Steve Swell Presents: Rivers Of Sound Ensemble News From the Mystic Auricle (Not Two, 2008)
Jedyny prawdziwy powód do narodowej dumy, krakowski label Not Two, co roku raczy nas nową płytą doskonałego amerykańskiego puzonisty Steve'a Swella. Po fantastycznej studyjnej produkcji "Remember Now" (podówczas moja płyta roku) i nieco mniej powalającym koncercie "Live at the Vision Festival", obecnie w naszych odtwarzaczach ląduje "News From The Mystic Auricle". Kręgosłup formacji, która często zmienia nazwy (w tej dziedzinie Swell jest szczególnie twórczy), pozostaje wszakże niezmienny - obok lidera znajdujemy tu świetnego saksofonistę Sabira Mateena i bardzo kompetentnego drumera Klausa Kugela. Pierwsza z płyt dla Not Two powstała w kwartecie, druga w kwintecie (piano), ta zaś także w kwintecie z udziałem trębacza Roya Campbella (rekomendacja, jak sądzę, zbyteczna). Ta obszerna płyta (70 minut), zgodnie z nazwą formacji, dedykowana jest Samowi Riversowi, a przynosi bardzo energetyczną dawkę free jazzu w najlepszym rozumieniu tego pokrętnego terminu. Melodyjność Swella i twardość brzmienia Mateena skonfrontowana została ze zwiewnością i niemal free lirycznością Campbella - dzięki temu powstała petarda, godna wszelkich corocznych podsumowań. Długie, rozbudowane improwizacje na kosmicznym poziomie. Ekstremalnie gorąco polecam!
Steve Swell - David Taylor Quartet Double Diploid (CIMP, 2007)
Szczerze polecam wnikliwą eksplorację nagrań sygnowanych nazwiskiem Steve’a Swella! Nie poprzestawajcie na płytach wydanych w Not Two! Sięgnijcie np. do przepastnych zasobów audiofilskiej stajni CIMP!
Tu proponuję zabójczy kwartet, składający się z dwóch puzonów (naszemu bohaterowi – rocznik 54 - wtóruje inny, bardziej leciwy puzonista - David Taylor, rocznik 44) i dwóch perkusji. Muzyka o wielu kolorytach brzmieniowych, albowiem ubogość instrumentalna jest tu pozorna. Wiele dodatkowych instrumentów, m.in. wibrafon, perkusjonalia, zdecydowanie zróżnicowane skale ekspresji. Eksplozjom soczystych improwizacji towarzyszą chwile puzonowej zadumy. Ciekawe spotkanie niemłodych już puzonistów z weteranem bębnienia Warrenem Smithem (rocznik 34) i młokosem w tym towarzystwie - Chadem Taylorem (rocznik 73, chyba bez pokrewieństwa z Davidem). Osiem pełnowymiarowych jazzowych opowieści, a na początku ta bodaj najspokojniejsza. Nie dajcie się jej zwieść, albowiem ognia tu nie brakuje. Stuprocentowa rekomendacja!
Szczerze polecam wnikliwą eksplorację nagrań sygnowanych nazwiskiem Steve’a Swella! Nie poprzestawajcie na płytach wydanych w Not Two! Sięgnijcie np. do przepastnych zasobów audiofilskiej stajni CIMP!
Tu proponuję zabójczy kwartet, składający się z dwóch puzonów (naszemu bohaterowi – rocznik 54 - wtóruje inny, bardziej leciwy puzonista - David Taylor, rocznik 44) i dwóch perkusji. Muzyka o wielu kolorytach brzmieniowych, albowiem ubogość instrumentalna jest tu pozorna. Wiele dodatkowych instrumentów, m.in. wibrafon, perkusjonalia, zdecydowanie zróżnicowane skale ekspresji. Eksplozjom soczystych improwizacji towarzyszą chwile puzonowej zadumy. Ciekawe spotkanie niemłodych już puzonistów z weteranem bębnienia Warrenem Smithem (rocznik 34) i młokosem w tym towarzystwie - Chadem Taylorem (rocznik 73, chyba bez pokrewieństwa z Davidem). Osiem pełnowymiarowych jazzowych opowieści, a na początku ta bodaj najspokojniejsza. Nie dajcie się jej zwieść, albowiem ognia tu nie brakuje. Stuprocentowa rekomendacja!
Sabir Mateen’s Shapes, Textures and Small Ensemble Prophecies
Come To Pass (577 Records, 2006)
Kto ma jeszcze świeżo w pamięci doskonałą płytę Steve’a Swella i jego Slammin' The Infinite dla Not Two z roku ubiegłego (jest już także nowa, koncertowa edycja), winien sięgnąć po ten krążek. Skład prawie ten sam, ale lider się zmienia. Tu, w roli wodzireja, doskonały multiinstrumentalista "dęty" Sabir Mateen (w ubiegłym roku gościł w Polsce dwukrotnie). Nagranie koncertowe, "łapane" chyba jednym mikrofonem (dźwięk bardzo nieselektywny, co w momentach zbiorowych uniesień improwizatorskich powoduje, iż słyszymy ścianę dźwięku, którą trudno precyzyjnie eksplorować i w pełni cieszyć się z odsłuchu). Prawdziwe free jazzowe mięcho. Kompozycje Mateena mają bardzo bluesowy, przez to komunikatywny, charakter. Na tle wspomnianej płyty Swella to tylko młodszy, nieodchowany brat, ale warto mieć i "pośpiewać" w aucie...
Kto ma jeszcze świeżo w pamięci doskonałą płytę Steve’a Swella i jego Slammin' The Infinite dla Not Two z roku ubiegłego (jest już także nowa, koncertowa edycja), winien sięgnąć po ten krążek. Skład prawie ten sam, ale lider się zmienia. Tu, w roli wodzireja, doskonały multiinstrumentalista "dęty" Sabir Mateen (w ubiegłym roku gościł w Polsce dwukrotnie). Nagranie koncertowe, "łapane" chyba jednym mikrofonem (dźwięk bardzo nieselektywny, co w momentach zbiorowych uniesień improwizatorskich powoduje, iż słyszymy ścianę dźwięku, którą trudno precyzyjnie eksplorować i w pełni cieszyć się z odsłuchu). Prawdziwe free jazzowe mięcho. Kompozycje Mateena mają bardzo bluesowy, przez to komunikatywny, charakter. Na tle wspomnianej płyty Swella to tylko młodszy, nieodchowany brat, ale warto mieć i "pośpiewać" w aucie...
Guy / Gustafsson / Strid
Tarfala (Maya
Recordings, 2008)
Po wielu latach (niemal nastu) Barry Guy i Mats Gustafsson znów spotykają się w formule małego składu free improv/jazz. Po raz trzeci z udziałem Raymonda Strida na perkusjonaliach (mają też za sobą cudowny epizod w duecie!). Nie sposób nie porównywać "Tarfali" z tamtymi nagraniami. Osobiście dostrzegam drobną różnicę – Mats Gustafsson jest już innym saksofonistą. Bardziej wyrazistym, pewniejszym swych zadęć i przepięć energetycznych, bardziej dominującym w żmudnym procesie kolektywnych improwizacji. To już nie ten młody chłopaczek, lekko schowany za ramionami potężnego basu Guya (choć po prawdzie i wtedy grał już niesamowite dźwięki!). 66 minut iście diabelskiego koncertu z roku ubiegłego, w czterech częściach, wydanego w Irlandii przez uroczą Mayę. Sekcja Guy/Strid momentami frazuje na bardzo jazzową modłę (to też pewna nowa wartość w stosunku do ich nagrań z lat 90.), a Gustafsson sam stawia sobie poprzeczkę gigantycznie wysoko. Oby w przyszłości podołał temu wyzwaniu!!! Wspaniała muzyka, 100% rekomendacja, dla mnie bodaj pierwszy poważny kandydat na płytę roku!
Roscoe Mitchell Composition/Improvisation Nos. 1, 2 & 3 (ECM, 2007)
Po wielu latach (niemal nastu) Barry Guy i Mats Gustafsson znów spotykają się w formule małego składu free improv/jazz. Po raz trzeci z udziałem Raymonda Strida na perkusjonaliach (mają też za sobą cudowny epizod w duecie!). Nie sposób nie porównywać "Tarfali" z tamtymi nagraniami. Osobiście dostrzegam drobną różnicę – Mats Gustafsson jest już innym saksofonistą. Bardziej wyrazistym, pewniejszym swych zadęć i przepięć energetycznych, bardziej dominującym w żmudnym procesie kolektywnych improwizacji. To już nie ten młody chłopaczek, lekko schowany za ramionami potężnego basu Guya (choć po prawdzie i wtedy grał już niesamowite dźwięki!). 66 minut iście diabelskiego koncertu z roku ubiegłego, w czterech częściach, wydanego w Irlandii przez uroczą Mayę. Sekcja Guy/Strid momentami frazuje na bardzo jazzową modłę (to też pewna nowa wartość w stosunku do ich nagrań z lat 90.), a Gustafsson sam stawia sobie poprzeczkę gigantycznie wysoko. Oby w przyszłości podołał temu wyzwaniu!!! Wspaniała muzyka, 100% rekomendacja, dla mnie bodaj pierwszy poważny kandydat na płytę roku!
Roscoe Mitchell Composition/Improvisation Nos. 1, 2 & 3 (ECM, 2007)
Najnowsze dzieło niezwykle ostatnimi laty płodnego weterana free jazzu Roscoe Mitchella, to gigantyczne starcie dwóch fascynujących formacji przełomu wieków - Note Factory lidera tego przedsięwzięcia (tu w wersji kwintetowej, znanej z płyty "Turn") i Electro-Acoustic Ensemble Evana Parkera (tu w wersji wyłącznie akustycznej). Całość zwie się – jakże by inaczej - The Transatlantic Art Ensemble i zgodnie z tytułem jest niepierwszym głosem Mitchella w twórczej eksploracji antynomii kompozycja-improwizacja. Całość to blisko 80 minut muzyki na żywo, nagranej trzy lata temu, a wydanej obecnie przez ECM, który jak widać i słychać potrafi jeszcze odsuwać się od strefy dźwięków najbliższych ciszy. Z jednej strony mamy stosunkowo strawne kompozycje mieszczące się bez problemu w pojęciu muzyki współczesnej, z drugiej zaś niekiedy agresywne, rasowe free jazzowe improwizacje. Tej walki oczywiście nikt nie wygrywa. Jest to wyważona propozycja, którą ongiś zaliczylibyśmy pewnie do tzw. Trzeciego Nurtu. Trochę mało ma tu do powiedzenia Evan Parker i to jest małe rozczarowanie płynące z tego wydawnictwa. Na szczęście małe.
Joe McPhee & Paal Nilssen-Love Tomorrow Came Today (SmallTown SuperJazz, 2008)
Mając do wyboru spotkanie Paala Nilssena-Love z Peterem Brötzmannem ("Sweetsweat") i z Joe McPhee ("Tomorrow Came Today"), zdecydowałem się na to drugie, przewidując (poniekąd słusznie), iż pierwszy z duetów przyniesie piękny, jakkolwiek dość przewidywalny free jazz, ileż to bowiem ich spotkań uszy me doświadczyły w ostatnich latach (ze wspaniałym "Fat Gone" na czele). Zatem jednak Joe McPhee, saksofonista i trębacz jednakowoż osobny i mniej - mimo wszystko - w świecie osłuchany. Tak jak dla Brötzmanna muzyka jest wartkim potokiem świadomości, tak McPhee napotyka na swojej ścieżce improwizacji więcej wątpliwości i chwil nieoczywistej zadumy. Skutek - jak dla mnie - nie zawsze bywa powalający, a w takim wspaniałym na ogół Triu X zdarzają się dłużyzny i miałkie konwersacje.
Ale wróćmy do omawianej płyty. Oczekiwałem, że dla Nilssena-Love duet z McPhee, to nie będzie łatwy kawałek chleba. Nasz ulubiony perkusista z muzycznym "adehade", stanął wszak przed nie lada problemem, jak te pełne zadumy "dziury" w improwizacjach interlokutora zapełnić krwistym bębnieniem. Moim zdaniem, zdał na szóstkę. Całość wypada dalece przekonywująco, a sam McPhee tchnął w tę muzykę tyle urody i melancholii, ile tylko on potrafi. Rekomendacja bezdyskusyjna. Kupować natychmiast!
Big Satan Live In Cognito (Screwgun, 2006)
Mając do wyboru spotkanie Paala Nilssena-Love z Peterem Brötzmannem ("Sweetsweat") i z Joe McPhee ("Tomorrow Came Today"), zdecydowałem się na to drugie, przewidując (poniekąd słusznie), iż pierwszy z duetów przyniesie piękny, jakkolwiek dość przewidywalny free jazz, ileż to bowiem ich spotkań uszy me doświadczyły w ostatnich latach (ze wspaniałym "Fat Gone" na czele). Zatem jednak Joe McPhee, saksofonista i trębacz jednakowoż osobny i mniej - mimo wszystko - w świecie osłuchany. Tak jak dla Brötzmanna muzyka jest wartkim potokiem świadomości, tak McPhee napotyka na swojej ścieżce improwizacji więcej wątpliwości i chwil nieoczywistej zadumy. Skutek - jak dla mnie - nie zawsze bywa powalający, a w takim wspaniałym na ogół Triu X zdarzają się dłużyzny i miałkie konwersacje.
Ale wróćmy do omawianej płyty. Oczekiwałem, że dla Nilssena-Love duet z McPhee, to nie będzie łatwy kawałek chleba. Nasz ulubiony perkusista z muzycznym "adehade", stanął wszak przed nie lada problemem, jak te pełne zadumy "dziury" w improwizacjach interlokutora zapełnić krwistym bębnieniem. Moim zdaniem, zdał na szóstkę. Całość wypada dalece przekonywująco, a sam McPhee tchnął w tę muzykę tyle urody i melancholii, ile tylko on potrafi. Rekomendacja bezdyskusyjna. Kupować natychmiast!
Big Satan Live In Cognito (Screwgun, 2006)
Nowe wydawnictwo jednego z trzech obecnie funkcjonujących składów Tima Berne'a – genialnego alcisty zza wielkiej wody. Trio Big Satan – alt lidera, perkusja (Rainey!) i gitara (Ducret!) – w podwójnym, koncertowym wydawnictwie. Nie wnosi nic nowego do naszej wiedzy o współczesnej muzyce Berne’a, ale my nic więcej nie chcemy wiedzieć. Muzyka płynie wartko i daje nam co rusz asumpt do głębszych wycieczek intelektualnych. Wspaniała muzyka, choć niczym nie zaskakująca tych, którzy na bieżąco śledzą dokonania Big Satan, Hard Cell i Science Friction.
The Nu Band The Dope and The Ghost (Not Two, 2007)
Pod tą zabójczo oryginalną nazwą kryje się arcyciekawy kwartet – Roy Campbell tr, Mark Whitecage sax, Joe Fonda b, Lou Grassi dr. Nagranie koncertowe, w trakcie którego na ostatnie 20 minut kwartet rozrasta się do kwintetu – na scenę wkracza bowiem Marco Eneidi sax! Przyznam bez ogródek, że koncert jest wyśmienity. Bardzo free, ale bardzo jazzowy. Cztery konkretne kompozycje, podział tantiemów bardzo demokratyczny. Mnie szczególnie podoba się Mark Whitecage na alcie. Bardzo go nie doceniamy, Drodzy Fani! Jest fantastyczny. W nagraniu nie brakuje agitki antybushowej i ... śpiewającego Roya Campbella !?! Jest doprawdy bardzo zabawnie. Po kilku mniej powalających pozycjach z przełomu roku Not Two ma świetne półrocze. Marku, tak trzymać!
Pierwszy kontakt z tą muzyką zakończył sie dla mnie drobną ambiwalencją, wynikająca zapewne z ciągłego pragnienia zupełnie nowych doznań estetycznych. A tu – w sumie – rura plus sekcja i gra, jakich nie brakuje w jazzie tej dekady i paru poprzednich. Jednakże po paru dniach znów postanowiłem przyjrzeć się temu zjawisku. Jim Hobbs, bliżej mi nieznany saksofonista plus sekcja już rozpoznanych i uznanych kolegów – Joe Morrisa (tym razem bas) i Luther Graya (perkusja). Bardzo chropowaty, matowy, by nie rzec molowy epizod free. I to brzmienie saksofonu! Zaczyna intrygować z każdym kolejnym utworem, choć to nie miłość od pierwszego wejrzenia. Gra Hobbsa z jednej strony szarpanymi frazami przypomina mi Marco Eneidiego, z drugiej w pamięci przywołuję sobie typowe dla Steve’a Colemana ogrywanie rytmu. Produkt jest smakowity, być może nie poszaleje na listach rankingowych niszowych żurnalistów, ale warto to CD posiadać i słuchać nierzadko. Odkrywajcie piękno tej muzyki powoli, bo i ona sama od razu przed wami się nie otworzy. Polecam!
Morris / Vandermark/ Gray Rebus (Clean Feed, 2007)
Nie pierwsze już spotkanie Kena Vandermarka z szalonym gitarzystą Joe Morrisem. Tym razem duet ten scala bardzo konkretną motoryką perkusista Luther Gray. Morris gra w sposób niezwykły – jest oczywiście fundamentem harmonicznym nagrania (braku basu nie odczuwamy), zaś na tym tle plecie zgrabne, chwilami mocno psychodeliczne pasaże gitarowe (uwaga: można wpaść w delikatny trans). Dwie dusze w jednym ciele. W świetnej formie odnajduję Kena Vandermarka, który zdecydowanie kradnie show pozostałej dwójce. Muzyka w dużym stopniu improwizowana, a jak pamiętamy z licznych egzegez krytycznych wobec KV – w tej formule sprawdza się on ostatnio najpełniej. Dla mnie – bez dwóch zdań – najlepsza płyta z aktywnym udziałem Vandermarka od wielu miesięcy. I znów portugalski Clean Feed. Wyjątkowy rok tej wytwórni.
David S. Ware Quartet Renunciation (AUM Fidelity, 2007)
Koncertowe nagranie Kwartetu Davida S. Ware'a z ubiegłorocznej edycji Vision Festival. Jak donosi wytwórnia, to ostatnie amerykańskie nagrania tego kwartetu. Cokolwiek to znaczy, ewentualna strata będzie z gatunku tych "niepowetowanych". Wspaniała formacja grająca zawsze tak samo i tę samą muzykę, ale za każdym razem jakby inaczej. Najbardziej postcoltranowski tenorzysta współczesnego jazzu Ware, świetny pianista Matthew Shipp, niepowtarzalny William Parker na basie i zmieniający się od czasu do czasu perkusiści - od prawie 20 lat tworzą jedną pieśń. W repertuarze tego koncertu trzy nowe jej fragmenty, jak zwykle autorstwa lidera. Przykład na to, jak wiele synergii może być w tradycyjnym kwartecie jazzowym pod warunkiem, że tenorzysta słucha, co mu grają. Nawet wielki Coltrane tego nie potrafił w takim stopniu, jak czyni to David S. Ware.
William Parker The Inside Songs Of Curtis Mayfield. Live In Rome (Rai Trade, 2007)
Jeden z naszych faworytów William Parker w tym roku zdecydował się na kilka szalonych pomysłów edytorskich, z udziałem głosów ludzkich, jako elementów dominujących. Po całkiem udanej próbie z nagraniem alternatywnej ścieżki dźwiękowej do filmu "Alphaville" Goddarda (podwójny kwartet, w tym smyki plus głos; nadto na rynku jest już kolejna edycja kwartetu z wokalem - "Raining On The Moon"), na warsztat wziął... piosenki Curtisa Mayfielda, takie amerykańskie evergreeny (np. "People Get Ready"). Na potrzeby koncertu zebrał wspaniałą śmietankę freejazzowych wyjadaczy (Hamid Drake, Sabir Mateen, Dave Burrell, Darryl Foster, Lewis Barnes plus wokale) i zagrał naprawdę nudny i przewidywalny koncert. Jest ludycznie, jest bardzo funkowo, Panowie chwilami wyraźnie chcą uciekać w improwizacje, ale się nie udaje, albowiem wszyscy są tu po to, by śpiewać banalne piosenki. Dla mnie katastrofa, choćby z uwagi na fantastyczny skład, ale z pewnością będą tacy, którym się to spodoba.
100nka & Herb Robertson Superdesert (Not Two, 2009)
Nasza krajowa Stonka (100nka) w silnej kooperacji z imperialistycznym trębaczem, Herbem Robertsonem. Nagranie poczynione w trakcie małej trasy koncertowej, jaka miała miejsce w naszym zacnym kraju ubiegłej wiosny. 100nka, jak zapewne niektórzy wiedzą, to trio gitara-kontrabas-perkusja, mające w dorobku dwa ujawnienia fonograficzne (odnotowane na tym portalu - pamiętacie? żółta i zielona okładka). Nagranie studyjne, poczynione we własnym gronie, u mnie osobiście szczególnych emocji nie wywołały, ale już edycja koncertowa, zarówno z Robertsonem, jak i bez niego, to zabawa, której poddaję się dobrowolnie i z dużą przyjemnością. Potwierdzeniem powyższego niech będzie "Superpustynia". Swobodna improwizacja, dużo sonorystyki, świetny perkusista, no i wytrawny trębacz, który choć w dorobku artystycznym posiada trochę nagrań bliższych jazzowi środka, jest totalnym free improwizatorem. Wydawnictwo tu opiewane dowodzi tego w
Herb Robertson Trio + Marcin Oleś & Bartłomiej Brat Oleś Live At Alchemia (Not Two, 2007)
Pierwsza od dłuższego czasu płyta z udziałem braci Oleś, która naprawdę cieszy. Trio znakomitego trębacza Herba Robertsona (z fenomenalnym udziałem Franka Gratkowskiego, chyba najbardziej niedocenionego saksofonisty i klarnecisty sceny europejskiej!) i nasi bohaterowie, jako sekcja dodana na potrzeby kilku koncertów w Polsce. Ciekawe zderzenie trzech muzyków nastawionych w tej konfiguracji na wolną improwizację i ewidentnie jazzowej sekcji. Gdy bracia tworzą jedynie sonorystyczną przestrzeń dla improwizacji tria, jest nad wyraz smakowicie, gdy brną w kierunku bardziej oczywistego jazzowego frazowania, muzyka staje się bardziej przewidywalna. Ale i tak – absolutny top tego roku i chyba solówka roku – posłuchajcie Gratkowskiego na alcie w czwartym numerze!
Trzaska /
Nielsen / Jorgensen Volume:
Aeter (Ninth World Music, 2007)
Komentując relację z gdańskiego koncertu Mikołaja Trzaski z Trio X pozwoliłem sobie skonstatować, iż rzeczony saksofonista definitywnie wkroczył do panteonu wybitnych współczesnych muzyków jazzowych. Ta płyta jest tak zwaną kropką nad "i". Posłuchajcie, a zrozumiecie... To już czwarta płyta Trzaski z Friisem Nielsenem, pierwsza z Jorgensenem w ramach jego świetnego duńskiego wydawnictwa Ninth World Music (polecam prawie cały katalog!). Każda następna jest lepsza od poprzedniej i dowodzi wciąż niebywałego progresu w grze muzyka znad Wisły. To znakomita okazja, by dogłębnie poznać trzaskowe środki wyrazu, bo choć płyta firmowana jest zespołowo, to gry Mikołaja jest tu najwięcej. Wspaniała płyta!
Kolejną kropką nad "i" niech będzie wspólna płyta Trzaski z Joe McPhee i Jayem Rosenem! Ciekaw jestem, czy jedyne papierowe pismo jazzowe w Polsce w ogóle odnotuje fakt ukazania się tych wydawnictw, pośród zalewu twórczości naszych lokalnych odtwórczych gwiazdek dżezowych. Na rozkładówkę nie liczę.
Vandermark 5 Annular Gift (Not Two, 2009)
Z pewną dozą niekłamanego smutku donoszę, iż najnowsze wydawnictwo jednej z najważniejszych formacji współczesnego jazzu The Vandermark 5 nie przynosi muzyki szczególnie ekscytującej, nie zawiera niczego, czego bym już w nagraniach tego kwintetu wcześniejszych nie słyszał. To ciągle zaiste bardzo rzetelny jazz/free jazz, ze świetnymi improwizacjami, ale czymże on się różni od swych poprzedników, np. od i tak dość przeciętnego "Beat Reader"?
W mojej subiektywnej ocenie The Vandermark 5 swoje apogeum osiągnął na
wiekopomnym multidysku "Alchemia". Odejście z grupy Jeba Bishopa z
perspektywy minionego pięciolecia odbieram jako sporą stratę dla jakości tej
muzyki. Mimo sporej atencji, jaką darzę Freda Lonberga-Holma, mam nieodparte
wrażenie, że w V5 gra ciągle tę samą kompozycję i bliźniaczą solówkę.
Moje rozczarowanie jest tym większe, że "Annular Gift" zawiera nagrania dokonanie w krakowskiej Alchemii w dwa i trzy dni po naprawdę doskonałym koncercie w poznańskim Dragonie (marzec bieżącego roku), gdzie grupa zaprezentowała kawał porządnego, nowego i bardzo ciekawego materiału. Pamiętam zmyślne komplikacje kompozytorskie Vandermarka, ciekawą sonorystykę, odrobinę eksperymentu i poszukiwania nowej formuły w ramach formacji mającej w dorobku więcej nagrań, niż Bill Dixon zdołał poczynić w całym swym ponad osiemdziesięcioletnim życiu. W nagraniach z Alchemii niestety tego nie słyszę. Czyżby Vandermark wyselekcjonował na tę płytę wersje mniej nowatorskie?
Z szacunku dla dorobku The Vandermark 5, także wobec radości wynikającej z faktu wydania tej płyty w Polsce, dedykuję "Annular Gift", pomimo powyższych ambiwalencji i pytań retorycznych, kółeczko żółte.
Ken Vandermark / Barry Guy / Mark Sanders Fox Fire (Maya Recordings, 2009)
Moje rozczarowanie jest tym większe, że "Annular Gift" zawiera nagrania dokonanie w krakowskiej Alchemii w dwa i trzy dni po naprawdę doskonałym koncercie w poznańskim Dragonie (marzec bieżącego roku), gdzie grupa zaprezentowała kawał porządnego, nowego i bardzo ciekawego materiału. Pamiętam zmyślne komplikacje kompozytorskie Vandermarka, ciekawą sonorystykę, odrobinę eksperymentu i poszukiwania nowej formuły w ramach formacji mającej w dorobku więcej nagrań, niż Bill Dixon zdołał poczynić w całym swym ponad osiemdziesięcioletnim życiu. W nagraniach z Alchemii niestety tego nie słyszę. Czyżby Vandermark wyselekcjonował na tę płytę wersje mniej nowatorskie?
Z szacunku dla dorobku The Vandermark 5, także wobec radości wynikającej z faktu wydania tej płyty w Polsce, dedykuję "Annular Gift", pomimo powyższych ambiwalencji i pytań retorycznych, kółeczko żółte.
Ken Vandermark / Barry Guy / Mark Sanders Fox Fire (Maya Recordings, 2009)
Nasz ulubiony free jazzowy saksofonista Ken Vandermark odważnie wkracza na pole free improv i staje w szranki improwizacyjnej batalii z mistrzem europejskiego kontrabasu Barry Guyem i niemniej znamienitym, choć trochę zapomnianym, brytyjskim perkusistą Markiem Sandersem. Irlandzka Maya prezentuje nam dwie bite godziny smakowitej muzyki, z pogranicza jazzu i absolutnie swobodnej improwizacji. Z licznych egzegez, poczynionych także na tym portalu, pamiętamy, iż właśnie w formule wyzwolonego free Vandermark sprawdza się najlepiej, a płyta ta w tym przekonaniu utwierdza mnie po wsze czasy. Co ciekawe, choć symptomatyczne, muzyka tria wchodzi na kosmiczny poziom, gdy frazowanie sekcji rytmicznej nabiera więcej cech typowo jazzowych (patrz: najdłuższy, trzeci fragment pierwszego dysku, przy okazji kompozycja podpisana przez saksofonistę). Gdy Guy z Sandersem puszczają Vandermarka na głębsze wody free improv tenże staje się bardziej oszczędny w słowa i raczej brodzi po kolana. Ale w tak zwanym całokształcie te dwie godziny free (bez dodatkowych określeń) broni się wyśmienicie. Świetna płyta!
The Thing
with Ken Vandermark Immediate
Sound (Smalltown Superjazz,
2007)
Chicago, kwiecień ubiegłego roku, na scenie muzyczna torpeda, najgłośniejszy band współczesnej sceny muzycznej (z wyłączeniem kilku kapel deathmetalowych z olsztyńskiego) – The Thing, czyli Mats Gustafsson, Ingebrigt Haker-Flaten i Paal Nilssen-Love oraz gościnnie Ken Vandermark. Żaden z nich nie wymaga dodatkowych rekomendacji. Od samego brzmienia ich nazwisk krew krąży szybciej po naszym organizmie. 38-minutowa armata, wycelowana wprost w Wasze uszy. Nie bierze jeńców. Kwintesencja tego, czego oczekujemy od free jazzu klasy światowej. Bez zbędnych ornamentów, bez muzycznego gadulstwa. Wbije Cię w fotel, a gdy już wybrzmi, natychmiast poprosisz o więcej.
Territory Band 6 with Fred Anderson Collide (Okka Disk, 2007)
A jednak można, rzekłbym przekornie. Można być nieco bardziej wstrzemięźliwym w prezentowaniu światu swoich nowych dokonań muzycznych. Ken Vandermark dobił mnie w roku ubiegłym trzypłytowym zestawem Territory Band. Ilość kosztem jakości. Na szczęście nowa płyta największego składu Vandermarka przynosi jedynie bardzo mocny konkret. Pięćdziesięciokilkuminutowy koncert, zarejestrowany w sierpniu ubiegłego roku w Chicago. Gościnny udział Freda Andersona (absolutnie wartość dodana), nowy muzyk w gronie TB – świetny gitarzysta David Stackenäs (jest smakowicie), spora dawka elektroniki Lasse Marhauga, ciekawie kontrapunktująca improwizowane frazy (intrygujący dialog z Andersonem na początku drugiego fragmentu naoliwia całą machinę i erupcji energii nie da się już zatrzymać do samego końca). Od 3. edycji nie było tak dobrego nagrania Territory Band. Pełna rekomendacja!
Atomic School Days Distil (Okkadisk, 2008)
Skandynawski Atomic od kilku już lat skutecznie buduje kanon jazzowego mainstreamu epoki ponowoczesnej. Podobnie czyni Ken Vandermark swoim sztandarowym orężem muzycznym w postaci The Vandermark
Nie tylko z uwagi na fakt, iż obie formacje obsługuje ta sama sekcja rytmiczna
(Haker Flaten, Nilssen-Love), obie grupy w pierwszej połowie tej dekady
popełniły wspólnie wspaniały podwójny zestaw "Nuclear Assembly Hall".
Ta pozornie wymarła efemeryda powraca koncertowym nagraniem z Chicago, z
kwietnia 2006 r. I powiem Wam, że jest to powrót absolutnie triumfalny.
Dziewięć kąśliwych, radosnych kompozycji (twórczo realizuje się każdy członek
Oktetu), godnych wszelkich zachwytów. Tak rozumiem jazz środka. Dobry, zgrabnie
podany temat, świetne improwizacje, przewrotna koda na finał. Świetny jazz, bez
pretensji do nadmiernego nowatorstwa. Kij w oko wszystkim, którzy pod szyldem
jazzu próbują uprawiać przaśny pop. This is Jazz!!!
Jeb Bishop / Harris Eisenstadt / Jason Roebke Tiebreaker (Not Two, 2008)
Jeba Bishopa, wybitnego puzonistę, kiedyś bardzo oryginalnego gitarzystę, znamy świetnie. Uwielbiamy za lata bardzo kreatywnego współtworzenia brzmienia jednego z najważniejszych bandów jazzowych ostatniej dekady – The Vandermark 5. "Tiebreaker" to puzon z sekcją rytmiczną, czyli niezbyt popularne, ale występujące w przyrodzie zjawisko. Na płycie Not Two słyszymy koncert z krakowskiego Klubu "Re", zarejestrowany w roku 2006. Płyta niniejsza to nie pierwszy mój kontakt z twórczością Bishopa, sygnowaną własnym nazwiskiem. I ciągle dopada mnie ta sama myśl – ta muzyka, choć świetnie i sprawnie zagrana, nuży mnie, czegoś jej ewidentnie brakuje, nie intryguje, z każdą minutą koncertu staję się na nią coraz bardziej obojętny... Ta muzyka jest wyprana z emocji. Nie wiem, czy to trafna diagnoza (niech każdy oceni sam), ale ja nie będę do niej zbyt często wracał.
Clayton Thomas Bad Self (Gutstring, 2009)
Jeb Bishop / Harris Eisenstadt / Jason Roebke Tiebreaker (Not Two, 2008)
Jeba Bishopa, wybitnego puzonistę, kiedyś bardzo oryginalnego gitarzystę, znamy świetnie. Uwielbiamy za lata bardzo kreatywnego współtworzenia brzmienia jednego z najważniejszych bandów jazzowych ostatniej dekady – The Vandermark 5. "Tiebreaker" to puzon z sekcją rytmiczną, czyli niezbyt popularne, ale występujące w przyrodzie zjawisko. Na płycie Not Two słyszymy koncert z krakowskiego Klubu "Re", zarejestrowany w roku 2006. Płyta niniejsza to nie pierwszy mój kontakt z twórczością Bishopa, sygnowaną własnym nazwiskiem. I ciągle dopada mnie ta sama myśl – ta muzyka, choć świetnie i sprawnie zagrana, nuży mnie, czegoś jej ewidentnie brakuje, nie intryguje, z każdą minutą koncertu staję się na nią coraz bardziej obojętny... Ta muzyka jest wyprana z emocji. Nie wiem, czy to trafna diagnoza (niech każdy oceni sam), ale ja nie będę do niej zbyt często wracał.
Clayton Thomas Bad Self (Gutstring, 2009)
Wschodząca gwiazda freejazzowego kontrabasu, 32-letni Australijczyk (choć rezydent Europy) - Clayton Thomas, w trakcie ostatnich koncertów w Polsce łaskaw był udostępniać (za bilety Narodowego Banku Polskiego) swoją solową produkcję "Bad Self" - wydaną w formacie CD-R. Kto choć raz Claytona na żywo zobaczył, ten wie, że to doprawdy wyśmienity i niezwykle kreatywny kontrabasista, potrafiący wydobyć ze swego instrumentu każdy dźwięk, używając do tego bardzo dziwnych, a nawet niebezpiecznych przedmiotów. Efekt bywa piorunujący. Tu - w ramach autokreacji - proponuje nam ponad 70-minutową podróż po bezdrożach niskich częstotliwości. Płyta jest piękna, dźwięki chwilami niezwykłe, wszakże ostrzec muszę purystów jazzowych, że "Bad Self" to raczej minimal z pogranicza ambientu i wszelkiej maści sonorystycznych zabaw niż jazzowa improwizacja na kontrabas. Słuchamy bardzo uważnie i delektujemy się dźwiękiem samym w sobie. Czysta akustyka. Szczególna płyta.
The Michael Bisio Quartet Live at Vision Fest. XII (Not Two, 2009)
Z radością donoszę o kolejnym wielce frapującym krążku, wydanym przez krakowskie Not Two! Klasycznie freejazzowy kwartet (zatem bez instrumentu harmonicznego), pod wodzą świetnego basisty Michaela Bisio, z Jayem Rosenem na perkusji (obu Panów znamy z wielu wydawnictw CIMP), a także z mniej mi znanymi, acz świetnymi nowojorskimi saksofonistami z pokolenia urodzonego w zacnych latach 60. ubiegłego stulecia - Stephenem Gaucim i Avramem Feferem. Koncert nagrany dwa lata temu na dwunastej edycji Vision Fest. Dwie kompozycje lidera (dodajmy, że dość precyzyjnie znotyfikowane, jak na kanony porządnego free) pięknie przez kwartet "przeimprowizowane", z udanymi proporcjami między odrobiną zadumy, a pokaźną porcją rzetelnego hałasu. Polecam obu saksofonistów Waszej pilnej uwadze, bo nie dość, że pięknie rzeźbią dźwięki, to jeszcze poziom kooperacji ewidentnie ponadprzeciętny. I gdyby jeszcze dźwięk z koncertu był bardziej selektywny, to szczęście moje byłoby pełne (zalecam słuchanie raczej w aucie, nie zaś przy użyciu przyzwoitej klasy słuchawek). Jakkolwiek - rekomendacja 110%-owa!
Pulsarus Squared Rotoscope (Tone Industria, 2006)
Twórcze wykorzystanie współczesnych zdobyczy technologicznych w wersji krajowej. Elektronika w służbie bardzo nowocześnie rozumianej improwizacji. W stosunku do debiutanckiej produkcji "Digital Free Jazz" korzystna zmiana pianisty na świetnego, młodego alcistę Olka Papierza (sprawdza się tym bardziej w wersji live)! Całość krnąbrna, choć podobnie jak debiut kapkę przegadana (72 minuty). Ale oby wszyscy mieli takie problemy, wynikające przecież z nadmiaru, a nie braku pomysłów. Trzymamy mocno kciuki za ciąg dalszy.
Pulsarus FAQ (Biodro Records, 2009)
Trzecia odsłona jednego z ciekawszych krajowych ansambli jazzowych zwanego Pulsarusem, o uroczym i fonetycznie ciekawym tytule "FAQ". Od razu dobrowolnie poddaję się ocenie "ZA", ale uprzedzam, że będę lekko marudził.
Na pierwszych dwóch płytach ("Digital Free Jazz", "Squared Rotoscope") muzyka kipiała szalonymi pomysłami i choć nie wszystkie były w 100 procentach udane (płyty były kapkę "przegadane"), słuchało się tego niekiedy z zapartym tchem. Nowa płyta wydaje mi się zbyt ułożona, zbyt poprawna, przeto odrobinę mniej nowatorska. Jak sam Dominik Strycharski zauważył w jednym z wywiadów, producent płyty Piotr Pawlak, w trakcie rejestracji materiału, nieco temperował pomysły muzyków i część z nich odrzucono (oczywiście wspólną decyzją) w akustyczny niebyt. A szkoda... Bo właśnie szczypty nieprzewidywalności brakuje tej muzyce. Doszli goście, gwiazdy rzec można - Trzaska, Waglewski, Pierończyk. A zabrakło przestrzeni dla pięknie elektronicznie dekonstruowanego fletu prostego (Strycharski), zadziornych improwizacji altu (Papierz, strasznie w mojej ocenie niedoceniony muzyk), czy ciekawych perkusyjnych eksploracji, szczególnie na styku akustycznej i elektronicznej perkusji (Rutkowski).
Wszakże i tak "FAQ" broni się śmiało i na tle krajowych osiągnięć w muzyce improwizowanej sytuuje się nad wyraz wysoko. A mógłby jeszcze wyżej, ale jak powszechnie wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego.
Łąki Łan ŁąkiŁanda (EMI, 2009)
W ramach odkrywania muzyki leżącej dość daleko od diapazonowej estetyki, a także poszukiwania ponadgatunkowych majstersztyków (patrz: MetaMuzyka), nie mogę nie zarekomendować wszystkim (!) wyjątkowego wydawnictwa na polskim rynku fonograficznym - podmiot artystyczny nazywa się Łąki Łan!!! Sześciu rubasznych kolegów z Mazowsza i niebywale energetyczna funkowa zabawa (z ambitnymi wycieczkami w kierunku progresywnego drum'n'bass). Wg popularnego portalu społecznościowego muzyka ta brzmi jak: mixture of disco-funkrock'n'shock style!!! Surrealistyczne teksty o życiu wśród fauny i flory (jak powszechnie wiadomo muchy głównie bzykają, a patyczaki chodzą na biby), choć i tak naczelnym zadaniem warstwy słownej jest tu budowanie rytmicznej bazy dla naszych rozdygotanych bioder. Swoboda, bezkompromisowość, artystyczna bezczelność czerpania ze wszystkiego, w jednym tylko celu - by przypomnieć nam, że muzyka to przede wszystkim emocje, ogromny ładunek energii i cudowna zabawa. Pikanterii tej zabawie dodaje owadzi image i ksywki wszystkich muzyków - ale po szczegóły odsyłam do wydawnictwa. Kto posmakuje, koniecznie zachęcam do poznania oblicza koncertowego Łąki Łan. Taka torpeda już Was zabije (tak, jak mnie na tegorocznym Open'erze).
Maciej Filipczuk MetaMuzyka (Samograj, 2009)
Ponadgatunkowy majstersztyk!!! Skrzypek Maciej Filipczuk (Lautari, Transkapela) plus sekcja rytmiczna martwego już niestety Robotobiboka (dla mnie strata niepowetowana), czyli Marcin Ciupidro na marimbie i moogu oraz niepowtarzalny dramer Kuba Suchar (także moog). Repertuar? Mazurki Kazka Mety ze wsi Glina - autentycznego naturszczyka znad Pilicy, zmarłego w roku ubiegłym! Przewrotna melodyjność tej muzyki ma coś z estetyki Alberta Aylera, a transowość przywodzi na myśl pełnokrwistego Milesa Davisa z pierwszej połowy lat 70. (takie "Dark Magus" na przykład). Piękne, czyste brzmienie cudownie łkających skrzypiec i piekielna gra sekcji, zwłaszcza, gdy za dolne częstotliwości odpowiedzialny jest kosmicznie brzmiący moog. Uwaga - słuchać głośno!!! Ja odlatuję - w każdym wymiarze naszej pokrętnej rzeczywistości!
The Ex 30 (EX Records, 2009)
W ramach odkrywania muzyki leżącej dość daleko od diapazonowej estetyki, a także poszukiwania ponadgatunkowych majstersztyków (patrz: MetaMuzyka), nie mogę nie zarekomendować wszystkim (!) wyjątkowego wydawnictwa na polskim rynku fonograficznym - podmiot artystyczny nazywa się Łąki Łan!!! Sześciu rubasznych kolegów z Mazowsza i niebywale energetyczna funkowa zabawa (z ambitnymi wycieczkami w kierunku progresywnego drum'n'bass). Wg popularnego portalu społecznościowego muzyka ta brzmi jak: mixture of disco-funkrock'n'shock style!!! Surrealistyczne teksty o życiu wśród fauny i flory (jak powszechnie wiadomo muchy głównie bzykają, a patyczaki chodzą na biby), choć i tak naczelnym zadaniem warstwy słownej jest tu budowanie rytmicznej bazy dla naszych rozdygotanych bioder. Swoboda, bezkompromisowość, artystyczna bezczelność czerpania ze wszystkiego, w jednym tylko celu - by przypomnieć nam, że muzyka to przede wszystkim emocje, ogromny ładunek energii i cudowna zabawa. Pikanterii tej zabawie dodaje owadzi image i ksywki wszystkich muzyków - ale po szczegóły odsyłam do wydawnictwa. Kto posmakuje, koniecznie zachęcam do poznania oblicza koncertowego Łąki Łan. Taka torpeda już Was zabije (tak, jak mnie na tegorocznym Open'erze).
Maciej Filipczuk MetaMuzyka (Samograj, 2009)
Ponadgatunkowy majstersztyk!!! Skrzypek Maciej Filipczuk (Lautari, Transkapela) plus sekcja rytmiczna martwego już niestety Robotobiboka (dla mnie strata niepowetowana), czyli Marcin Ciupidro na marimbie i moogu oraz niepowtarzalny dramer Kuba Suchar (także moog). Repertuar? Mazurki Kazka Mety ze wsi Glina - autentycznego naturszczyka znad Pilicy, zmarłego w roku ubiegłym! Przewrotna melodyjność tej muzyki ma coś z estetyki Alberta Aylera, a transowość przywodzi na myśl pełnokrwistego Milesa Davisa z pierwszej połowy lat 70. (takie "Dark Magus" na przykład). Piękne, czyste brzmienie cudownie łkających skrzypiec i piekielna gra sekcji, zwłaszcza, gdy za dolne częstotliwości odpowiedzialny jest kosmicznie brzmiący moog. Uwaga - słuchać głośno!!! Ja odlatuję - w każdym wymiarze naszej pokrętnej rzeczywistości!
The Ex 30 (EX Records, 2009)
Kto choć trochę liznął anarchopunkowej sceny rockowej ostatnich trzech dekad, temu nazwa holenderskiej załogi The Ex mówi wszystko. Nie było, nie ma i nie będzie bardziej wyrazistego konglomeratu świetnej muzyki, zaangażowanego przekazu werbalnego i bezkompromisowej postawy artystycznej i społecznej po tej części oceanu.
Grupa świętuje 30-lecie istnienia. Mimo ewidentnie rockowego rodowodu, nie trzeba długo szukać znaczących koneksji muzyków The Ex ze sceną jazzową i free improv. Nazwiska gitarzystów formacji - Terrie The Ex i Andy Moora - zna i rozpoznaje chyba wielu. Z The Ex grywali wszyscy znamienici muzycy free z Holandii, z Hanem Benninkiem i Mishą Mengelbergiem na czele (kilkaset wspólnych koncertów), z grupą koncertowali np. Ken Vandermark, czy Mats Gustafsson (pełna lista uczestników prawie 1,4 tysiąca koncertów dołączona do płyty!!!).
Wspominam o tym wszystkim, byśmy mieli świadomość, iż The Ex to ważny element szeroko pojętej kultury niezależnej starego kontynentu. Przez 30 lat ci sami ludzie (prawie), te same idee, ciągle doskonała muzyka, cudownie ewoluującą od ostrego gitarowego punka po wieloosobowe nagrania rockowe, ze sporą dozą improwizacji.
Jubileuszowe wydawnictwo, to wybór 33 utworów, dokonany przez samych muzyków (sami też są od zawsze wydawcami swojej muzyki), ze wszystkich nagranych w latach 1980-2006 płyt grupy. Wspaniała uczta dla fanów, wielki materiał poznawczy dla wszystkich, którzy pragną wiedzieć o świecie muzyki więcej. Wyjątkowe wydawnictwo!
Teksty zamieszczone pierwotnie na portalu diapazon.pl w ramach stałej rubryki "Za i przeciw", w latach 2006-09
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz