Dokonania francuskiego labelu Circum-Disk śledzimy na tych łamach na bieżąco, nie unikając recenzji jakiegokolwiek wydawnictwa, bo po prawdzie, każde z nich zasługuje choćby na garść ciepłych słów. Tuż przed rocznymi, podsumowującymi deliberacjami znajdujemy czas na prezentację ostatnich dwóch tegorocznych płyt spod szyldu CD. Obie są kolaboracjami z kanadyjskim (francuskojęzycznym) labelem Tour De Bras, którego dzieła doceniamy równie często.
Najpierw czeka nas spotkanie z ekscytującym triem (z
udziałem m.in. najlepszego puzonu tej części świata!), potem zaś nagranie
permanentnie przez nas hołubionej orkiestry GGRiL, która tym razem generuje
dźwięki pod dyktatem … notacji graficznej przygotowanej przez francuskiego
saksofonistę Jean-Luc Guionneta. Obie omawiane dziś płyty miały swoją premierę
12 grudnia.
Matthias Müller/ Éric Normand/ Petr Vrba Triche (Tour de Bras/ Circum Disk,
CD 2020)
Matthias Müller (puzon), Éric Normand (bas elektryczny) oraz
Petr Vrba (trąbka i elektronika) zapraszają na set dziesięciu elektroakustycznych
improwizacji (ponad 50 minut muzyki), które śmiało możemy określić mianem
swobodnych. Jednakże z uwagi na dość rozbudowany arsenał dźwięków, preparacji i
trybów narracyjnych zastosowanych w praktyce muzykowania, istnieje
prawdopodobieństwo, iż artyści przed sesją nagraniową (wiedeńskie Studio Amann, czerwiec 2019) powzięli
pewne postanowienia, co do przebiegu niektórych procesów dźwiękowych.
Muzycy wchodzą w spektakl z dość dużą energią, z pominięciem
tzw. wstępnego rozpoznania. Od razu dostajemy się w wir preparacji małego zakładu
szlifierskiego. Trochę burczenia i stękania blaszaków,
spora garść prądu na gryfie basówki – trzy strony świata drżą, jęczą i
pomrukują w dość jednostajnym tempie. Pierwszy na powierzchnię bardziej
typowych dźwięków wydobywa się puzon. Bas żłobi mu rytm w estetyce
para-rockowej. Druga część oddycha w pełni elektroakustycznym powietrzem. Preparacje
pełne echa, łagodne minimal cuts ze
strony basu, kilka tajemniczych fraz ze strony trąbki. Etos suspensu buduje narrację
– gra na małe pola w ślimaczym tempie. Trzecia opowieść pachnie mikro industrialem – bas pojękuje, puzon
preparuje, a tło post-elektroniki szuka hałaśliwych strzępów dźwięku. Szumiąca
przestrzeń zdaje się nabierać masy, a całość sprawia wrażenie, jakbyśmy
uczestniczyli w spektaklu live proccesing.
Vrba ewidentnie miesza na kablach i coś przetwarza. Puzon nie oddaje pola i
brnie w akustykę. Nie brakuje ostrych fraz z każdej strony, ale narracja ma tyle
przestrzeni wokół siebie, że nie istnieje ryzyko zatopienia się w morzu hałasu.
Czwarta improwizacja intryguje jeszcze dobitniej. Wilgotne wentyle,
szumy i szmery w pobliżu ciszy, mikro akordy basu. Znów dramaturgiczny suspens,
a także postępujący rezonans wzajemnie przenikających się dźwięków. Dynamika
rodzi się niespodziewanie z puzonowych dronów. Narracja brnie ku eskalacji i parska
kilkoma akcentami noise. Wszystko
obleczone zdaje się być jednak niemal dubową przestrzenią, dzięki czemu
opowieść, mimo swej masy, zyskuje na ulotności. Tajemniczości też nam nie
zbywa, bo coraz więcej fonii trudno nam powiązać z ewentualnymi źródłami ich
pochodzenia. Kolejna improwizacja zaczyna się na poziomie ciszy. Wyziewy, szmery,
szumy, parsknięcia, pulsujące, dłuższe frazy syntetyki i smyczek, który
niespodziewanie pojawia się na gryfie basówki. Oba blaszaki zaczynają śpiewać na flankach, jakby na przekór sytuacji
dramaturgicznej. W części szóstej znów powraca gęsta, elektroakustyczna poświata,
ale pod rękę z dubowym echem. Pre-ambient i plamy prądu, trochę rytmu i emocji
ze strony puzonu. Bas rysuje figury rytmiczne na przesterze – to sygnał, iż
robi się naprawdę gorąco! Dęciaki nic
sobie jednak z tego nie robią i podśpiewują pod nosem.
Siódma opowieść stawia na drobiazgi. Ktoś ugniata coś w
pocie czoła, wentyle szumią, struny wydają nietypowe frazy, a elektronika
wypełnia puste przestrzenie pomiędzy dźwiękami. W ramach puenty blaszaki uroczo skrzeczą, jeden na
drugiego. Kolejna improwizacja znów ze stemplem jakości – puzon i trąbka uśmiechają
się i prychają, a bas buduje filigranowe flażolety, po czym wpada w czerstwy
rezonans. Narracja pozbawiona elektroniki chwyta rytm i wręcz tanecznie podryguje.
Bas sięga po post-jazzowe frazowanie, świetną ekspozycją popisuje się trąbka.
Puzon rysuje drony i też jest z siebie zadowolony. Przedostatnia improwizacja
zdaje się zadość czynić syntetyce, której zabrakło w poprzedniej części. Sporo elektroakustyki,
wręcz plądrofonii, perkusyjne akcenty basu, coś śpiewającego bardzo wysokim
głosem. Flow zlewa się na koniec w
jednolity dron i podprowadza nas pod finałową część. Z ciszy bije martwy rytm
post-techno, głucha przestrzeń drży, rezonuje z basem, tapla się w syntetycznej
poświacie, która przejmuje dominację. Puzon na stronie rysuje swoje małe pętle.
Muzyka zdaje się jednak umierać z braku akustycznych powodów do życia.
GGRIL +
Jean-Luc Guionnet Tatouages Miroir (Tour de
Bras/ Circum Disk, CD 2020)
Grand Groupe Régional d'Improvisation Libérée zaprasza w rodzinne strony, do Rimouski (Quebec) i miejsca zwanego la Coop Paradis. W dwa wieczory przełomu marca i kwietnia 2019 roku powstało tam nagranie, które zamieszczono na omawianym dysku. Notację graficzną Jean-Luc Guionneta językiem bystrej, acz skomponowanej improwizacji przełożył na dźwięki 11-osobowy skład GGRiL: Robert Bastien (gitara elektryczna), Isabelle Clermont (harfa), Alexandre Robichaud (trąbka), Éric Normand (bas elektryczny; witamy ponownie!), Olivier D'Amours (gitara elektryczna), Catherine S. Massicotte (skrzypce), Rémy Bélanger de Beauport (wiolonczela), Gabriel Rochette (puzon), Robin Servant (akordeon diatoniczny), Sébastien Côrriveau (klarnet basowy) oraz Mathieu Gosselin (saksofon barytonowy). Całość nagrania podano w jednym traku, który trwa niespełna 47 minut.
Oddechy, mikro dźwięki, szum ciszy zwiastującej
niezapowiedziane. Orkiestra stawia pierwszy stempel mocy brzmiąc głównie
instrumentami strunowymi. Potem następuje cisza i kolejny stempel. Sekwencja
działa dobrze, orkiestra brnie do przodu, a frazy zdają się lać coraz szerszym
korytem. Udział instrumentów dętych
zaczyna być zauważalny, a swoboda działania całej maszyny dźwiękowej wydaje się
rosnąć. Tempo nie jest jednak eskalowane, sporo w tej grze spokoju, a nawet lenistwa
– rodzaj zawieszonego nad przepaścią free
chamber. Pojawiają się pierwsze preparowane dźwięki, a szlak dalszego
spaceru tyczy bas. Mimo wielu zaplanowanych w tej fazie koncertu akcji i
reakcji, narracja toczy się bez szczególnego jarzma notacji. Kolejny stempel
mocy przenosi orkiestrę do krainy ciszy, zdobionej wieloma nanodźwiękami i oddychającej
przestrzenią miejsca zdarzenia. Opowieść zaczyna jednak gęstnieć, a akcje
intrygująco zazębiać się. W tle definitywnie czai się zło, to zasługa basu,
który drży i dudni. Kolejnych kilka zaplanowanych akcji odrobinę wytrąca flow z emocji, ale za to serwuje nam nad
wyraz ciekawe dźwięki.
W połowie 16 minuty znów krok w kierunku ciszy. Oddechy,
puste dysze, szum i szelest martwej narracji, dobrze skontrapunktowanej ostrymi
frazami całej załogi. Muzyka na moment ucieka w kierunku contemporary i nie obfituje w szczególnie spontaniczne akcje. Wtem
jednak puzon zrywa się do lotu niemal aylerowskimi, free jazzowymi zaśpiewami,
doprowadzając cała narrację do stadium krótkotrwałego hałasu. W odpowiedzi znów
porcja ciszy i półdźwięków, którą miażdży unisono
sekcji strunowej. Ta ostatnia, bez zbędnej zwłoki, wchodzi w fazę małych gierek
w podgrupach, pozostających wszakże pod sporą kontrolą notacji kompozytorskiej.
Gdy reszta instrumentów powraca do gry, opowieść zaczyna gęstnieć i wymykać się
z owej kontroli, aż po granicę hałasu. W dalszej części jeszcze kilka razy narracja
skacze do góry i opada z hukiem w dół. Gdy strunowce
na chwilę oddają pole, rządzić zaczyna sekcja elektryków, z basem, który nie
szczędzi nam przesterów. Po chwili znów strings
pchają opowieść w kierunku dark chamber.
Gitara i bas nie dają za wygraną i szukają rockowych emocji. Owa walka przeciwieństw
zdaje się dobrze wpływać na dramaturgię spektaklu.
Względna stabilizacja następuje po wybiciu 36 minuty, gdy w
rolę rozjemcy wciela się klarnet basowy. W tle mąci jednak bas i sugeruje nowe,
finałowe rozdanie. Gitara małą porcją hałasu zgłasza swój akces. Niespodzianka zdaje się teraz gonić niespodziankę. Akcje, reakcje, zbiorowe przepychanki, akcenty percussion (niczym mały ping-pong!) - swoboda,
która mogłaby sugerować koniec kompozytorskiej notacji. W ostatnich minutach
muzycy nie zdejmują nóg z gazu, ale opowieść toczy się już w bardziej
uporządkowany sposób. W roli łagodzącej obyczaje, zwinna, kobieca harfa! Swoje mają
do dodania także skrzypce. Stemple mocy nadal aktywne, oddychające pełną
piersią. Coś na kształt rytmu i dźwięk … kastaniety prowadzą nas do kresu tej niebanalnej
podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz