Brytyjski gitarzysta John Russell został na tych łamach odmieniony z pewnością przez wszystkie przypadki. Wybitny improwizator, ten najbardziej predestynowany artystycznie do tytułu wielkiego kontynuatora dokonań Dereka Baileya, ma w dorobku wiele wspaniałych nagrań. Także z udziałem niemieckiego saksofonisty Stefana Keune’a, który choć w portfolio posiada definitywnie mniej nagrań, ostatnimi czasy trafia pod pióro Pana Redaktora regularnie, na ogół podsumowywany całą kawalkadą nadzwyczaj szczerych zachwytów. Jeśli zatem w naszych odtwarzaczach ląduje nowe (niepublikowane) nagranie tych artystów, to rzucamy się w wir ich improwizacji bez zbędnej zwłoki, mając zagwarantowane emocje najwyższych lotów. I zupełnie nie przeszkadza nam fakt, iż nagranie koncertowe ze stolicy Belgii przeleżało się na czyimś dysku równo dekadę (poprzednio ujawnione wspólne nagranie tych Panów czekało na edycję … 26 lat, zatem tym razem to zaiste skromna zwłoka).
W ostatni dzień stycznia 2010 roku nasi bohaterowie
koncertowali w miejscu zwanym Bar
L'Archiduc (niezwykle ważnym na mapie wartościowych miejsc dla ambitnej
sztuki), a na trzeciego do tria zaprosili albo zostali zaproszeni przez perkusistę
Krisa Vanderstraetena (kolejna ważna postać tamtejszej sceny!). Muzycy zagrali dwa długie sety (łącznie ponad 70 minut). Dodajmy,
iż Russell grał – jak niemal zawsze – na amplifikowanej gitarze akustycznej,
Keune na saksofonie altowym, a Vanderstraeten, obok perkusji, miał do
dyspozycji rozbudowany arsenał perkusjonalii, a także, co dowodzi uważny odsłuch,
pewne dęte przedmioty. Wydawcą płyty CD jest A New Wave Of Jazz. Płyta miała
swoją premierę w październiku 2020 roku.
On Sunday 1.
Zgrzyty na werblu, mikro frazy z tuby altu, ściskanie strun na suchym gryfie
gitary – otwarcie koncertu jest niezwykle delikatne, ale kąsa smakiem niczym
wytrwane, czerwone wino. Nerwy, pierwsze emocje, choć bez specjalnej dynamiki,
kreują narrację pełną drobiazgów, akustycznych szczegółów. Po kilki minutach
moc jest już z nimi, a także niebywale piękny blask stevensowskiego Spontaneous
Music Ensemble, owych cudnych, molekularnych wymian dźwiękowych, czynionych
nawet w fazie sporego galopu. Świetną robotę wykonuje perkusista – nie eskaluje
napięcia, nie dba o głośność, doskonale słucha, tworzy efektowne tło, które
spaja wyczyny gitary i altu, podkreśla ważne momenty, przekłada na bardziej
zrozumiały język ich wzniosłe, chwilami abstrakcyjne improwizacje. W 11 minucie
czas na krótkie solo Russella, niemal relaksacyjne, a w tle słyszymy gaworzące
dziecko, które będzie nam (niestety) towarzyszyć do końca pierwszego, niemal
półgodzinnego seta. Gdy narracja powraca do formuły tria, muzycy znów ślą
efektowne, jakże wyrafinowane short-cuts,
bawią się w bystre, intuitywne call &
responce, zagęszczają ścieg opowieści, a potem cudownie schodzą do poziomu
pojedynczych dźwięków każdego z instrumentów. Gdy wchodzą w fazę preparacji perkusista
włącza się do zabawy ptasimi piskami na bliżej niezidentyfikowanym instrumencie
dętym. Finał seta stawia na demokratyczną wymianę jedynie słusznych poglądów –
jest czas na szybkie expo gitary z
perkusją, jest też czas na okrzyki i wspólne szorowanie powierzchni płaskich.
On Sunday 2.
Otwarcie drugiego seta rozpoczyna się bardzo spokojnie. Bar ciągle jest z nami,
szczęśliwie słodka latorośl już poszła spać. Muzycy wchodzą w improwizację ostrożnie,
na placach. Keune pozostaje tu klasycznym introwertykiem, Russell, dla odmiany,
równie klasycznym ekstrawertykiem, a Vanderstraeten zdaje się łączyć oba typy
osobowości - bystry, jakże wszechstronny obojnak. Małe popiskiwania altu, brzęk
gitarowych strun z półmelodią w tle, szelest perkusjonalnych obiektów – muzycy nabierają
energii kinetycznej mając na twarzach wymalowane spontaniczne konotacje (tylko za sterami drums nie siedzi John Stevens). Pojawiają się kanty, małe zadziory,
zwinne akcje i jeszcze lepsze reakcje. Przed 10 minutą krótka faza galopu, a
zaraz potem bystre spowolnienie, dające nam kolejną okazję na odsłuch życia barowego.
W 13 minucie szybkie solo saksofonu – Keune piszczy jak kot, w tle Russell
liczy struny, a pałeczki drummerskie Vanderstraetena odpoczywają na werblu. Beauty silent time! W ramach
podsumowania tej części koncertu konkurs szorowania z udziałem gitarzysty i perkusjonalisty!
Po niedługiej chwili Keune wraca z wizerunkiem Trevora Wattsa wymalowanym na
roześmianej twarzy! Trio rusza w kolejną, przeuroczą półgalopadę, ale
realizowaną definitywnie z zachowaniem zasad dystansu społecznego, na dużym
luzie i z rosnącą przestrzenią pomiędzy dźwiękami, także z interwałami ciszy i
ukojenia. Bezwzględnie, trio to świetnie radzi sobie z dyktowaniem tempa, jego
studzeniem, z dawkowaniem emocji. Mistrzowie kreatywnej dramaturgii! W 24
minucie znów krótki epizod w duecie gitara i perkusjonalia, zaraz potem trio,
którego dźwięki rozlewają się wyjątkowo szerokim strumieniem, z mnóstwem
akustycznych drobiazgów. W kolejne tango artyści wyruszają w okolicach 30 minuty,
ale znów znajdują chwilę na pauzę, złapanie oddechu, kilka wymian ukradkowych
spojrzeń. W końcu wszakże docierają do poziomu fire music. Ogień bucha na wszystkie strony, po niczym gaśnie jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Muzycy wchodząc w fazę preparacji,
muszą robić duże wrażenie na publiczności, bo bar zdaje się, że wreszcie zamilkł,
a słuchacze wydają z siebie okrzyki radości w ślad na wyczynami muzyków
(zwłaszcza Krisa!). Saksofon, który miał kolejny short break, powraca pięknymi, suchymi dronami. Wszystko dzieje się
tu na pograniczu ciszy, choć finał seta już za moment. Wraz z wybiciem 40
minuty powraca dynamika, ale nie brakuje też autorefleksji. Saksofonista i
gitarzysta biją się z myślami, zaś perkusista aktywnym circle drummingiem zdaje się przejmować los seta w swoje ręce. Opowieść
gaśnie z elementami barowego field
recordings. Gdy wybrzmiewają ostatnie frazy, ktoś efektownie otwiera i zamyka
drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz