środa, 17 lutego 2016

Clean Feed - nieoczywisty wybór z katalogu wytwórni


Tony Malaby's Tamarindo Trio   Somos Agua

Tony Malaby – niebywale kompetentny saksofonista z Nowego Jorku - towarzyszy naszym free jazzowym podróżom od lat. Nie rzadko w cieniu, nie zawsze na pierwszej linii frontu. Być może nigdy nie zaliczymy go do grona geniuszy tenoru, tudzież sopranu, jakkolwiek w kaście wyjątkowo sprawnych rzemieślników umieszczamy go od dawien dawna. Tamarino to pomysł  muzykowania w trio z przyjaciółmi, na bazie wcześniej zarysowanych pomysłów na stosunkowo swobodne improwizacje (po prawdzie pierwsza edycja tej formacji dokonała się w kwartecie, z udziałem samego Wadady Leo Smitha). 



A przyjaciół Malaby ma wyjątkowych. Kontrabasista William Parker nie wymaga jakichkolwiek rekomendacji (prywatnie z ogromną radością odnajduję go świetnej formie na Samos Aqua), zaś Nasheet Waits, jego partner w dziele dopełniania muzycznej przestrzeni, precyzyjny i oszczędny drummer nieco młodszego pokolenia, niebawem także wejdzie na podobny Parkerowi poziom naszej muzycznej akceptacji. Siedem odcinków muzycznych, które śmiało umilą Wam niejedną trudną chwilę codziennej egzystencjalnej tułaczki.


Angles 9 Injuries

Pilnym słuchaczom, tudzież wnikliwym obserwatorom katalogu portugalskiego Cleen Feed nazwisko Martina Kuchena, szwedzkiego alcisty i tenorzysty jest z pewnością nieobce, być może całkiem często poświęcają oni wolne od codziennego znoju chwile na eksplorację jego muzyki. Angles to formacja, w której Kuchen realizuje się przede wszystkim jako kompozytor (wszak znamy wiele jego absolutnie free improv ujawnień). Rzeczone Angles miało już kilka edycji, ta z dodaną w tytule „dziewiątką” jest drugą. I bez zbędnych wstępów bezczelnie zaripostuję – absolutnie najlepszą! 



„Dziewiątka” nie bez kozery – za muzyczny efekt końcowy odpowiada dziewięciu instrumentalistów, w tym w większości doskonale nam znani skandynawscy muzycy. Sekcja Berthling-Werliin to baza dla zaiste rockowych peregrynacji Matsa Gustafssona pod tytułem wykonawczym Fire, trąbka Magnusa Broo towarzyszy nam do lat przy okazji piekielnie precyzyjnej mainstreamowej maszyny Atomic, a i nazwiska pozostałych Anglesów nie są nam zupełnie nieznane (łącznie dwa instrumenty harmoniczne, pięć dęciaków i sekcja – tak dla porządku). Ale do rzeczy! Jeśli lubicie jasno i sprawnie zarysowany temat (jeden z tych, który całkiem serio chcielibyście zanucić przy porannym goleniu, po upojnej nocy z najlepszą z Waszych kochanek lub kochanków), temat, który dewastowany niczym nieograniczoną wyobraźnią kompetentnych improwizatorów skutecznie zryje i przeczyści Wasze przedmóżdże, a potem pozwoli przeżyć kolejny dzień korporacyjnej śmierci za życia, to Injuries (mimo, iż tytuł brzmi złowieszczo!) sprawi, że trafiliście pod właściwy adres. Piękna płyta! Uwaga – można tańczyć, zwłaszcza przy I’ve been lied to! I koniecznie dokładnie przyjrzyjcie się czarno-białym zdjęciom na okładce i sugestywnemu liner notes samego Kuchena: Większość z nas pozostaje obok, nie idziemy, nie możemy, pozostajemy w miejscu, większość z nas pozostaje…


Peter Brötzmann / John Edwards / Steve Noble   Soulfood Available

Ostatni żyjący mohikanin free jazzu – Peter Brotzmann, 74 lata na karku - ma się świetnie i to nie jedyna dobra wiadomość, jaka dociera do nas przy okazji odsłuchu koncertu jego tria na Festiwalu w Lubljanie w roku 2013 (kolejna udana kooperacja tegoż festiwalu i portugalskiego Clean Feed). Szczęśliwie – przynajmniej  dla niżej podpisanego – Brotzmann ostatnimi czasy bardzo chętnie w trakcie swych koncertowych podróży korzysta z brytyjskiego zaciągu improwizatorów. 



To bodaj trzecia już jego płyta z udziałem sprawnego i błyskotliwego perkusisty Steve’a Noble’a (m.in. płyta w duecie), a druga z udziałem jednego z absolutnie ekstraklasowych brytyjskich basistów - Johna Edwardsa (poprzednia w kwartecie, także z udziałem wibrafonisty Jasona Adasiewicza). Sam fakt uczestnictwa w dziele Brotzmanna tak kompetentnych kompanów powoduje, iż omawiany krążek winien bezkompromisowo trafić do Waszych odtwarzaczy (a i często do nich powracać). Co prawda w grze samego Petera (tenor, alt, klarnet i tarogato) nie odnajdujemy już od dawna niczego, czego byśmy się nie spodziewali, jednakże energia serca i pot na karku naszego bohatera z racji wieku winny budzić coraz większy szacunek. I niech tak już pozostanie po kres jego dni. Koncert trwa blisko godzinę i nie ma w nim zbędnych dialogów.


Adam Lane Full Throttle Orchestra  Live In Ljubljana

Jeśli lubicie stare bopowe orkiestry, a nawet – w głębokiej tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi - po nocach zasłuchujecie się w prastare swingowe petardy wypuszczone spod pachy Duke’a Ellingtona, mam dla Was naprawdę dobrą wiadomość. Od dziś nie będziecie musieli kryć się z prawdziwą miłością Waszego życia, co więcej, jak każdy ponowoczesny obywatel ponowoczesnego świata będziecie mogli dygotać bioderkami przy absolutnej świeżynce. 



Czwarte ujawnienie dużego składu basisty zza wielkiej wody Adama Lane’a – Full Throttle Orchestra - da Wam tę niezaprzeczalną szansę! Bezkompromisowy, dynamiczny bas głównego bohatera (śmiało może zdzierać parkiet niczym onegdaj Bill Laswell w Kongresowej), cały czas w pełnym biegu, stosowna, motoryczna perkusja i sześć piekielnie swingujących dęciaków. Do tego sprawnie ułożone kompozycje (jest do czego tupać, jest co podśpiewać) i możemy już ruszać w szaleńczy taniec do bladego świtu. Dla koneserów i domorosłych erudytów ważna wiadomość budująca ego melomana – wśród swingmenów takie nazwiska jak Nate Wooley, Mat Bauder i Avram Fefer, a i dwie nieznane mi bliżej panny w kusych spodniczkach. Całość zarejestrowana na koncercie w Lubljanie w 2012r. Od początku do końca jest nam smakowicie i niechaj biodra wyniosą nas na wyżyny tanecznej samorealizacji. Migiem na parkiet!


Chicago / Sao Paulo Underground featuring Pharoah Sanders Pharoah And The Underground - Spiral Mercury.

Rob Mazurek, wywodzący się z New Jersey, potem osiadły w Chicago kornecista, ma w swym dorobku wiele cennych pomysłów muzycznych. Nie dalej jak dekadę temu przywrócił do świata żywych (aktywnych muzycznie) genialnego trębacza Billa Dixona (już wtedy po osiemdziesiątych urodzinach), mając za skuteczne narzędzie swój duży ansambl  Exploding Star Orchestra. Teraz jakby podobna inicjatywa. 



Zacny Pharoah Sanders, który uczył free jazzu samego Johna Coltrane’a, co prawda dobił dopiero do 75 urodzin, ale i tak mam wrażenie, że świat dawno już o nim zapomniał. A tu gra, ma się dobrze i zgrabnie znaczy tenorem potok smakowitej psychodelii z pogranicza nieśmiertelnego fussion i dekonstruowanego dobrą elektroniką kompetentnego swingu. A za ten niebywale strawny muzyczny sos odpowiada pozornie karkołomne połączenie dwóch najpoważniejszych inicjatyw muzycznych Roba spod szyldu Underground – zimą z perspektywy północnej półkuli raczej Sao Paulo, latem chyba jednak Chicago (nota bene muzyczne iskrzenie wynikające z połączenia walorów obu miast odbyło się w … pięknej Lizbonie). Całość w bardzo przystępny sposób każe nam traktować muzyczny relaks w absolutnie ponowoczesny i łechtający nasz muzyczny intelekt sposób. A zatem tylko kilka drobnych, niegroźnych społecznie wspomagaczy, a ograniczeniem dla Waszego wypoczynku może okazać się jedynie wyobraźnia.


Sophie Agnel / John Edwards / Steve Noble  Meteo

Sophie Agnel to nobliwa paryżanka, tuż u progu szóstej dziesiątki życia. Klasycznie wykształcona pianistka, która zdradziła filharmonię dla jazzu, by potem całkiem świadomie uciec w odmęty niczym nieskrępowanej swobodnej improwizacji, bo wszelkie schematy prowadzenia muzycznej narracji niechybnie zanudziłyby ją na śmierć. Dyskografii nie ma zbyt rozbudowanej, jakkolwiek nie sposób nie wskazać solowej płyty dla EMANEM Martina Davidsona, czy też drobnych incydentów w labelach nakierowanych na free improv o dalece niejazzowej proweniencji, takich jak angielski Another Timbre, czy francuski Potlatch.



A teraz powód naszej słownej tyrady na temat tej zdolnej preparatorki, skąd inąd całkiem nudnego instrumentu, jakim jest fortepian – wydane przez nasz ulubiony Clean Feed trio z genialną brytyjską sekcją John Edwards/Steve Noble (w tym miejscu nie wypada chyba przypominać dorobku obu Panów). Całość zwie się Meteo i jest muzyczną dokumentacją koncertu we francuskiej Miluzie w roku 2012 (tamtejszy festiwal muzyki improwizowanej zwie się … Meteo). Absolutnie swobodna improwizacja na preparowany fortepian (jeśli Sophie używa instrumentu w bardziej tradycyjny sposób, blisko jej do minimalistów, by przywołać choćby Johna Tilbury, który jednym dźwiękiem potrafi wzniecić niejeden improwizatorski pożar namiętności), kontrabas (często traktowany smyczkiem) i perkusjonalia (bardziej one niż przywołane w opisie „drums”). Choć mężczyźni są tu w przewadze, nieprzerwany ciąg improwizacji bywa momentami niezwykle subtelny (ale jak trzeba, hormony buzują, a Sophie potrafi pokazać tygrysią naturę). Nie sposób przejść obok tej muzyki bez należytej atencji. Chciałoby się słuchać wiecznie, choć wszyscy wiemy, że nie ma nic gorszego niż niekończące się, przegadane improwizacje. Tu nie mamy na to szans, bo w 39 minucie tej fascynującej płyty odtwarzacz nie jest chętny na kontynuowanie współpracy. Koniec koncertu…. Jaka szkoda! Odpalamy – bez zbędnej zwłoki - pod nowa….


Lotte Anker / Rodrigo Pinheiro / Hernâni Faustino  Birthmark

Nie pierwszy w ostatnim zestawie moich recenzji dla multikulti bloga, uroczy trójkącik „Pani kontra Dwóch Panów”. Po batalii o Kanał La Manche (patrz: Meteo), tym razem nieco wyciszona, drobna potyczka duńsko-portugalska. Ze stosunkowo spokojnym tembrem saksofonu Lotte Anker spotkaliśmy się już niejednokrotnie (zabawne, mimo to ciągle przekręcam jej imię i nazwisko – niech mi wybaczy ta subtelna córa Króla Duńskiego), panów znad Tagu też znamy nienajgorzej, wszak to fortepian (Rodrigo Pinheiro) i kontrabas (Hernani Faustino) nie bez kozery hołubionego RED Trio. Choć Lotte zdecydowanie lubi trójkąty z przystojnymi Panami (kilka ekspresyjnych ujawnień z amerykańskimi tuzami free - Tabornem i Cleaverem), to spotkanie jest ich pierwszym opublikowanym nagraniem (pewne studio w uroczej Lizbonie). 



Jeśli spodziewacie się zabójczych eskapad free improv w stylu przywołanego RED Trio, możecie poczuć się nieco zawiedzeni, jeśli jednak wolicie nieśpiesznie cieszyć ucho pełnymi koncentracji rozmowami trzech dobrze zestrojonych instrumentów akustycznych, bezwzględnie trafiliście pod dobry adres. Lotte nie lubi iść na skróty, Rodrigo i Hernani też wolą barwnie coś dopowiedzieć, iż skwitować kobiece zaloty sążnistym parsknięciem. Wyjątkowo dobrze się tego słucha, a snuć niezobowiązujące fantazje można w zasadzie bez ograniczeń.


Bruno Chevillon / Tim Berne   Old and Unwise

Nie czas to i miejsce właściwe dla tego, by czytelnikom tego bloga uzmysławiać, jak ważką postacią dla współczesnej muzyki improwizowanej jest nowojorski alcista Tim Berne. Wszakże Ci, którzy tego sobie jeszcze nie uświadamiają, niechże od tego momentu będą pewni, iż próżno na światowym firmamencie potęg saksofonu altowego szukać postaci bardziej wyrazistej i charakternej. Rozpoznawalny po pierwszej frazie, zadziorny i dalece niepokorny wojownik zgrabnego instrumentu dmuchanego, drewnianego. Zapewne to właśnie wyżej wymienione cechy jego osobowości spowodowały, iż u progu siódmej dziesiątki życia jego dyskografia nie jest bardziej rozbudowana. Ale zapewniam - perełek w niej pełno, szukajcie zatem Drodzy Przyjaciele dowodów na tę tezę przy pomocy globalnej sieci i paru zaprzyjaźnionych sklepów!  



Jedną z owych perełek niech będzie ten skromny duet z francuskim kontrabasistą Bruno Chevillonem (nazwać go sidemenem byłoby dalece niestosowne, ale po prawdzie dokonań pod własnym nazwiskiem nie posiada, a historycznie winniśmy go kojarzyć głównie z dokonaniami Louisa Sclavisa). Płyta o frapującym tytule „Starzy i Głupi/Niemądrzy” jest trochę jak dobrze schłodzone, czerwone, zdecydowanie wytrawne wino, z odrobiną siarczyn dla podtrzymania trwałości smaku. Nie każdej damie, nie przy każdej okazji warto zaproponować, ale z lekko przeintelektualizowaną panną w średnim wieku, z ambicjami dorównania Waszemu ego idźcie śmiało, a traficie bez pudła. Oczywiście nasz bohater z Nowego Jorku nagrał dziesiątki lepszych płyt, ale – co ciekawe – próżno wśród nich, zwłaszcza w ostatnim 20-leciu, znaleźć nagranie z użyciem kontrabasu (niezależnie od ilości współpartnerów). A zatem jeśli do tej pory jeszcze nie zrozumieliście moich drobnych aluzji – koniecznie posłuchajcie tej płyty!!!


Trumpets and Drums [Nate Wooley / Peter Evans / Jim Black / Paul Lytton]  Live in Ljubljana

Tytuł tego dalece udanego wydawnictwa ostentacyjnie mówi nam wszystko o instrumentarium użytym do nagrania, jak i okazji jego rejestracji. Dlatego niech rola recenzenta sprowadzi się do niuansów czysto dramaturgicznych, jak i drobnego resume w przedmiocie podmiotów lirycznych tego wydarzenia artystycznego. A zatem „Trumpets and Drums” to muzyczne zderzenie dwóch bodaj najciekawszych trębaczy tak zwanego młodego pokolenia rodem z Ameryki (Wooley i Evans), z nieco starszymi kolegami perkusistami, z czego jednego umieścimy w kategorii wieku średniego (Black), drugiemu zaś zdecydowanie przypiszemy status weterana (Lytton). Panowie nie konfrontują się nadmiernie, nie ma tu czterech narożników ringu, na którym gęsto leje się krew. Są udane próby dialogów i konstruktywnej kooperacji, a całość jest ewidentnie improwizowana bez śladu jakichkolwiek artystycznych uzgodnień przed wejściem na scenę Festiwalu w Lubljanie w roku 2012. By dopełnić sonorystyczny wymiar tego nagrania dodam, że Wooley używa wzmacniaczy do swej trąbki, zaś Black dodaje do swych igraszek perkusyjnych szczyptę elektroniki. 



Całość niespiesznie trwa blisko godzinę, a przez edytora została podzielona na „Początek” i „Zakończenie”. Niechybnie wypada koncert tego kwartetu odnieść do licznych spotkań pary Lytton/Wooley, także często dokumentowanych na płytach (Psi, No Business, Clean Feed). Słoweński incydent zasadniczo wpisuje się w idiom skąd inąd doskonałych ujawnień w/w duetu, ale jeśli miałbym łyżkę dziegciu wetknąć pomiędzy szpary w zębach naszych ulubionych trębaczy, to rzekłbym, że w momentach bardziej dynamicznych ujawnia się delikatny dramatyzm muzycznych pomysłów Jima Blacka. To jednak nie jest muzyk formatu pozostałych kolegów z kwartetu. Choć być może Ci z Was, którzy w czystym free improv dostrzegają pewne mankamenty, przy dynamicznych i cokolwiek rytmicznych  pasażach Blacka (wspomaganych silnie elektroniką) z lubością wykrzyczą: „Nareszcie coś się tu dzieje!”. Poprzestając na tej drobnej ambiwalencji polecam Trąbki i Perkusje oczywiście do permanentnego odsłuchu.


Mark Dresser Quintet  Nourishments

Powiedzieć o Dresserze, że jest jednym z najwybitniejszych współczesnych kontrabasistów jazzowych, to jakby nic nie powiedzieć. A zatem by nie popełnić w tym miejscu zbyt obszernej epistoły, dodam jedynie, że Marc Dresser przez pełną dekadę był członkiem bodaj najważniejszego working bandu Anthony’ego Braxtona (przy udziale Marylin Crispell i Gerry’ego Hemingwaya), który w latach 1985-95 doprowadził formułę improwizującego kwartetu na skraj geniuszu absolutnego (posłuchajcie choćby ostatnio wznowionego koncertu z Santa Cruz, 1993). Dresser ma w dorobku także wiele autorskich płyt, a ta przywołana w preambule recenzji jest tego cennym przykładem. Dla tych z Was, którzy lubią precyzję wypowiedzi, ład i porządek w procesie improwizacji „Nourishment” będzie ucztą niebywałą. 



Otóż bowiem do realizacji całkiem zgrabnie skomponowanych utworów Dresser dobrał wyjątkowo kompetentnych współtowarzyszy – na nowojorskiej scenie downtown od lat ich nazwiska zaspakajają apetyty najbardziej wybrednych jazzfanów. A zatem Rudresh Mahanthappa na alcie (znam bardziej szalonych saksofonistów, ale ten jest za to nad wyraz stylowy), Michael Dessen na puzonie, Denman Maroney na hyperpiano, no i last but not  least dwie perkusyjne potęgi tamtej sceny – Tom Rainey i Michael Sarin (grają wymiennie). Muzycy demokratycznie dzielą się swymi niewyczerpanymi pokładami ekspresji w żmudnym procesie transpozycji zamysłów kompozytorskich Dressera. Siedem kompozycji lidera (jedna wspólna z saksofonistą), sprawny aparat wykonawczy, precyzyjne i niepozbawione uroku improwizacje. Czegóż chcieć więcej w upalny wieczór, po ciężkim dniu stawiania oporu zgrzebnej codzienności? Być może nie jest to najbardziej odkrywcza płyta ostatnich lat, ale fakt ten nie wyklucza całkowicie bezpretensjonalnej przyjemności z słuchania tej muzyki, czego wszystkim jej nabywcom życzę.

Teksty powyższe powstały specjalnie dla bloga Multikulti Projekt i tamże zostały zamieszczone w roku 2015.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz