacji nie ustaje w kontynuowaniu wojny zaczepnej z legendami gatunku. Wciąż dostarcza wspaniałych nagrań, a Trybuna Muzyki Spontanicznej szczegółowo relacjonuje ów artystyczny bój.
Gitarzysta Daniel Thompson, być może z racji wieku (rocznik
1981), nie powinien być już zaliczany do najmłodszej części wspomnianej frakcji,
ale w kontekście zaawansowania wiekowego owych legend, nadal jawi się jako młodzieniaszek.
Partnerzy jego najnowszych duetów – Benedict Taylor i Colin Webster – stanowią
bodaj najsilniejsze skrzydło frakcji, a metrykalnie także zaliczać się mogą do
muzycznej młodzieży. O wszystkich dokonaniach tych niebywałych artystów
poczytać można w opasłym archiwum tych łamów, zatem bez zbędnej zwłoki
przechodzimy do omówienia dwóch bardzo świeżych wydawnictw. Dodajmy, iż
pierwsze z nich, to debiut nowego labelu Empty
Birdcage Records, inicjatywy samego gitarzysty. Życzymy kolejnych dobrych
nagrań i całego mnóstwa wytrwałości!
Benedict Taylor & Daniel Thompson t'other (Empty Birdcage Records, 2CD
2020)
W styczniu 2019 roku Benedict Taylor na altówce i Daniel
Thompson na gitarze akustycznej zagrali wspólnie dwa koncerty w londyńskim Cafe
Oto. Dziś dostajemy je do odsłuchu najprawdopodobniej w całości, na dwóch
dyskach. Na każdym z nich muzycy wydzielili po cztery odcinki (wiele wskazuje,
iż są to rzeczywiście separatywne dramaturgicznie epizody koncertów). Czas
całości to niemal 100 minut prawdziwego, akustycznego królestwa jakże swobodnej
improwizacji.
Day One. Początkowo
muzycy stawiają na minimalistyczne frazy, choć akcja goni tu akcję od pierwszej
sekundy. Wszystko dzieje się w pobliżu ciszy, działania artystyczne prowadzone
są w pełnym skupieniu, a w tle słyszmy ambient realnej rzeczywistości, która oddycha,
którą przemykają zagubione pociągi i rozpędzone samochody. Po krótkim czasie
czegoś, co moglibyśmy nazwać introdukcją, muzycy wchodzą w fazę nieco bardziej
dynamicznych reakcji. Daniel nie stroni od repetytywnych zachowań, Benedict
preferuje subtelne mikro pasaże po gryfie. Skupiony, na razie dość jednak spowolniony
metabolizm improwizacji pozwala skupić się odbiorcy na szczegółach brzmieniowych
i dramaturgicznych detalach. Oto free
chamber, które szuka intrygi, nieustannie mąci pozorny ład i porządek
opowieści. Muzycy są tu w stanie w ułamku sekundy osiągać stan lokalnego
wrzenia, by po chwili utonąć w meta
ciszy bez jakichkolwiek zadrapań na dłoniach, mogących wynikać z raptownego
hamowania. Panowie zdają się także dzielić rolami w żmudnym procesie budowania
długotrwałej narracji. Daniel chętniej odpowiada za strukturę całości, dba o
tempo, dyktuje wyzwania, Benedict koncertuje się na budowaniu strumienia emocji
i podgrzewaniu atmosfery. We wszystkim oczywiście pomaga im doskonała
komunikacja, która wynika tyleż z doskonałego warsztatu muzycznego, ile z
należytego skupienia i – oczywiście – umiejętności perfekcyjnego słuchania
partnera. Daniel zdolny jest zaplanować tu wszystko, jego zaś partner zagrać
każdy dźwięk w dowolnie zadanej technice i stylistyce. Mamy wrażenie, iż w
trakcie 20 minutowej Pierwszej Improwizacji
nic nie dzieje się przypadkowo, a salwy akcji i reakcji wynikają jedna z drugiej.
Uroda tej improwizacji eksploduje szczególnie w dynamicznych pasażach (choćby
tu, w okolicach 13 minuty). Druga część pierwszego koncertu rodzi w dźwiękowych
plamach kreowanych metodą pytań i odpowiedzi. Dużo minimalu, sporo preparacji, zwłaszcza na altówce. Kilka smutnych fraz
i szybki skok w pobliże hałasu! Tak, dziś możemy się tu spodziewać wszystkiego!
Piękne imitacje w trakcie szurania po strunach i kwilenia w wysokich rejestrach,
a na finał części bystre, gitarowe flażolety w cieniu altówkowych pojękiwań. Trzecią improwizację otwiera ciche
piłowanie strun (domniemujemy, iż Daniel także sięgnął po smyczek). Benedict
zdaje się używać wszystkich technik gry jednocześnie, niczym cyrkowiec. Daniel
nie pozostaje mu dłużny. Małe perełki i duże sztaby złota, akcje szybkie i
akcje wolne, szczyty ekspresji i doliny spowolnienia – whatever you want! Ostatnią improwizację pierwszego koncertu
otwiera … szum przejeżdżającego pociągu. Muzycy nie chcą zakłócać tej chwili.
Szarpią za pojedyncze struny lub je delikatnie gniotą. Narracja pełna
wyczekiwania, skrywanych emocji i retorycznych pytań egzystencjalnych.
Minimalistyczna gitara i plamy błota na gryfie altówki. Z detali, ćwierćdźwięków artyści budują
emocjonalną narrację – zakręty, pętle, zadziorne frazy. Szybko jednak gasną i
powracają do etapu short-cuts. Po 12
minucie są już niemal samą ciszą. Ktoś hałasuje na zewnątrz, w środku improwizacja
odradza się jednak jak feniks z popiołów. Znów mała górka emocji i akustyczne
perełki w trakcie finałowego wybrzmiewania.
Day Two. W drugi
koncert muzycy wchodzą lekką stopą - rozchełstane, ale minimalistyczne riffy
gitary i preparowane pomruki z gryfu altówki. W tle słyszymy, jak kolejny
pociąg wjeżdża na stację Oto. Improwizacja
płynie powoli, rzewnym strumieniem, w nastroju meta romantycznym. Wystarczy jednak kilka pętli narracyjnych, by ów
small chamber po raz pierwszy stanął
w płomieniach. Altówka tak intensywnie łka, że niemal śpiewa, a gitara patrzy i
oczom nie wierzy. Na kilka chwil oba instrumenty wpadają we wzajemną imitację,
oba grają pizzicato! Nad całością
przebiegu tych swawoli czuwa jednak zmysł dramaturgiczny Daniela. Nic tu nie
dzieje się wszak bez powodu! Opowieść gaśnie przy dźwiękach … ambulansu.
Kolejną część muzycy ponownie lepią z samych drobiazgów – creative minimalism rules! Zadają sobie cele pytania i dają bystre odpowiedzi
na temat. Gitara wpada w pętle, viola podśpiewuje,
ale w ich sercach budzić zaczynają się akcenty autoagresywne – wydają dźwięki,
które gryzłyby się same ze sobą, gdyby to było możliwe. To wszystko posiada
jakiś wewnętrzny, tajemniczy rytm, nerwowo wije się wokół własnej osi. Nie
zmienia się jednak nic w zakresie wzajemnej komunikacji. Zwaśnione strony gaszą
emocje w sposób perfekcyjny i zaczynają poszukiwać nowych powodów do wzmożonej
aktywności. Szczególny ferment sieje altówka - smyczek skacze po gryfie, po
głowie muzyka, upada i podnosi się o własnych siłach. Na finał tej szalonej
części muzycy szukają spokoju – suche oddechy strun violi, rezonans nieruchomego gryfu gitary. Z samego szorowania
strun i ochłapów ciszy muzycy budują zmysłową symfonię wykluczonych fraz.
Trzecia część drugiego koncertu zwie się … Seventh
Improvisation (wszystko się zgadza!) i zaczyna nad wyraz dynamicznie. Dużo
otwartych, niezmutowanych dźwięków robi kilka pętli, po czym rozpływa się w
strumień całkiem abstrakcyjnych fonii, stymulowanych repetującą gitarą.
Tymczasem muzycy decydują się na bardziej taneczne, wręcz frywolne frazowanie i
wieńczą odcinek z przytupem. Ostatnia improwizacja sięga po dźwięki z samego
dna ciszy (a miasto żyje całą gębą!). Daniel szoruje struny, Benedict uderza w
gryf i buduje strzelisty rezonans. Narracja wydaje się być lekka, ale bardzo
buńczuczna. Dźwięki skaczą, ślizgają się po gryfach i z łomotem upadają na
podłogę. Uroda niektórych fraz bije po oczach, uszach i chlasta nas po twarzy.
Być może chwilami ta prawie stuminutowa płyta wydaje się zbyt długa, ale z
drugiej strony okazje na usłyszenie niezwykłych fraz zdają się multiplikować.
Na zakończenie muzycy mają dla nas małą niespodziankę. Uzbrojeni w dwa
akustyczne strunowce zaczynają
generować brudne, niemal post-industrialne frazy. Oczywiście gaszą je po
mistrzowsku.
Daniel
Thompson & Colin Webster Okey
Dokey (Raw Tonk Records, Kaseta 2020)
Jesienią ubiegłego roku Daniel Thompson (gitara akustyczna)
zagrał dwa koncerty z Colinem Websterem (saksofon altowy). Oba odbyły się w
Belgii – pierwszy w De Singer,
Rijkevorsel, drugi w Jazzblazzt,
Bocholt. Efekty dźwiękowe tychże wydarzeń zebrane zostały na dwóch stronach
kasety. Ich odsłuch zajmuje dokładnie 48 minut i 11 sekund.
De Singer. Otwarcie
koncertu odbywa się na prawach narracji właściwej, ale bez eskalowania emocji –
Webster buduje post-jazzowe drony, Thompson płynie soczystym post-Baileyem.
Tempo jest z nimi, dyktowane podmuchami powietrza z tuby, ale dość szybko się wytraca,
wszak tym muzykom nigdzie nie śpieszno. Z drugiej strony, ci akurat muzycy są w
stanie przebyć dystans dzielący spokojny oddech od wybuchu jądrowego w trakcie
nanosekundy. Raz za razem dźwięki obu instrumentów wgryzają się w siebie. Saksofon
żłobi bruzdy, gitara wypełnia je treścią. Doskonała technika użytkowa i niczym
nieskrępowana wyobraźnia zdają się być w tym dziele niezwykle pomocne. W 8
minucie mały stopping i krok w
kierunku pierwszych preparacji. Alt syczy, prycha i podśpiewuje, gitara brnie w
metaliczną polerkę. Tuż przed upływem kwadransa mamy na scenie małe tańce
zalotne – najpierw czynione na sporej dynamice, potem w trakcie głębokich
westchnień. Opowieść budują drobiazgi brzmieniowe i narracyjne niuanse. W
kolejnej fazie nagrania alt zaczyna produkować masywne drony, a gitara kreśli dwusieczne
i proste prostopadłe. Muzycy dbają o emocje – warczą na siebie, syczą,
pokrzykują, by po chwili bezczelnie macać się z ciszą. Pod koniec koncertu
garść minimalistycznych repetycji i mały, perkusjonalny taniec dysz. What a game!
Jazzblazzt. Start
drugiego koncertu zdaje się być bardziej wystudzony. Saksofon zaczyna od
post-jazzowych fraz, gitara stawia na abstrakcyjną kameralistykę. Webster dość
szybko zaprasza jednak do tanga. Thompson ma pewne wątpliwości, na stronie
rysuje małe riffy i filigranowe akordy. Saksofon daje akcept, w efekcie czego
dostajemy całkiem spokojną meta balladę.
Webster szuka preparacji, Thompson post-folkowych korzeni. Dwie, trzy pętle i
narracja zaczyna przybierać szaty akustycznej psychodelii. Pod palcami muzyków zaczynają
rodzić się emocje. Fermentacyjne akcje i buńczuczne reakcje generują nam wyjątkowo
urokliwy moment koncertu. Znów dobre pytania i jeszcze lepsze odpowiedzi, kilka
preparowanych dźwięków z tuby i soczystych przebieżek po wysuszonych strunach
gitary (piłowanie strun – specjalność zakładu!). Opowieść na powrót oddycha dobrą
psychodelią – szumiące drony saksofonu i metaliczna obróbka skrawaniem. Gdy
Colin powróci do post-jazzu, zmysł dramaturgiczny Daniela wykroi dla niego
kilka chwil na ekspozycję solową. Gitarzysta pojawi się ponownie w grze z
naręczem repetujących fraz post-rocka, czym w mgnieniu oka ustabilizuje emocje.
Niedługi koncert będzie mógł swobodnie dobijać do brzegu. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz